Wyprawa do Peru i Boliwii, lipiec 2006


przejdź :: GARŚĆ INFORMACJI :: Z dziennika podróżnika - DZIKI TREK PRZEZ DŻUNGLĘ (PERU) :: powrót


przejdź do galerii filmów

GARŚĆ INFORMACJI



PERU



Stolica – Lima
Ludność – 28 mln 675 tys.
Ustrój – republika
Język – hiszpański, keczua, ajmara
Waluta- sol
Wiza -

dddddd
Peru, państwo w północno-zachodniej części Ameryki Południowej, na terenach którego w czasach prekolumbijskich rozwijały się indiańskie cywilizacje, żeby potem, oczywiście nie bez walki, ustąpić miejsca hiszpańskim konkwistadorom z Francisco Pizzaro na czele. Po królestwie Inków pozostało przede wszystkim legendarne Machu Picchu, położone na wysokości 2090-2400 m n.p.m. najlepiej zachowane miasto, natomiast po hiszpańskich najeźdźcach – kolonialne perły architektury.
O ile oglądanie i fotografowanie kolonialnych miast jest przyjemne i nie wymaga dodatkowego wysiłku, o tyle
imponujące ruiny Machu Picchu zdobywaliśmy w dosłownym tego słowa znaczeniu, sprawdzając jednocześnie jakie pokłady cierpliwości są ukryte w naszym wnętrzu. Pierwsze za sprawą strajkującej kolei, drugie za sprawą kapryśnej pogody, która przez trzy kolejne dni kryła szczelnie, przed naszymi oczami, niesamowity widok deszczową zasłoną.
Peru to przede wszystkim potężne Andy, których wierzchołki nawet latem pokryte są śniegiem, to przyprawiające o prawdziwy zawrót głowy przejezdne przełęcze, przystosowane do niesamowitych wysokości
przyjazne lamy i alpaki, a także Indianie, żyjący na andyjskich płaskowyżach i posługujący się językiem keczua.
Pod nazwą tego surowego w klimacie kraju kryje się również najwyżej na świecie położone, żeglowne jezioro Titicaca (3812 m n.p.m.), w którego wodach odbijają się ośnieżone wierzchołki gór, a na „pływających” wyspach mieszkają Indianie Uru. Ci ostatni budują samodzielnie nie tylko prymitywne domy, ale także całe wyspy posługując się nieskomplikowanym i jednocześnie nietrwałym budulcem, jakim jest trzcina totora.
Żeby być sprawiedliwym i niczego nie pominąć, musimy wspomnieć o tajemniczych rysunkach, wykonanych czyjąś niewidzialną ręką, na Płaskowyżu Nazca. Aby przyjrzeć się bliżej dziełu, którego twórca nadal pozostaje bezimienny i skłania do co raz to nowych teorii na temat jego powstania, należy się zrujnować (cena nie przewraca, a naprawdę warto...) i wykupić lot awionetką, bo tylko z takiej perspektywy jesteśmy w stanie docenić jego talent.
Kiedy mamy za sobą spotkanie pierwszego stopnia z odległymi cywilizacjami, tajemniczymi znakami z
kosmosu (to jedna z teorii opisujących rysunki Nazca), z mającymi się dobrze (zwłaszcza powyżej 4 tysięcy metrów n.p.m.)Indianami , a także mamy dość lodowatego powietrza musimy wybrać się do całkiem odmiennej selvy, a więc najprawdziwszej gorącej i wilgotnej dżungli, gdzie przeżyjemy prawdziwą przygodę i poczujemy południowoamerykański luz. Ten ostatni już dawno wyrzucił zegarek do kosza i kieruje się prostą zasadą no stress, jakże uniwersalną w tej szerokości geograficznej. Ciężko jednak podzielać tę maksymę, kiedy łopatka silnika naszej łodzi ulegnie kompletnemu zniszczeniu w zderzeniu z twardym dnem rzeki albo jeśli nasz „doświadczony” przewodnik straci orientację w tak dużym i gęstym lesie, jak Amazonia. Ludzie spragnieni wrażeń, przy odrobinie „szczęścia”, mają gwarantowany podwyższony poziom adrenaliny we krwi i krople potu na plecach. Jak na razie, z każdej opresji wychodzimy obronną ręką i dziś na nasze mrożące krew w żyłach przygody spoglądamy z uśmiechem na ustach i myślimy o następnych, ale kiedy nie mogliśmy odnaleźć właściwej drogi w lesie, pełnym jadowitych węży, obślizgłych robali i włochatych pająków, czających się w zacienionych norach naprawdę nie było zabawnie, zwłaszcza kiedy zapadał zmrok i na swoje nieuchronne nadejście szykowała się ubrana w czarną, ponurą suknię, noc. Na szczęście do tego nie doszło, choć nie wiele brakowało i dziś możemy wspominać tę przygodę z pozycji wygodnego fotela.



BOLIWIA


Stolica – la Paz
Ludność – 9 mln 948 tysięcy
Ustrój – republika
Język – hiszpański, keczua, ajmara
Waluta - boliviano
Wiza -

dddddddd
Boliwia to drugi, po Paragwaju, kraj, który nie ma dostępu do morza, rekompensując sobie tę stratę największym na świecie solniskiem, Salar de Uyuni, położonym na wysokości 3653 m n.p.m. oraz najwyżej na świecie położoną stolicą, La Paz. Salar de Uyuni dostarcza niesamowitych wrażeń i głównie właśnie po te wrażenia do Boliwii się przybywa. Jeżeli dodamy do tego bogatą w przygody podróż miejscowymi autobusami, w których gwarantowany jest brak ogrzewania i łyse opony, z trudem radzące sobie na ostrych zakrętach w wysokich Andach, pobyt w Boliwii gwarantuje moc wrażeń, zwłaszcza kiedy twój autobus zaledwie 3 kilometry przed celem utknie na drodze zastawionej zasiekami. Tutaj naszym czytelnikom należy się małe wyjaśnienie – Peru i Boliwia uwielbia strajkować, co w praktyce oznacza zamknięte dworce kolejowe, obrzucane kamieniami komisariaty policji, palone na głównych drogach opony lub zwyczajnie zalegające na szosie kamienne głazy, uniemożliwiające dalszą jazdę. Gorzej jeśli akurat autobus, którym podróżujecie spotyka jedną z wyżej opisanych przeszkód, a na zewnątrz jest noc i to całkiem mroźna, bo gwarantująca minimum minus 10 stopni Celsjusza, a wy macie na nogach cienkie buty sportowe, a na plecach niewystarczający na takie ekstremalne warunki polar. Podczas gdy my chroniliśmy się pod niezbyt świeżymi pokrowcami na siedzenia, z których ogołociliśmy połowę autobusu, nasze bagaże skutecznie szroniły się na dachu. Nie mniej emocji dostarcza wizyta na samym solnisku, które wygląda, na pierwszy rzut oka, na pozbawioną życia krainę lodowcową. Z błędu wyprowadza wyspa porośnięta gigantycznymi kaktusami i kierowca co najmniej 30-to letniej Toyoty, który nie rozstaje się z lekko halucynogennymi liśćmi koki i popija tajemniczy przeźroczysty napój z plastikowej butelki po coli. Widać te ostatnie nie osłabiają wrodzonej orientacji w terenie, bo udało nam się powrócić do zimnego hoteliku na końcu świata.
Mimo wszystko polecamy, bo solnisko i podróż z rdzennymi Indianami autobusem należy do niezapomnianych przeżyć.

 

 

do góry

Z dziennika podróżnika - DZIKI TREK PRZEZ DŻUNGLĘ (PERU)




fc
Po ponad dwóch tygodniach spędzonych w wysokich i zimnych Andach postanowiliśmy zmienić klimat i dlatego wybraliśmy się do Iquitos, miasta odciętego od reszty świata dzikimi ostępami amazońskiej dżungli. Niewielki port nad Amazonką żyje swoim własnym wilgotnym życiem, które zdominowane jest przez hałaśliwe tuk tuki (trójkołowe taksówki, zapewniające naturalną klimatyzację poprzez powiewające na wietrze plastikowe „okna” oraz ogromną ilość decybeli), muzykę, łodzie motorowe wypełnione po brzegi owocami zrodzonymi przez dżunglę oraz dokuczliwe moskity, natrętnie krążące nad naszymi głowami. Belem to uboga dzielnica Iquitos, w której ludzie mieszkają w drewnianych domach na
palach i dzielą swój ciężki los z nieokiełznaną rzeką, która w porze deszczowej niemal wdziera się do ich skromnych mieszkań.
Jedynym środkiem transportu w takich sytuacjach może być niezastąpiona łódź. Niestety rzeka stanowi zarówno śmietnik, miejscowe szambo, jak i źródło wody pitnej. Z jednej strony lichej chatki ktoś nabiera wody na zupę, żeby z drugiej strony ktoś robił pranie lub pozbywał się odpadków. Aż boję się pomyśleć, że kiedyś Matka Natura zemści się na ludzkiej głupocie i ta sama rzeka będzie nadawała się już jedynie na śmietnik.
Przewodniki straszą złą sławą tej części miasta, choć w istocie bez trudu można liczyć na fachową pomoc
licznych przewodników, którzy pokażą ci prawdziwe oblicze Iquitos. Tłum roześmianych dzieciaków za twoimi plecami oczywiście wliczony w cenę usługi. W takiej sytuacji należy zaopatrzyć się w dużą ilość cukierków i monet, które posłużą za mile widzianą w tej części świata łapówkę.
Nam jednak zamarzyła się prawdziwa przygoda w dżungli... W tym celu powędrowaliśmy do miejscowej agencji turystycznej, która mogłaby to życzenie spełnić. Syn właścicielki niewielkiego biura zaskoczył nas
biegłą znajomością angielskiego, co od razu ułatwiło doprecyzowanie naszych oczekiwań, które miały zagwarantować nam dreszczyk emocji. Wierząc we własną siłę fizyczną, wzmocnioną przekonaniem, że zasłużyliśmy na miano prawdziwych podróżników zażyczyliśmy sobie prawdziwego treku przez dżunglę i tropienie w jej ostępach dzikich zwierząt. Niestety początki okazały się trudne...
Nazajutrz długo, w palącym słońcu czekaliśmy na naszego sternika w niewielkim porcie, żeby w końcu spoceni i zmęczeni wyruszyć na spotkanie z przygodą. Razem z nami do niewielkiej łodzi zapakował się podobno doświadczony przewodnik, kapitan łodzi, pomocnik kapitana, kucharz i nasz prowiant. Miejsca starczyło też na dobry humor i pudełko, będące przejściowym domem dla dwóch małpek, które kupiliśmy na pobliskim targu i którym postanowiliśmy zwrócić wolność.
Po nie
całej godzinie “jazdy”, łopatki silnika uderzyły w mieliznę i nasza łódka na kilka sekund stanęła dęba. Kiedy powróciła do prawidłowej pozycji, a z nią bagaże, prowiant i nasze lekko obite ciała, okazało się że tą łodzią daleko nie dopłyniemy. Na pytanie o wiosła, odpowiedziało nam lekceważące wzruszenie ramion. Przejęliśmy inicjatywę rozbierając drewniane ławki, których oparcia, chociaż niewygodne i ciężkie, ostatecznie wiosła zastąpiły. Dzielnie pomagał też silny nurt Amazonki, zatem po niedługim wysiłku złapaliśmy zasięg sieci GSM i sprowadziliśmy nową łódź. Do leśnego obozu ostatecznie dotarliśmy po kilku godzinach, żeby następnego ranka ruszyć na spotkanie z prawdziwą amazońską przyrodą. Prowadził nas wcześniej wspomniany przewodnik, uśmiechnięty Roberto, zręcznie posługujący się maczetą, która torowała nam między gęstymi zaroślami, drogę. Po kilku godzinach dziarskiego marszu, czasem po moczarach, kiedy stopy uwięzione w gumowych butach, sięgających ud, zaczęły się buntować, zarządziliśmy powrót. Przewodnik przytaknął i pewnie ruszył przed siebie, my pełni zaufania - za nim, a za nami jego roześmiany pomocnik. Kiedy jednak po godzinie znaleźliśmy się pod tym samym gigantycznym drzewem, przy którym ostatnio robiliśmy ujęcia, poczuliśmy niepokój. Zwłaszcza, że na twarzy Roberta malował się strach, który co oczywiste, starał się zatuszować nerwowym uśmiechem. Ruszyliśmy zatem w przeciwną stronę niż ostatnim razem, a nasz przewodnik dopiero teraz zaczął znaczyć swoją maczetą każde mijane drzewo i przyspieszył nieco kroku. Kilka razy jeszcze zawracaliśmy w to samo miejsce i za każdym razem psychicznie przygotowywaliśmy się na nocleg w dziczy. Tylko to nam pozostawało, bo logistycznie kompletnie nie byliśmy na to gotowi. Oprócz sprzętu fotograficznego, koszmarnie ciężkiego statywu, towarzyszyła nam jedynie dwulitrowa butelka wody. Na myśl o czających się w lepkich norach jadowitych wężach, włochatych pająkach, obślizgłych robakach i ogromie tego lasu, poczułam na plecach dreszcz, któremu na imię strach. Wszyscy, mimowolnie szliśmy coraz szybciej. Piotr w pewnym momencie przystanął i zdobył się na trzeźwe myślenie. Zaczął się głośno zastanawiać, gdzie względem słońca znajduje się nasz obóz. Instynktownie ruszyliśmy we wskazanym przez niego kierunku i po kolejnych dwóch godzinach marszu odnaleźliśmy rzekę i ostatecznie nasze canoe, leniwie kołyszące się w gęstym sitowiu. Do obozu dotarliśmy już po zmroku, gdzie z niecierpliwością oczekiwał nas kucharz. Przewodnik sprawiał wrażenie, jakby się nic nie stało... Do snu ululały nas cykady, głośno rozprawiające o naszej przygodzie.
Następnego dnia jak gdyby nigdy nic łowiliśmy piranie, które później nasz kucharz odpowiednio przyprawił i usmażył na patelni. Cali i zdrowi wróciliśmy do Iquitos, wypuszczając wcześniej na wolność dwie małe małpki, które nam towarzyszyły. Mam nadzieję, że uciekły gdzie pieprz rośnie i nie spotkały już złych ludzi, którzy chcieli zarobić na ich niewoli parę pesos.
Wcześniej jednak odwiedziliśmy niewielką pobliską wioskę, do której właśnie po nocnych łowach powrócili rybacy z pokaźnym zbiorem ryb, gotowych do usmażenia na patelni. Oprócz tłustych steków rybnych udało im się złapać w sieci młodocianą anakondę, która jak każda nastolatka dała się uwieźć i dziś robi za wioskową „maskotkę”. No niestety, chyba się zorientowała, że popełniła kardynalny błąd, a rola miłego „futrzaka” nie za bardzo przypadła jej do gustu, więc postanowiła się na ludziach w perfidny sposób odegrać. Traf chciał, że zemsta spotkała Bogu ducha winnego Piotra, który chciał jedynie przestraszone zwierzę pogłaskać, zapewniając, że nie spotka jej ten sam rybi los, zwłaszcza że te pierwsze były właśnie z łusek obierane. Wąż nie wyczuł jednak dobrych intencji przybysza z Europy i z całą mocą wbił ostre zęby w dłoń białego wroga. Czerwone kropelki krwi spadły na soczyście zieloną trawę, na twarzy Piotra pojawił się grymas i zaskoczenie zajadłością zwierzaka, a z pomocą pospieszyli rybacy. Z trudem oderwali rozwartą paszczę od krwawiącej dłoni. Na szczęście anakondy to dusicielki i nie posiadają zębów jadowych, choć pamiątka w postaci fioletowych siniaków pozostała na kolejne dni. Piotr, który poniósł krwawą ofiarę postanowił więcej się z wężami nie bratać...



szkoły językowe to www.englishforyou.pl

do góry
:: projekt i wykonanie :: Tomasz Kowalczyk ::