|
|
|
Wpyrawa do Brazylii, czerwiec 2004 |
przejdź ::
GARŚĆ INFORMACJI ::
Z dziennika podróżnika - KRÓTKI PRZYSTANEK W MANAUS ::
Z dziennika podróżnika - WIZYTA W SALVADOR DE BAHIA ::
Z dziennika podróżnika - LOT Z MANAUS DO FORTALEZY ::
powrót
|
|
przejdź do galerii filmów
|
GARŚĆ INFORMACJI |
BRAZYLIA
Stolica – Brasilia
Ludność – 190 mln
Ustrój – republika federalna
Język – portugalski
Waluta- real brazylijski
Wiza -
llll
Brazylia to największy kraj Ameryki Południowej, zajmujący niemal połowę całego kontynentu. Kusi jednak nie gigantycznym rozmiarem, a fantastycznie położonym Rio de Janerio z jego roztańczoną atmosferą, Salvadorem, miastem przypominającym na każdym kroku o sprowadzanych niegdyś czarnych niewolnikach z Afryki Zachodniej, co ma wpływ na dzisiejszą kulturę tego miejsca oraz dziewiczą Amazonią, skrywającą w swojej gęstwinie wiele gatunków roślin i zwierząt.
Żeby jednak bliżej poznać kulturę tego kraju, po pierwsze - najlepiej nauczyć się portugalskiego, bo w przeciwnym razie narazimy się na nadwyrężenie mięśni naszych rąk, po drugie – rzucić pracę, bo każdy czas spędzony w tym niezwykłym miejscu na świecie okaże się nie wystarczający, zwłaszcza kiedy ktoś wyruszy naszym śladem i nie daj Boże, spróbuje przejechać Brazylię samochodem. W każdym razie jeśli tylko nadarzy się okazja pierwsze kroki należy skierować do Rio de Janeiro i koniecznie wygospodarować z podróżniczego budżetu, kosztem nawet innych atrakcji, środki na lot helikopterem wokół posągu Chrystusa. Brak dechu w piersiach gwarantowany!!!! Rio de Janeiro to najpiękniejsze miasto świata (bije się o palmę pierwszeństwa tylko z Kapsztadem), co oczywiście jest naszą subiektywną oceną. Zbudowane pomiędzy zielonymi wzgórzami, o które rozbija się Atlantyk kusi słynnymi plażami – Copacabaną i Ipanemą, na których wysportowani latynosi uprawiają siatkówkę plażową. Tuż obok, wyłożonym fantazyjną mozaiką bulwarem przechadzają się bogaci mieszkańcy metropolii, obowiązkowo w towarzystwie nienagannie przystrzyżonych pudli i innych arystokratycznych piesków, które zawsze mogą odpocząć w modnej torebce lub stylowym koszyku od Prady.
Jak znudzi nam się wielkomiejski charakter Rio możemy uciec do dzikiej Amazonii, w której do snu może ukołysać nas zapach wilgotnego lasu i odgłosy cykad, które nad ranem ustępują miejsca drącym się w niebogłosy ptakom. W obcowaniu z prawdziwą, nieokiełznaną naturą nie przeszkodzi nam komórka ani wiadomość na poczcie internetowej, a nasza uwaga będzie jedynie skupiona na złowieniu krwiożerczej piranii, wypatrzeniu w gęstych zaroślach jaguara (graniczy z cudem) lub przynajmniej kajmana (to bardziej realne rozwiązanie), podzieleniu się posiłkiem z zawsze głodną i do tego bezczelną papugą arą, której zwyczajnie nie chce się szukać posiłku na własną rękę i na koniec dnia – wymianie wrażeń z innymi podróżnikami, walcząc jednocześnie z komarami-gigantami.
Zawsze można wrócić do cywilizacji, przechadzając się kolonialnymi, brukowanymi uliczkami Oro Preto czy innego sennego brazylijskiego miasteczka, które nie wie co to pośpiech i stres, bo wszystko można i tak zrobić jutro...
Warto też odwiedzić okolice Fortalezy, będącej ważnym portem i ośrodkiem miejskim, które przyciągają przede wszystkim imponującymi wydmami oraz piaskowymi skałami, które mienią się wszystkimi kolorami tęczy. Rybacy z okolicznych wiosek wypływają na połowy tradycyjnymi tratwami, zwanymi jangada, dostarczając świeżych owoców morza.
Brazylia to ogromny kraj, dostarczający wielu wrażeń i emocji, które z pewnością wybuchną, jeśli każdy szanujący się podróżnik skieruje swe kroki do jednego z największych wodospadów świata, Foz Iguazu. Wodospady leżą w tropikalnym lesie równikowym i należą zarówno do Brazylii, jak i Argentyny, co sprawia iż obie strony próbują udowodnić przybywającym turystom, iż z całą pewnością ich część jest bardziej widowiskowa i godna większej uwagi. Naszym zdaniem bardziej efektowna jest część brazylijska, która umożliwia spojrzenie na nieokiełznaną naturę z dołu i z większej perspektywy, co sprawia, że ukryci w gęstych zaroślach mogliśmy kontemplować jej ogrom, przyglądać się, jak drobinki wody wraz ze słońcem malują fantastyczne tęcze, a wszystko to w towarzystwie ptaków, podzielających swoim śpiewem nasz zachwyt.
W każdym razie, Brazylia z pewnością nie jest na raz...
d
s
d
|
do góry |
Z dziennika podróżnika - KRÓTKI PRZYSTANEK W MANAUS |
dd
Manaus, stolica Amazonii dawno straciła wiele ze swojej świetności, kiedy to w XIX przeżywała swój rozkwit. Ten pierwszy zapewnił jej kauczuk, który dzięki narodzinom europejskiego i amerykańskiego przemysłu motoryzacyjnego stał się towarem niezwykle pożądanym. Przybywało możnych plantatorów, bankierów i handlarzy tym bezcennym surowcem, a wraz z nimi pieniądze, przywożone wielkimi oceanicznymi parowcami, tymi samymi, którymi wywożono niezwykle cenny lateks. Niestety kiedy handel przestał się opłacać możni panowie się wynieśli, a miasto podupadło.
Dziś Manaus, pomimo odległości 1500 kilometrów od ujścia Amazonki do Atlantyku, jest bardzo ważnym portem. Wywozi się stąd całe bogactwo, które rodzi matka wszystkich lasów – Amazonia, a przywozi wszystkie dobra, których w ostojach dżungli niestety znaleźć się nie da. Najpierw mieszkańcy oddalonych o wiele kilometrów wiosek ukrytych skrzętnie pod liśćmi palmowymi przywożą świeżo złowione ryby, owoce, maniok i rękodzieło do miasta, a następnie za zarobione pieniądze kupują ubrania, środki czystości i niezbędne do ich skromnych domów narzędzia i z ogromnym warkotem odpływają w swoją stronę rzeki, która w tym miejscu jest tak szeroka że z ledwością widoczny jest jest jej przeciwległy brzeg. Nabrzeże wypełnia gwar pędzących ze swoimi cennymi towarami podróżnych. Dwóch ogorzałych od słońca młodych mężczyzn dźwiga na głowie worki z ryżem, które następnie odbierają od nich już na pokładzie szykującego się do odpłynięcia statku dwaj roześmiani chłopcy, którym zdaje się nie przeszkadzać palące słońce, roszące nieustannie ich czoła. Tuż obok zniecierpliwieni oczekujący od wielu godzin na odpłynięcie ludzie rozwieszają swoje hamaki na pokładzie dużej drewnianej łajby. Ktoś znudzony przysnął i kompletnie nie zwraca uwagi na panujący dookoła ruch. W porcie nikt nie znajdzie rozkładu podróży ani z pewnością nie uzyska precyzyjnej informacji na temat godziny, o której dany statek odpłynie. Zasada jest prosta – wypełni się, to odpłynie. Jak już nie będzie najmniejszego wolnego skrawka na pokładzie, jak wszyscy rozwieszą swoje hamaki, jak upchną swoje cenne tobołki w najbardziej ukryte zakamarki, jak wszelcy sprzedawcy przejdą się wśród pasażerów ze swoim kramem precyzyjnie umieszczonym na głowie i zaopatrzą znużonych oczekiwaniem podróżnych w niezbędne butelki z napojami, paczuszki z orzeszkami, ciasteczka, banany, pomarańcze, landrynki, chipsy i inne smakołyki i jak kapitan ostatecznie potwierdzi brak wolnych miejsc, statek leniwie wyruszy w prawidłowym kierunku. Nagle bosman uderzył w dzwon i wypełniona po brzegi trzy poziomowa, niebieska łódź odpaliła swój spalinowy silnik, woda zabulgotała i drewniana konstrukcja kołysząc się, ruszyła do przodu. Przed nią kilka dni rejsu, aż dotrze do swego celu.
Nabrzeże nie cichnie, a pulchne panie w wielobarwnych fartuszkach przyrządzają dalej ciepłe przekąski w swoich mikroskopijnych drewnianych budkach, dla kolejnych podróżnych i dla kolejnych zajętych tragarzy. Chętnych kuszą unoszące się w powietrze zapachy smażonych smakołyków, z lekkoscią przekręcanych na patelni, a następnie błyskawicznie serwowanych na papierowych talerzach. Czy tu naprawdę nikomu nie przeszkadza ten lejący się z nieba żar, który już z pewnością przekroczył 38 kreskę na termometrze? Oprócz nas, przyzwyczajonych do północnego klimatu Europejczyków chyba nikomu to nie doskwiera. W pogotowiu mamy jednorazowe chusteczki, którymi się wycieramy. Podczas robienia zdjęć czuję strużki potu, ściekające mi po udach. Schronienie się w zabytkowej hali, gdzie znalazło miejsce największe targowisko w mieście nie przyniosło w tej kwestii żadnej ulgi. Wręcz chyba nawet pogorszyło naszą sytuację. Bo teraz do tych spływających po naszym ciele strużek wilgoci dołączył kurz unoszący się spod spieszących w różnych kierunkach ludzi, a do nosa wdarł się przeraźliwy smród czyszczonych ryb. Ktoś z fantazją poukładał je gatunkami w rozmaite kompozycje oświetlane nisko wiszącą i kołyszącą się złowieszczo jarzeniówką. Pan z wyraźną łysiną i totalnym brakiem uzębienia przygląda się z wielką uwagą ułożonym w gigantyczną piramidę piraniom. Właściciel imponującego straganu w ogromnym skupieniu skrobie z łusek kolejne amazońskie zdobycze. Jego sąsiad kiwa się w lichym plastykowym bujaczku przed wypełnionymi fasolą i innym ziarnem workami, jakby stracił nadzieję, że coś dzisiaj sprzeda. Pani, z obfitym, falującym pod kolorowymi falbankami biustem, spryskuje świeżą wodą swoje banany i papaje, żeby sprawiały na kupujących lepsze wrażenie, zwłaszcza że na brak konkurencji w tej dziedzinie nie narzeka. Obok młoda, żylasta dziewczyna sprawnie obiera zielone banany, kroi je w plastry i następnie rozgniata i opala na niewielkim grillu. Z pewnością będzie z tego jakaś pyszna potrawa.
Tymczasem znaleźliśmy się w osobnej, niewielkiej hali, którą wypełniają ogromne kiście bananów, rozładowywane przez mocno opalonych młodzieńców wprost z wysokich ciężarówek. Dominuje tu wyraźnie praca zespołowa – dwóch z góry zrzuca gigantyczne gałęzie, których kurczowo trzymają się ogromne zielone banany, aby na dole znalazły się w barczystych ramionach kolejnych dwóch pracowników, którzy w błyskawicznym tempie rzucają je w otwarte ręce następnych dwóch rozebranych do pasa spracowanych młodych ludzi, układających je w piętrzące się stosy.
Dalej za portem i halą targową, tuż nad brzegiem Amazonki ulokowała się biedna dzielnica Manaus, gdzie w domach na palach, pozbawionych bieżącej wody, mieszkają całe rodziny. Niektórzy mieszkają na opuszczonych, zadaszonych łajbach. Tutaj całe życie koncentruje się nad brzegiem rzeki, a rzeka jest ich łazienką, kuchnią i niestety śmietnikiem... Z jednej strony skromnego domku - trzymająca, przy nieosłoniętej piersi, niemowlę młoda matka nabiera wodę z rzeki wprost do żeliwnego garnka, z drugiej być może jej siostra albo bratowa robi pranie, szorując szarym mydłem sterty brudnych ubrań. Z okna, w którym nigdy nie było ramy i firanek wychyla się wyraźnie znudzony swoim życiem mężczyzna, popalający papierosa. Swoją drogą, mieszkańcy tego zakątka świata albo są bardzo odporni na panujący dookoła zgniły brud albo ten brud dokonuje sam naturalnej selekcji, nieźle się przy tym bawiąc. Nikt go tu nie tępi. Żyje sobie w najlepsze i swoim zasięgiem zatacza coraz szersze kręgi, bez obawy że ktoś w końcu stawi mu czoła.
|
do góry |
Z dziennika podróżnika - WIZYTA W SALVADOR DE BAHIA |
Salvador de Bahia to stolica stanu Bahia i ważny port. Był pierwszą stolicą kraju, a przede wszystkim głównym ośrodkiem handlu czarnymi niewolnikami, sprowadzonymi tu głównie do pracy przy uprawie trzciny cukrowej. Do dziś pozostaje centrum kultury afrobrazylijskiej z barwnymi festiwalami bahijskimi. Wprost z ulicznego mini-barku można posmakować afrykańskich specjałów, przygotowywanych w aluminiowych garnkach przez tęgie i ubrane w kolonialne sukienki Murzynki, można też posłuchać dźwięku tam-tamów czy po prostu nabyć pamiątkową maskę rodem z czarnego lądu. Niewolnictwo to już historia, o której chyba nikt tu nie chce pamiętać, ale potomkowie umęczonych ofiar białego człowieka pozostali tu na zawsze i podtrzymują swoją barwną tradycję.
Salvador podzielony jest na dwie części – Górne i Dolne Miasto, wyraźnie oddzielone od siebie stromym urwiskiem. Na górze miło jest pospacerować brukowanymi ulicami pomiędzy zabytkowymi kamienicami i kościołami, zwłaszcza że miasto właśnie stroiło się na zbliżający się festiwal. Fasady bielonych kamieniczek teraz przystrojone były kolorowymi, tańczącymi z wiatrem wstążkami, rzucającymi coraz to inne cienie na budynki. Po rynku przed kościołem spacerują w szeleszczących, kolorowych sukniach z tafty czarne kobiety z ogromnymi turbanami na głowie oferując swój zalotny uśmiech do fotografii. Nieopodal inne wystrojone odświętnie kobiety rozstawiają na stołach, zdobionych ręcznie wyhaftowanymi obrusami, smakowite własnej roboty ciasta i inne łakocie. Chętnych, ustawiających się tłocznie to tego rogu obfitości nie brakuje. Panie uwijają się jak w ukropie, żeby każdemu spragnionemu łasuchowi nałożyć na talerz solidny kawał kremowego tortu, okraszonego szczerym uśmiechem zadowolonej z siebie gospodyni.
Żeby się dostać do tej części miasta, która leży poniżej wcześniej wspomnianego urwiska, a nie używać do tego auta należy skorzystać ze swoistej ciekawostki architektonicznej, którą jest szybkobieżna winda wożąca pasażerów z góry na dół. A Dolne Miasto to przede wszystkim mało ciekawa zatoka i port. Ale Salvador to również plaże i niekończące się bulwary pełne ludzi, z czego cieszą się właściciele niewielkich barków krytych liśćmi palmowymi, pod którymi przy pomocy ogromnych maczet obierają orzechy kokosowe. Ich mleko cieszy się tu dużym wzięciem, a spragnieni przechodnie piją go wprost z olbrzymich, zielonych kielichów, które jeszcze przed chwilą patrzyły na okolicę z wysokiej palmy.
Ale Salvador ma i drugie oblicze, to pozbawione radości życia i słońca. Ma smutne oczy, zapadnięte policzki i dziurawe buty. Siedzimy na Starówce i zajadamy się kapiącymi w upale lodami, ale wpatrzone w nas głodne twarze po drugiej stronie ulicy nie dają spokoju. Nie pomaga nie patrzenie w tamtą stronę i próba rozmawiania o ciekawej kulturze, ich wzrok przyczepił się do nas za pomocą niewidzialnych macek i teraz drażni zaczepnie nasze serca. Nie sposób się nie wzruszyć. Wstałam i popychana nieodgadnioną siłą ruszyłam do środka cukierni, w której ogródku właśnie odpoczywaliśmy i kupiłam całą siatkę pożywnych mięsnych pasztecików, która w sekundę została mi dosłownie wyszarpana z ręki. Ktoś zbierał okruchy z chodnika, ktoś uciekł ze zdobyczą za róg, nie chcąc się z nikim dzielić cennym łupem, jakieś dziecko szarpie mnie za pustą już rękę. Z ledwością wydostałam się z tego tłumu, który wokół mnie się zgromadził. Ja się nie liczyłam, nikt nie widział mojej twarzy, nikt mi nie dziękował, nikt nawet nie zauważył że już mnie tam nie ma. Toczy się walka o najmniejszy kawałeczek jedzenia. Zaspokoiłam swoje sumienie, ale na pewno nie ten głód...
|
do góry |
Z dziennika podróżnika - LOT Z MANAUS DO FORTALEZY |
Po przygodach w Amazonii czas było wrócić do cywilizowanego świata. Traf chciał, że po powrocie z dziczy w skromnym hotelu, w Manaus spotkaliśmy Polaka. Nie muszę objaśniać, czym takie spotkanie się kończy. Pech chciał, że następnego dnia mieliśmy lot do Fortalezy o 7.00 rano, co w praktyce oznaczało dwie godziny snu. Na lotnisku, nie bardzo przytomni, dowiedzieliśmy się, iż lot jest opóźniony o “zaledwie” dwie godziny. Teraz powinno się zadać pytanie:
- Czy ktoś oprócz tej niedospanej pary Polaków był tym faktem zaniepokojony, był zdenerwowany, wkurzony, zły, wściekły? Czy może ktoś choćby wykazywał najmniejsze objawy dezaprobaty?
Odpowiedź brzmi kategorycznie: NIE. Byliśmy w Ameryce Południowej, a tu bezapelacyjnie czas płynie w zupełnie innym tempie niż w pozostałych regionach świata (no może jeszcze w Afryce spotkałoby się to ze zrozumieniem). Jak łatwo się domyślić, pozostali pasażerowie cierpliwie siedzieli i czekali na dalsze śpiewne komunikaty, płynące z megafonów, kompletnie nie wykazując oznak najmniejszego zniecierpliwienia, chociaż ta miła pani, której głos rozbrzmiewał teraz nad naszymi głowami i dudnił w uszach:
(ding dang) Samolot do Fortalezy przez Belem, Sao Luis i Teresinę jest opóźniony o kolejne dwie godziny. Za utrudnienia bardzo przepraszamy.
Jak ktoś szybko liczy to mu wyjdzie 4 godziny spóźnienia plus obowiązkowa godzina przed
odlotem samolotu, co daje razem całych pięć godzin oczekiwania, które z przyjemnością wykorzystalibyśmy na błogi sen w czystej, hotelowej pościeli.
Ding dang i dalej już ta sama miła pani informowała innych podróżnych , że samolot do Rio de Janeiro przez Belem, Recife, Salvador i Belo Horizonte po trzech godzinach opóźnienia właśnie jest gotowy do przyjęcia pasażerów na swój pokład.
I znowu żadnych emocji. Dlaczego nikt się nie cieszy? Przecież wreszcie zajmą to mikroskopijne miejsce na pokładzie, zapewniające mikroskopijną przestrzeń życiową i poszybują w upragnionym kierunku. Zamiast tego wszyscy posłusznie zbierają swoje paczki, paczuszki, plecaki i walizki i ruszają bez zbędnego pośpiechu we wskazanym kierunku. Spoglądamy w ich kierunku z nieskrywaną zazdrością, kląc siarczyście pod nosem.
Tej cierpliwości uczą się tutaj od dziecka, kiedy muszą czekać aż kierowca autobusu, małego busiku, kapitan łodzi bądź nawet statku czy kierowca taksówki (w tej części świata częste jest zjawisko jazdy taksówką w towarzystwie innych pasażerów) zbierze upragniony komplet i zasiądzie za sterem lub kierownicą swojego bolidu. Jak spędzają ten czas? Na pogaduszkach, na drzemce, na objadaniu się łakociami, które sprzedają drobni handlarze, którzy właśnie z tego czekania żyją, w końcu patrzą tępo w podłogę.
No niestety, nas tego nikt nie uczył. Rozsadzała nas wściekłość, że tak bezsensownie tracimy czas. Po trzech godzinach spłynął na nasze barki spokój, jeszcze większe zmęczenie, mieszane czasem z konwulsyjnym śmiechem. Dlaczego te drewniane krzesła w hali odlotów są takie twarde? Dlaczego nie mam przy sobie książki do czytania? I nagle ding dang... Przestraszyłam się tego, co usłyszę, ale już po kilku sekundach rozległo się:
Pasażerowie lecący do Fortalezy przez Belem, Sao Luis i Teresinę proszeni są do wyjścia numer 3.
Po pół godzinie moszczenia się i układania bagaży podręcznych zajęliśmy miejsca w samolocie. Teraz rozpoczął się rytuał z przystankami w wymienionych wcześniej miastach związanych nieodłącznie z wizytami pani konduktorki. Najpierw kołowanie po pasie startowym i instrukcje bezpieczeństwa, prezentowane przez uśmiechnięte stewardesy, potem osiąganie wysokości przelotowej, żeby już po kilku chwilach obniżać loty, znowu kołować, przyjmować nowych pasażerów i kontrolować bilety. I tak trzykrotnie. Wreszcie pół żywi wylądowaliśmy w Fortalezie.
angielski warszawa to www.englishforyou.pl
|
do góry |
|
|