Warsaw - Cape Town Overland


przejdź :: PRZYGOTOWANIA :: dzień 1 start :: dzień 2 :: dzień 3 :: dzień 4 :: dzień 5 :: dzień 6 :: dzień 7 :: Dzień 8 :: Dzień 9, dzień 10 :: Dzień 11, dzień 12 :: Dzień 13 :: Dzień 14 :: Dzień 16, dzień 17 :: Dzień 15 :: Dzień 18, dzień 19 :: Dzień 20,21,22 :: Dzień 23, 24, 25 :: Dzień 26 - 36 :: Dzien 37 - 47 :: Dzień 48 :: Dzień 49 :: Dzień 50, dzień 51 :: Dzień 52, dzień 53, dzień 54 :: Dzień 55-61 :: Dzień 62-64 :: Dzien 65 - WIELKA FETA :: Pożegnanie Jeepa :: powrót


Słoń afrykański, Kenia

słoń afrykański, Kenia

gepardy,Masaj Mara-Kenia
przejdź do galerii zdjęć

przejdź do galerii filmów

PRZYGOTOWANIA




Odwiedzając po raz pierwszy wspólnie Republikę Południowej Afryki poczuliśmy magię tego miejsca na Ziemi. Oboje wracaliśmy do domu z przekonaniem, że tu powrócimy. Przeczucie się spełniło, bo wróciliśmy jeszcze dwa razy. Potem objechaliśmy jeszcze razem pół świata, ale w naszych głowach rodził się, a następnie dojrzewał niecny plan, który w tym roku mamy zamiar wprowadzić w życie – dojechać do Przylądka Dobrej Nadziei własnym samochodem.

Start wyprawy: 31 maja 2009 r.

Ekipa: Iza (pilot) i Piotr (kierowca) Witkowscy

Trasa: Warszawa - Słowacja - Węgry - Serbia - Bułgaria - Turcja - Syria - Jordania - Egipt - Sudan -
Etiopia - Kenia - Uganda (mały skok w bok - jak starczy czasu) - Tanzania - Zimbabwe - Zambia - Botswana (drugi skok w bok - jak starczy czasu ) - RPA (Kapsztad) - jak Bóg i Jeep da

Szacowana długość trasy: około 21 tysięcy kilometrów

Powrót: ekipa - samolotem (bilety zarezerwowane na 20.08.2009), Jeep - promem (ok. 3 tygodnie dłuższe wakacje:)

Dziś, na sześć dni przed startem, wiemy, że zorganizowanie tej wyprawy to nie lada przedsięwzięcie, ale i tak wierzymy, że było warto zrobić ten wysiłek. Strach miesza się z ekscytacją, ale nie ma już odwrotu.

Przygotowania rozpoczęliśmy jeszcze w grudniu 2008, czyli pół roku przed startem wyprawy. Najpierw rozrysowaliśmy trasę, policzyliśmy, ile czasu potrzeba na jej przejechanie, wyznaczyliśmy daty startu i powrotu, zmierzyliśmy długość trasy, sprawdziliśmy sytuację polityczną w poszczególnych krajach i podjęliśmy jednogłośną decyzję – damy radę.

KWESTIE TECHNICZNE
















Przede wszystkim zabraliśmy się za przygotowanie środka
transportu, którym jest Jeep Grand Cherokee (znany w środowisku, jako WJ):
- zmieniliśmy całkowicie zawieszenie – podnieśliśmy w górę o cztery cale, zmieniliśmy amortyzatory, sprężyny itp.
- zamieniliśmy zwykłe opony szosowe na terenowe BF Goodrich (AT- 265x75xr16).
Okazało się to słusznym wyborem, gdyż podczas całej wyprawy nie złapaliśmy ani jednej "gumy", pomimo jazdy po wertepach, kamieniach i lużnym piachu. W sumie ponad 21 000km......


 


















- założyliśmy osłony na skrzynię biegów, reduktor i chłodnicę
- zamontowaliśmy wyciągarkę
- na dach wrzuciliśmy specjalnie pod potrzeby zaprojektowany bagażnik wyprawowy, wyposażony w dodatkowe oświetlenie
- zamontowaliśmy tzw. snork, zapobiegający zassaniu wody przez silnik (na wypadek, gdyby na naszej trasie wystąpiła okresowa rzeka)
- p
ostaraliśmy się o wzmocnienie chłodzenia (z myślą o wysokich sudańskich temperaturach)
w miejscu po kole zapasowym, pod podłogą bagażnika, zainstalowaliśmy 72-litrowy zbiornik paliwa, dodatkowo zakupiliśmy 9 metalowych kanistrów - każdy po 20 litrów (na wypadek okresowego braku transportu paliwa lub kłopotu z dostawą energii elektrycznej
- firmowy akumulator zamieniliśmy na żelowy (dla wtajemniczonych – Optima)
- dodatkowo zakupiliśmy masę części zamiennych (typu pompa paliwa, pompa wodna, wtryskiwacze paliwa, filtr powietrza itd.)
- oraz masę narzędzi

Auto przeszło weryfikację w terenie (pod okiem kolegów z jeep.org.pl:)

- dodatkowo wyposażyliśmy się w siekierkę, szpadelek, ostry nóż i komplet latarek
- z doświadczenia wiemy, że podróżując własnym autem przydaje się przetwornica (urządzenie z wtyczką do zapalniczki, do której można podłączyć przedłużacz i ładować pod drodze baterie do aparatu fotograficznego, kamery, komórki i lodówkę jednocześnie).

KWESTIE NOCLEGOWE i BIWAKOWE
















W razie, kiedy miejsce, w którym będziemy zamierzali
spędzić noc nie będzie zapewniało jakiejkolwiek bazy noclegowej lub tylko taką, która zapewni jedynie lokalne robactwo, brud nie do zniesienia, towarzystwo natrętnych pcheł w w nieświeżych kocach jesteśmy przygotowani na nocleg w jeepie, co zapewniają nam następujące elementy:
























- pozostawione w domu tylne oparcia, co po opróżnieniu bagaży
daje przestrzeń do spania na długości 2 metrów
- maty samopompujące, 2 komplety śpiworów puchowych, niwelujących nierówności i zapewniających komfort pod plecami, 2 komplety lekkich, przewiewnych śpiworów do przykrycia, stosowanych wymiennie z cienkimi prześcieradłami (przy wysokich temperaturach) , oczywiście komplet poduszek
- w miejscach bardziej cywilizowanych poszukanie w miarę bezpiecznego miejsca na zaparkowanie
- w miejscach odludnych – miejsce parkingowe mniej restrykcyjne (z dala od jadowitych węży, skorpionów i ws
zelkiego rodzaju insektów, na ostatnie w pogotowiu mamy baterię Raid-ów Maxx i Off-ów Maxx)
poza tym w Afryce też są przyzwoite hoteliki lub pensjonaty za jeszcze bardziej przyzwoite pieniądze, więc nie zamierzamy 82 nocy przespać w aucie
- na biwaku przydają się też składane krzesełka, stolik, lampki na baterie, kuchenka gazowa na specjalne, bardzo lekkie i wydajne naboje, no i oczywiście jakiś puszkowo-słoikowy prowiant, żeby z głodu na pustkowiu nie paść. Oboje jesteśmy również smakoszami bursztynowego, szlachetnego napoju piwnego, więc i pod tym względem logistycznie się przygotowujemy, zwłaszcza, że mamy turystyczną lodówkę, ładowaną podczas jazdy:)

KWESTIE CELNE I WIZOWE

Wizy

- w pierwszej kolejności wymieniliśmy paszport na nowy, a to z uwagi na wcześniej wbity stempel izraelski, a jak wiadomo świat muzułmański od wieków z Żydami się nie lubił, więc z taką ładną pieczęcią w bardziej ortodoksyjnych krajach (jak Sudan i Syria) nie mielibyśmy wstępu
w Warszawie bez problemu ( w ciągu tygodnia) otrzymaliśmy wizę syryjską (ambasada syryjska na Mokotowie)
- gorzej jest z wizą do Etiopii, bo po nią trzeba się wybrać albo do Berlina albo do Londynu, a w oba miejsca nie po drodze. Skorzystaliśmy więc z usług agencji, która w załatwianiu wszelkich wiz pośredniczy (w kasie i tak wysz
ło taniej niż wycieczka do któregoś z tych miast) i po 1,5 tygodnia mieliśmy paszport z powrotem
- schody zaczynają się robić w przypadku Sudanu, bo można to zrobić przez wspomnianą wcześniej agencję lub załatwić od ręki w Kairze (na trasie). Wybraliśmy drugą opcję, bo ambasada w Londynie wydaje wizę maksymalnie na miesiąc przed wjazdem i tylko na miesiąc ważną i tutaj komplikuje ten miesiąc przed wjazdem, bo ciężko przez ten 1 miesiąc się wyrobić (i z formalnościami i z pokonaniem trasy). Tak więc czeka nas wizyta w kairskiej ambasadzie Sudanu, a wcześniej w polskiej ambasadzie (też w Kairze), która musi nam wystawić list intencyjny, żeby Sudan zgodził się na wjazd dwójki Polaków na ich teren
- do Egiptu, Kenii i Tanzanii dostaje się na granicy, a w pozostałych krajach obowiązuje dla nas ruch
bezwizowy

Cła

- kwestie celne dotyczące auta, którym będziemy się przemieszczać (od azjatyckiej części Turcji w dół trasy) rozwiązuje tzw. carnet de passage. Jest to „książeczka” w formacie A4 wydawana przez Polski Związek Motorowy, pozwalająca na bezcłowe przekraczanie kolejnych granic, wymaga jedynie trochę biurokracji kolejnych celników i masy stempelków. My w zamian gwarantujemy, że auto nie jest na sprzedaż i wróci do Polski (bez względu na jego stan), w przeciwnym razie tracimy dość sporą kaucję, którą na konto PZM wpłaciliśmy.
- kwestie celne, dotyczące przewożonych artykułów – poza sprzętem foto nie zabieramy nic wartościowego, więc ta sprawa nas nie dotyczy

KWESTIE MEDYCZNE

- po pierwsze przeszliśmy wszystkie niezbędne szczepienia, a właściwie doszczepienia, bo już od kilku lat mamy międzynarodową książeczkę szczepień, w każdym razie zaszczepieni jesteśmy na: żółtaczkę typu A i B, żółtą febrę, polio, dur brzuszny, menigokoki.
- niestety nie ma szczepionki na malarię, a zagrożenie tą chorobą na naszej trasie jest dosyć duże. W związku z tym umówiliśmy się na profilaktyczną wizytę w Poradni Chorób Tropikalnych przy Szpitalu Zakaźnym w Warszawie przy ul. Wolskiej i dostaliśmy receptę na lek o nazwie Lariam. Wykupienie tego leku nie jest jednak takie łatwe, bo jest on na liście tzw. importu docelowego i wymaga wizyty w Ministerstwie Zdrowia przy Miodowej, w celu zdobycia ważnej pieczątki. Samo wykupienie leku nie jest proste bo tylko kilka aptek posiada go od ręki, a do tego trzeba wyłożyć niemałą gotówkę (opakowanie kosztuje 179,00 zł, a na dwie os
oby i czas przewidziany w regionie zagrożonym potrzeba cztery niepozorne pudełeczka, które później mogą wyciągnąć człowieka z opresji i wysokiej gorączki)
- dodatkowo do bagażu pakujemy typową w podróży apteczkę (antybiotyk, w razie jakiegokolwiek zakażenia, coś na biegunkę, coś na oparzenia, na alergię, na ból, bandaże, odkażacze, plastry itp.), ale oczywiście wszystko w ramach rozsądku, bo broń Boże do hipochondryków nie należymy.

KWESTIE KONTAKTU ZE ŚWIATEM

Doświadczenie w podróżowaniu mówi, że nawet w Etiopii można odnaleźć internet w niepozornym, lichym baraczku, aczkolwiek są miejsca, gdzie ludzie o komórkach i internecie nigdy nie słyszeli. Nawet jeśli słyszeli i widzieli nie mają zasięgu i na to jest tylko jedna rada – telefon satelitarny. Nie jest to tania zabawa, ale uznaliśmy, że jeżeli porywamy się z motyką na księżyc i do tej pory poczyniliśmy znaczące inwestycje w narzędzia i przygotowanie Jeepa to warto też mieć kontakt ze światem, a zwłaszcza z zaprzyjaźnionymi mechanikami (pozdrawiamy warsztat  Gołkowie i doświadczonych kolegów offroadowców z jeep.org.pl:) postanowiliśmy taki telefon wypożyczyć. Zdecydowaliśmy się na model Iridium, starszy model, duży, nieporęczny, ale wykorzystywany cały czas przez wojsko w misjach w Afganistanie czy Iraku (korzysta z ok. 60-ciu satelitów). Mamy nadzieję, że skorzystamy tylko wtedy, żeby powiadomić najbliższych, że u u nas wszystko gra, zwłaszcza, że połączenia satelitarne są tańsze niż roamingowe ( 2 dolary USD za minutę połączenia z każdego miejsca na świecie, nawet z pustyni – podobno...). Zobaczymy, pogadamy...

PRZEWODNIKI I MAPY

- przede wszystkim korzystamy z anglojęzycznych przewodników wydawnictwa Lonely Planet, których zaletą jest praktyczne podejście do podróży i to, że z tegoż wydawnictwa można odnaleźć kraje typu Brunei czy Makao, o Erytrei nie wspomnę
- jeśli chodzi o kraje bardziej uczęszczane przez turystów lubimy bardzo serię przewodników National Geographic, bo dużo pokazują (piękne fotografie) oraz dają rys historyczny odwiedzanych miejsc, co pozwala na uzupełnianie luk w
naszej wiedzy o świecie, ludziach i ich kulturze
- jeśli chodzi o mapy to najbardziej w podróży sprawdzają się mapy wydawnictwa Reise Know How, ponieważ żadną siłą nie dają się podrzeć lub zalać, bo są plastikowe. Do tego są dokładne. Dostępne są w Sklepie Podróżnika na Ochocie

do góry

dzień 1 start

A.D. 31.05.2009

Stan licznika przed startem (zmierzony komisyjnie) - 167 977 km

O 9.20 rano odbyło się oficjalne pożegnanie ekipy przed startem. Wszyscy przybyli złożyli swoje autografy na fladze biało-czerwonej, co zostało uwiecznione w postaci zdjęć, zamieszczonych poniżej. Jeszcze tylko wspólna fotka z wypakowanym po brzegi Jeepem i w drogę. W asyście kilku Jeepów ruszyliśmy przez Warszawę w kierunku katowickiej. Najwytrwalsi odprowadzili nas do Janek, tam ostatnie pocałunki na pożegnanie i dalej już samotnie prosto na południe. Słońce, które cały poranek nam towarzyszyło opuściło nas w okolicach Bielsko-Białej i dalej już cały czas jechaliśmy w strugach deszczu, za to w dobrym tempie. Wyremontowana nawierzchnia i pusta droga sprawiły, że już około godziny 14.00 wjechaliśmy (przekraczając granicę w Cieszynie) do naszych czeskich sąsiadów. Tutaj okazała się przydatna wyciągarka, bo pomogliśmy wydostać się z opresji niedużemu pickup'owi, który w wyniku niewielkiej stłuczki „wskoczył” dwoma kołami na bandę przy krawężniku. Dwa pociągnięcia liną i stał o własnych siłach na czterech „łapach”, jak trzeba. Zapraszał na czeskie piwo, ale przed nami była jeszcze długa droga, więc pożyczyliśmy powodzenia i się pożegnaliśmy. Po około 10-ciu kilometrach widzimy w lusterkach, że ktoś do nas puszcza oko długimi – uratowany pickup. Zatrzymaliśmy się na poboczu, po kilku chwilach na nasze kolana spłynął „deszcz” Pilsnera. Będzie co pić do kolacji.
Na nocleg zatrzymaliśmy się w motelu przy autostradzie około 80 km za Budapesztem. Padliśmy, jak koty zwłaszcza, ze poprzedniej nocy zbyt spokojnego snu sobie nie zafundowaliśmy. Do późnej nocy się pakowaliśmy, a potem ekscytacja i podniecenie na dało pospać.


Trasa: Warszawa – Cieszyn - krótki odcinek przez Czechy – Słowacja - Węgry
Długość przejechanego odcinka – 766 km

mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm
mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm


mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm
mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm


mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm
mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm


mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm
mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm


mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm
mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm





do góry

dzień 2

Dzień drugi 01-06-2009

Obudziło nas dudnienie deszczu w niewielki świetlik w motelowym pokoiku. Jak widać zła pogoda nie chce nas opuścić. Po sprawnej toalecie ruszyliśmy autostradą w kierunku granicy z Serbią (ok. 130 km) i tam zarobiliśmy pierwszą pieczątkę w naszych nowych paszportach. Ponieważ w zeszłym roku jechaliśmy do Maroka dość okrężną drogą, między innymi przez Budapeszt i Bałkany tym razem zarówno Węgry, jak i Serbię potraktowaliśmy tranzytowo. Trasa przez byłą Jugosławię przypomina o nie tak dawnym konflikcie, jaki miał miejsce w tym regionie. Zwykłym ludziom trudno odbudować swoje domy, a pewnie jeszcze gorzej jest z powrotem do normalnego życia. Rany nadal są świeże. Belgradzkie centrum wita zbombardowanym budynkiem, który nie pozwala zapomnieć, że miasto było areną przemocy. Niemniej jednak ludzie pędzą do pracy, po ulicach jeżdżą samochody, starszy pan w białym kapeluszu karmi na skwerze gołębie, dzieci bawią się w piaskownicy, a Jeep jedzie przed siebie.
Po południu znaleźliśmy się na kolejnej granicy, tym razem bułgarskiej, gdzie formalności przebiegły znacznie sprawniej, bo znów wjeżdżaliśmy do Unii Europejskiej. Wykupiliśmy kolejną winietkę i obraliśmy kierunek na Sofię, którą rachityczną, mocno podziurawioną obwodnicą ominęliśmy i skierowaliśmy się prosto na Istambuł.
Jak na razie Jeep sunie sobie po asfaltowych drogach bez kwękania, tylko poić go trzeba. Przy tym obciążeniu, które mu zafundowaliśmy przy stałej prędkości 100 km/h spala średnio około 18 litrów na 100 km. Przed Turcją musimy zrobić odpowiedni zapasik beznynki, bo tam paliwo najdroższe w Europie, jak nie na świecie. Nie mamy zamiaru dotować tureckiego przemysłu naftowego.
Właśnie znaleźliśmy sobie bardzo miły pensjonacik z internetem, choć trzeba się było z Bułgarami trochę posprzeczać, bo nagle znaleźli nowe Menu w knajpce i właśnie dziś wieczorem podrożało. W sklepie, w dziurze zabitej dechami, młody sprzedawca zorientował się, że ceny w sklepie są w Euro, zamiast w miejscowych Lev-ach. Takie to są bułgarskie cwaniaki...Trzeba być czujnym!

Trasa: Węgry – Serbia - Bułgaria
Długość przejechanego odcinka – 872 km

 

do góry

dzień 3

Dzień trzeci 02-06-2009

Zanim pożegnaliśmy sie z Bułgarią, tuż przed granicą z Turcją uzupełniliśmy zbiorniki z paliwem. Dodatkowo zatankowaliśmy pięć kanistrów 20-litrowych, tak żeby przejechać całą Turcję bez zaglądania na ich bardzo drogie stacje benzynowe. Na granicy przywitał nas szeroki turecki uśmiech i pięknie wyremontowany  terminal.
Po uzyskaniu kolejnej pieczątki w paszportach ruszyliśmy prosto na Istambuł i chociaż w drodze towarzyszylo nam słońce miasto przywitało nas w pochmurnej  pelerynie. 16-to milionowa metropolia, choć z dobrą infrastrukturą nie oszczędziła nam straty czasu w lokalnych korkach. Jeep robił jednak dobre wrażenie, bo co chwilę obdarowywani byliśmy miłymi uśmiechami kierowców, zwłaszcza prowadzących auta terenowe. Minęliśmy też parę Jeepków i jak można się było spodziewać tu uśmiechy byly jeszcze szersze:} Kiedy zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, ale broń Boże nie w kwestii tankowania, a zorientowania się dokąd dalej jechać, zaczepił nas około trzydziestoletni elegancki mężczyzna i wypytywał o szczegóły wyprawy, a przede wszystkim o dane techniczne auta. Potem zrobił kilka fotek i na koniec miłej konwersacji wyjął komórkę, na której zaprezentował nam swoje... offroadowe osiągnięcia. Ten niepozornie wyglądający chłopak okazał się zawodowym offroadowcem, należącym do lokalnej grupy miłośników Jeepa i jazdy w terenie. Zawodowo jest managerem Chryslera, więc też nie omieszkał zostawić swojej wizytowki, tak na wszelki wypadek.
Ponieważ chmury nie zamierzały zmienić lokalizacji postanowiliśmy poszukać noclegu i spróbować "zaatakowac" Istambuł dnia następnego.  
Na kolację oczywiście zjedliśmy prawdziwy turecki kebab barani i z nadzieją na lepszą aurę poszliśmy spać.

Trasa: Bułgaria - Turcja {Istambul}
Długość przejechanego odcinka – 411 km

 

do góry

dzień 4

Dzień czwarty 03-06-2009

No, nareszcie obudziło nas słońce! Ruszyliśmy w miasto, zwłaszcza że Istambuł ma naprawdę wiele do zaoferowania. Położony nad Cieśniną Bosfor skupia nie tylko wiele ciekawych historycznie miejsc, ale przede wszystkim jest pomostem pomiędzy Europą a Azją. Słynny przywódca Ataturk swoimi demokratycznymi dekretami sprawił, że dziś Istambuł jest bardziej europejski niż azjatycki, choć na brak meczetów narzekać nie można. Ogromne minarety strzegą miasta i dumnie spoglądają na ruchliwą cieśninę. Największe jednak zainteresowanie wśród przybyszy zwraca plac Sultanahmet, przy którym naprzeciw siebie stoją dostojnie dwie najważniejsze budowle - Hagia Sophia i Błękitny Meczet. Ukojenie w upale przynosi fontanna stojąca dokładnie pośrodku, której delikatne, ale jakże przyjemne kropelki roszą odkryte ramiona.  Nieopodal znajdują sie eleganckie sklepy z pamiątkami, tureckimi dywanami i lokalnymi słodyczami. Nad miastem unosi sie zapach baraniego kebabu.
Pomarańczowy krążek słońca, które nam cały czas towarzyszyło nie pozwolił opuścić tego niezwykłego miejsca. Minarety odcinające sie od amarantowego nieba i kołyszące się ponad nimi mewy skusiły nas do spędzenia tu jeszcze jednej nocy. Wróciliśmy do tego samego hoteliku, w ktorym spaliśmy poprzedniej nocy. Ciepły wieczór spędziliśmy na tarasie na dachu pensjonatu i w towarzystwie spoglądających na nas z góry gwiazd chłonęliśmy atmosferę dawnego Konstantynopola.


Trasa: Turcja {Istambul}
Długość przejechanego odcinka – 0 km

mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm
mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm

mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm
mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm

mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm
mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm
mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm

mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm
mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm

do góry

dzień 5

Dzień piąty 04-06-2009

Najpierw my się ociągaliśmy z opuszczeniem Istambułu teraz Istambuł najwyrazniej nie chciał nas wypuścić ze swoich szponow, bo zakleszczył nas na dość długo pomiędzy innymi samochodami ciężko oddychającymi w gigantycznym korku. Na nic się zdały klaksony co bardziej niecierpliwych kierowcow, sznur aut poruszał sie w miarowym, żołwim tempie i nic nie chciało go przyspieszyć. Co kilkaset metrow spoceni sprzedawcy oferowali łuskane orzechy, zimną wodę dla ochłody, CD z lokalną muzyką, żeby przynajmniej milej sie w korku stało lub ładowarki samochodowe, zwłaszcza że wielu ten czas pożytkowało wlaśnie na pogawędki ze znajomymi. Nagle, jak reką odjął, kleszcze puściły i droga przed nami stanęła otworem. Tak było do samej Ankary. Zwracam uwagę, że całą Turcję przejeżdżamy autostradami, czasem trzy a czasem nawet czteropasmowymi, co zapewnia komfort i jazdę na "autopilocie".
Ponieważ trzy lata temu odwiedzaliśmy ten jakże ciekawy i piękny kraj, ktory z wielką dokładnością poznaliśmy bliżej, całą trasę od Istambułu aż do Askaray (już za Ankarą) potraktowaliśmy znow tranzytowo. Noc spędziliśmy na skraju wcześniej wspomnianego miasta, w przydrożnym motelu. Ponieważ byliśmy coraz bliżej Syrii, a coraz dalej od nowoczesnych ośrodkow miejskich zmieniał sie krajobraz wokoł nas. Zrobiło sie coraz bardziej sucho i jałowo, miasteczka coraz biedniejsze i bardziej zakurzone, a ludzie coraz bardziej tradycyjnie ubrani. Najwyrazniej jednak spać za wcześnie nie chodzą, bo dobrze po 23-ciej lokalny bar pełny był ludzi popijających czaj (tu już tylko sami mężczyzni) i spożywających kebaby, a w niewielkim zakladziku fryzjerskim jego wlaściciel miał ręce pełne roboty.
Zamowiliśmy kolację, oczekiwanie ktorej skrocił nam kasjer, ktory z miejsca sie do nas przysiadł i od razu poczęstował mocną turecką herbatką. Niestety z przyczyn nieznajomości wspolnego jezyka rozmowa się nie kleiła i ograniczyła jedynie do wylewnych z obu stron uśmiechow. Nasz towarzysz nie dał jednak za wygraną.   Był bardzo zainteresowany nami i chciał się dowiedzieć jak najwięcej - skąd jesteśmy, dokąd zmierzamy, jak nam się podoba Turcja i ile mamy dzieci (bo on ma dużo). Tutaj poszły już w ruch ręce...
Po miłym przyjęciu przez miejscowych i pysznym jedzeniu padliśmy spać.

Trasa: Turcja {Istambuł - Aksaray}
Długość przejechanego odcinka – 670 km

 

do góry

dzień 6

Dzień szosty 05-06-2009

Rano szybka kawka i w drogę, bo celem już jest Syria. Po 35-ciu kilometrach zorientowaliśmy sie, że w pokoju hotelowym została Piotra bluza. Szybki manewr skrętu i wracaliśmy po swoich śladach. No niestety, dołożyliśmy 70 kilometrów, ale na szczęście droga pusta, więc szybko tę stratę nadrobiliśmy. Dzisiejszy dzień znów całkowicie poświęcony na transport.
Późnym popołudniem zameldowaliśmy się na granicy z Syrię i od tego miejsca wreszcie zaczęła się egzotyka. Turcja żegnała nas w odprasowanych mundurach, godnie prezentujących się w czystych stanowiskach odprawy celnej, Syria witała nas kurzem, leniwie unoszącym się ponad niezbyt okazałymi zabudowaniami granicznymi. Tu trzeba było o własnych nogach przejśc kilka okienek i zebrać komplet niezbędnych pieczątek. Najpierw wzbudziliśmy niemałe zainteresowanie wśród miejscowych pograniczników - jeden wbijał dane do komputera, pięciu się przyglądało - trochę nam, trochę patrzyli w monitor czy wszystko zostało dobrze wprowadzone. Ponad ich głowami brzęczały muchy. Jeden ze strażników, siedzący z tyłu wyraźnie niezainteresowany turystami z Polski kroił pomidory na sałatkę. Teraz kolej przyszła na celników. Stanowisko nieco uboższe od poprzedniego i wyposażone jedynie w ważne księgi, które z wielką pieczołowitością (przez kalkę)  jeden z funkcjonariuszy w skupieniu wypełniał. Na stole nie zabrakło oczywiście herbatki.  Dostaliśmy do wypełn
ienia formularz jedynie z arabskimi poleceniami... Rozłożyliśmy ręce w geście niemocy, na co szybko zareagował strażnik i ochoczo zaprosił nas do swojego "biura". Przysunął krzesło, które już dawno temu zgubiło oparcie i przystąpiliśmy do mozolnego wpisywania danych kierowcy i pojazdu. Kiedy procedura została zakończona zostaliśmy odesłani do banku (okienko obok) i tu zaczęła się kolejna zabawa z wymianą pieniędzy. Otóż, kasjer operację wymiany 300 dolarów USD podzielił na trzy osobne operacje - najpierw odliczył kwotę na niezbędne ubiezpieczenie (tu już nasza zielona karta niedziała), potem odliczył kwotę dla celnikow, a następnie resztę pieniędzy wymienił na nasze wydatki. Z odliczonymi kupkami zaczęliśmy rundkę po okienkach od nowa. Przy każdym stanowisku zostało nam doliczone jeszcze po 2 $ (przyczyny i celu nie znamy) i ostatecznie cała procedura odprawy została zakończona pomyślnie. Tu wspomnę, że po raz pierwszy wbiliśmy pieczątkę do Carnetu de Passage, oszczędzając przy tym 80$, które byśmy musieli uiścic, gdybyśmy tego druku celnego nie posiadali (dokładnie jest to opisane w "przygotowaniach" na górze). Jeszcze tylko mały rzut oka na nasze bagaże (kiedy panowie zobaczyli środek Jeepa wypakowany po sufit nie chciało im się nawet zaglądać i byliśmy w Syrii.
Obraliśmy kierunek na Damaszek. Na nocleg zatrzymaliśmy się w mieście o nazwie Hamah, w którym główną atrakcją jest czynny akwedukt, zasilany ogromnymi drewnianymi kołami. Ale to już zostawimy sobie na rano.
W tym miejscu należy wspomnieć, że właśnie w Syrii po raz pierwszy skorzystaliśmy z naszego żelaznego zapasu polskiego piwa, jako że wyznawcy Islamu są tu coraz bardziej ortodoksyjni i zamiast w ciepły wieczór schłodzić się dobrze zmrożonym bursztynowym napojem, rozgrzewają swoje ciała mocną arabską herbatką.

Trasa: Turcja (Aksaray) - Syria (Hamah)
Długość przejechanego odcinka – 650 km
Łączna liczba kilometrów na trasie Warszawa-Hamah (Syria) - 3369

mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm
mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm













mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm
mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm

do góry

dzień 7

Dzień siodmy 06-06-2009

Syria przywitala nas nie tylko szerokim usmiechem swoich mieszkancow, ktorzy bardzo pozytywnie reaguja na nasz widok, ale rowniez wysoka temparatura (30-33 st) i bezchmurnym niebem, ale przede wszystkim niskimi cenami. Po pobycie w Turcji, gdzie za benzyne trzeba zaplacic nie mniej niz 6 PLN za litr (niestety nasz zapas paliwa nie wystarczyl), a za nocleg okolo 150 PLN w Syrii poczulismy sie, jak Panstwo.
Dzien zaczelismy od krotkiego rekonesansu po miescie Hamah, w ktorym spalismy. Najwieksze nasze zainteresowanie wzbudzil wspomniany wczesniej czynny akwedukt. Ogromne drewniane kola z mozolem pompuja wode, w ktorej zupelnie nic
sobie nie robiac  z obecnosci przechadzajacych sie ludzi i trabiacych nieopodal klaksonow zazywaja porannej toalety cztery kaczki. Na kamiennych lukach przysiadaja jeszcze nie zmeczone upalem golebie i z zaciekawieniem przygladaja sie kaczym zabiegom. Uliczny sprzedawca lodow, osloniety od slonca czerwona arafatka zacheca donosnym dzwonkiem do kupowania orzezwiajacych deserow, a starszy pan z niewielkim kramikiem papierosow i owocowych sugusow nieustannie przyglada sie mojej operacji roztawiania statywu i krecenia filmu. W koncu nie wytrzymuje i podchodzi blizej, teraz juz razem w skupieniu patrzymy w wyswietlacz LCD i zbieramy material filmowy. Najbardziej mu sie podoba zabawa z zoomem, zwlaszcza kiedy sam probuje. Kiedy podszedl do nas Piotr nasz nowy znajomy przyniosl  ze swego skladanego stoliczka szklaneczke mocnej, czarnej kawy, ktora nas poczestowal. Najpierw sam upil lyczek, zeby potem z szerokim bezzebnym usmiechem poczestowac nas. Zawahalismy sie, ale nie bylo odwrotu. Wciaz zyjemy...
W dalszej kolejnosci obralismy kierunek na Damaszek, ale po drodze dwa razy zboczylismy z naszej trasy, zeby odwiedzic dwa jakze ciekawe i wazne historycznie miejsca. W pierwszej kolejnosci odbilismy nieco z trasy do niewielkiej, zakurzonej miejscowosci o nazwie Apamea, gdzie jest bardzo dobrze zachowana aleja z czasow cesarstwa rzymskiego, wzdluz ktorej dumnie stoja wysokie rzezbione kolumny. Miejsce robi ogromne wrazenie, bo rzad kolumn jest tak dlugi, ze nie miesci sie w obiektywie aparatu.Wymarzone miejsce dla podroznikow i fotografow, bo oprocz natretnych sprzedawcow zmeczonych zyciem kartek pocztowych i "antycznych" monet nie ma tu zadnych turystow, zadnych autokarow, zadnych bramek i kolejek do kasy z biletami, nawet kasy z biletami nie ma. Wysmienicie zachowane stanowisko archeologiczne stoi otworem.
Zachwyceni ruszylismy przed siebie, handlarze za nami, a za nimi roj brzeczacych much. Zza jednej z kolumn pojawil sie zaspany straznik, ktory wyjal z kieszeni pomiety bloczek z biletami i zazadal wniesienia oplaty. Jak latwo sie domyslic oplata byla symboliczna, wrecz smieszna. Mialo to o tyle dobry efekt, ze strazniczy mundur odstraszyl sprzedawcow "antykow" i "cennych" pamiatek. Nawet muchy odlecialy.
Kolejny przystanek to kolejny bardzo dobrze zachowany fragment miasta datowanego na okres cesarstwa rzymskiego, najwiekszy zabytek Syrii - Palmira. Droga przez pustynie doprowadzila nas do celu o wysmienitej porze. Slonce leniwie sunelo po linii horyzontu ku zachodowi, rozwietlajac pomaranczowem swiatlem ruiny. Cienie tanczyly po kamiennych kolumnadach i idealnych lukach, az calosc przybrala kolor purpury. Nagle spektakl sie skonczyl, a czerwony krazek slonca schowal sie za wzgorzem. Wszystko zgaslo... Tylko wielblad pomrukiwal leniwie cieszac sie z nadchodzacego, orzezwiajacego wieczoru.
Po udanej sesji zdjeciowej ruszylismy dalej w trase. W Damaszku zameldowalismy sie poznym wieczorem i tutaj powtorzyla sie historia z Turcji. Pora tuz przed polnoca, a my posuwamy sie do centrum w miarowym korku, otwarte bary i restauracje, fryzjerzy strzyga swoich klientow, handlowiec z eleganckiego salonu samochodowego prezentuje najnowsze modele mercedasa zainteresowanej rodzinie. W hotelu nikt sie nie dziwi porze, o jakiej sie meldujemy. Nie wiem, o ktorej Syryjczycy sie klada spac, bo my od razu usnelismy.

Trasa: Syria (Hamah - Damaszek)
Długość przejechanego odcinka – 550 km
Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa-Damaszek (Syria) - 3919

nnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnn
nnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnn














nnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnn
nnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnn














nnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnn
ggggggggggggggg















 

sg

ehyrstu
ehytryu

















dedd
ddddddddddddddd


sgdare


















fghgh
fgdh
wgteahy
wtr

















sg
sg
hthr
ehztuz
ez




















 

do góry

Dzień 8

Dzień ósmy – 07.06.2009

Dzień zaczęliśmy od bliższego poznania Damaszku. Kiedy pakowaliśmy bagaże do Jeepa zaczepił nas około 50-letni mężczyzna. „ Dzień dobry, jedziecie z Polski autem?” - zagadnął nieznajomy bez najmniejszego śladu obcego akcentu. W jednej chwili obróciliśmy się na pięcie w nadziei spotkania rodaka. Okazało się, że przemiły człowiek, który nas zaczepił to Syryjczyk, który w naszej kochanej Ojczyźnie skończył farmację, ożenił się szczęśliwie z Polką, otworzył aptekę w Damaszku i całkiem spokojnie sobie żyje. Nie minęła kolejna minuta a następny przechodzień z uśmiechem od ust do ust melduje: „Dzień dobry”. Tym razem wyraźnie było słychać w głosie obcy akcent, aczkolwiek zasób słownictwa był imponujący. Starszy Pan zaczął dywagacje na temat polskiego bigosu i pierogów, czemu nie był dłużny przedmówca. Kiedy doszło do licytacji, gdzie dziś będziemy jeść kolację przystąpiliśmy, nie bez żalu oczywiście, do kontrataku i tłumaczenia, że niestety z żadnej propozycji nie skorzystamy, bo właśnie dziś musimy Damaszek opuścić. W odpowiedzi uściskali nas serdecznie, pożyczyli powodzenia i zatopieni w burzliwiej dyskusji odpłynęli w swoją stronę.
Nie chcąc tracić czasu, który w naszym przypadku jest na wagę złota zostawiliśmy Jeepa pod hotelem i ruszyliśmy taksówką do Starego Miasta. Za kilka groszy byliśmy na miejscu i nie martwiliśmy się o miejsce dla wypakowanego po brzegi auta. Droga do meczetu Umayyad Mosque, zbudowanego w 705 roku naszej ery prowadzi przez kryty suk, który nas nieco rozczarował, bo oprócz tandetnych ciuchów i plastikowych butów nie ma za wiele do zaoferowania. Na szczęście meczet i jego marmurowy dziedziniec rekompensuje straty. Najpierw jednak trzeba było uiścić opłatę za wstęp (to i tak dobrze, bo do większości meczetów Chrześcijanie nie mają wstępu) i ubrać się w płócienny, szary płaszcz (tylko Iza), zakrywający gołe łydki, przedramiona i włosy. Obawialiśmy się, że na widok naszej kamery i statywu nastąpi fala pytań i niezbędnych instrukcji, a tymczasem napotkaliśmy jedynie na szczere uśmiechy i gesty zapraszające do zbierania materiału. Nie omieszkaliśmy tego uczynić, w obawie, że i tak zaraz znajdzie się jakiś nadgorliwy strażnik i zażąda okazania tony papierów, niezbędnych do filmowania. Ku naszej uciesze nikt nie nadchodził, nikt nie atakował, nikt nie zadawał trudnych pytań. Wręcz kilka osób namawiało do nagrywania skupionych na modlitwie osób. Tu obudziło się moje wewnętrzne poczucie poszanowania innych kultur i religii, choć nie mogłam oprzeć się pokusie, zwłaszcza kiedy najbardziej zainteresowani nie protestowali. Meczet dla Muzułmanów to nie tylko miejsce do modlitwy, to również miejsce, w którym może odetchnąć od upału, uciąć sobie bezkarną drzemkę czy po prostu zwyczajnie się wyciszyć. Damaszek to miasto kontrastów, jak większość metropolii na świecie. Z jednej strony ogromne, ekskluzywne salony samochodowe, gabinety odnowy biologicznej z zabiegami odmładzającymi, pięciogwiazdkowe hotele, czteropasmowa obwodnica, a z drugiej – uliczni handlarze czym się da, żebracy z omdlałymi od ciągłego wyciągania rękami, ukryte za czarną burką kobiety, poniżane każdego dnia przez swoich mężów, nieustający ruch uliczny i śmieci fruwające ponad głowami przechodniów.
Opuszczenie Damaszku okazało się nie lada wyzwaniem, bo choć na każdym większym skrzyżowaniu stoją policjanci, próbujący zapanować nad nieustającym ruchem ulicznym i klaksonami, odnotowaliśmy brak znaków drogowych w alfabecie europejskim oraz wzruszanie ramion dzielnych funkcjonariuszy. Kiedy trzeci raz okrążaliśmy to samo rondo nabraliśmy przekonania, że pokazywanie na mapie naszego kolejnego celu na mapie, jakim była sąsiednia Jordania, nie ma najmniejszego sensu. Postanowiliśmy zaufać wrodzonej intuicji i nawigacji GPS. Te ostatnie nas nie zawiodły i wyprowadziły w końcu na właściwą drogę.
Po dwóch godzinach krążenia po syryjskiej stolicy znaleźliśmy się na drodze do naszego celu.
15 kilometrów przed granicą odwiedziliśmy jeszcze jedno ciekawe miejsce – fantastycznie zachowany rzymski amfiteatr. I tutaj znów historia się powtórzyła – symboliczna opłata za wstęp, żadnych turystów i barierek. Siedząc na kamiennych stopniach bez trudu można sobie wyobrazić antyczną atmosferę wystawianych przedstawień. Różnica tylko taka, że zamiast aktorów mogliśmy obserwować gołębie, chowające się w cieniu ogromnych kolumn. Co kilka chwil gromadnie przelatywały nad sceną głośno trzepocząc skrzydłami.
Pożegnanie z Syrią przebiegło w miarę sprawnie, ze względu na niewielki ruch na granicy. Dłużej trwało powitanie z Jordanią, bo znów musieliśmy przejść procedurę stemplowania kolejnych ważnych papierków. Obyło się na szczęście bez dokładnej inspekcji bagaży, bo w takim wypadku z granicy nie odjechalibyśmy przed nocą. Musieliśmy jednak podjechać na specjalny kanał, gdzie strażnik dokładnie zlustrował nasze podwozie, czy aby nie przewozimy żadnych materiałów wybuchowych.
Ponieważ byliśmy w Jordanii w 2007 roku i bardzo dokładnie ten kraj zwiedziliśmy, tym razem ustawiliśmy się na drodze prosto do Aqaby, miasta granicznego nad Morzem Czerwonym. Mieliśmy nadzieję na znalezienie jakiegoś hotelu po drodze, bo zbliżała się noc, ale niestety na naszej trasie był tylko jeden zapchlony hostel, do którego woleliśmy nawet nie zaglądać. Z oczami na zapałki dobrnęliśmy do celu. Było już dobrze po drugiej nad ranem. Na szczęście na samym wjeździe do miasta czekał na nas przyzwoity i niedrogi hotel. Zasnęliśmy w ciągu pięciu minut.

Trasa: Syria (Damaszek) – Jordania (Aqaba)
Długość przejechanego odcinka – 565 km

Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa-Aqaba (Jordania) - 4484 km

kkkk

 














KK
:
LL
P


















kkjk

do góry

Dzień 9, dzień 10

Dzień dziewiąty – 08.06.2009, dzień dziesiąty – 09.06.2009

Aqaba to niewielkie miasto, położone nad zatoką Morza Czerwonego, z którego bez trudu można zobaczyć plażę i zabudowania izraelskiego Eliatu, dokładnie po drugiej stronie zatoki. Tam też przebiega granica pomiędzy Izraelem i Egiptem. Nieopodal znajduje się też egipski kurort Taba. Najprościej byłoby wsiąść w samochód i w krótkim czasie najpierw przekroczyć granicę z Izraelem, a następnie z Egiptem (godzina, z formalnościami góra dwie). Niestety życie nie jest takie proste, i jak się okazuje podróżowanie również i trzeba było skorzystać z rozwiązania znacznie trudniejszego w realizacji i pochłaniającego co najmniej jedną dobę. A to dlatego, że niepozorny izraelski stempelek zamknął by nam drogę do Sudanu, mało tego odciął by nam również drogę powrotną, bo nie mielibyśmy jak wrócić do Syrii, która też nie uznaje istnienia państwa Izrael, a jedynie okupowaną Palestynę.
No i zaczęła się cała zabawa. Żeby dostać się do Egiptu z ominięciem Izraela należy wsadzić auto na prom i popłynąć 70 km wzdłuż egipskiego wybrzeża na południe do niewielkiej, zasypanej piaskiem mieściny o nazwie Nuweiba, a następnie te same 70 km pokonać autem z powrotem na północ, a stamtąd już kierować się na Kair. Zadanie z pozoru łatwe, ale z miesjca napotkaliśmy trudności. Najpierw się okazało, że prom który zwykle wypływa o 12.00 w południe został tego dnia skasowany i popłynie około północy. Tutaj już nikt nie miał pewności, czy to aby nastąpi, a jeśli już to o której godzinie. Kazali przyjechać na przystań o 21.00. Zawróciliśmy więc do miasta w nadziei, że te godziny szybko miną. Termometr zatrzymał się na 40-tej kresce, a godziny niestety szybko minąć nie chciały. Kiedy nadszedł upragniony wieczór miasto ożyło a my udaliśmy się na przystań, gdzie czekał już sznur wypakowanych po brzegi aut. Informacja o dzisiejszym promie potwierdziła się, więc przystąpiliśmy do formalności związanych z opuszczeniem królestwa Jordanii. Podbiliśmy paszporty, carnet de passage i wnieśliśmy niezbędną opłatę wyjazdową. Po kilku minutach byliśmy już na promie, oferującym typowy arabski standard, a więc sfatygowane siedzenia, pety walające się po podłodze i śmierdzącą toaletę. Cóż, to przecież tylko 70 kilometrów...Tymczasem minęła 1 godzina, potem druga, potem trzecia i czwarta a nasz prom stał dalej w tym samym miejscu i czekał aż się cały wypełni. W końcu rejs musi się opłacać. Wreszcie właz zatrzasnął się z hukiem, odezwał się ryk silnika, prom się zakołysał i ruszył przed siebie. Około piątej zaczął budzić się nowy dzień, a brzeg stawał się coraz bardziej widoczny. Kiedy słońce wspinało się szybko po sklepieniu nasz prom przybił do upragnionego portu. Zniecierpliwieni ludzie ruszyli do wyjścia, ale napotkali zdecydowany opór strażnika. Minęła godzinka, kiedy z platformy zjechał pierwszy samochód. Najpierw wytoczył się niespiesznie sapiące ciężarówki, potem kilka busów aż przyszła kolej na naszego jeepa. Pomiędzy warczącymi samochodami bezładnie człapali ludzie z tobołkami i dziećmi na rękach. Cały ten tumult ludzi i aut ruszył w kierunku zabudowań granicznych, gdzie czekały nas najbardziej skomplikowane zabiegi biurokratyczne, z jakimi do tej pory mieliśmy do czynienia. W tym miejscu muszę przyznać, że Egipcjanie osiągnęli najwyższą piramidę maksymalizacji maksymalnej biurokracji. Żeby mieć pełniejszy obraz zaistniałej sytuacji należy dodać jeszcze tłum krzyczących ludzi, stosy paczek, walizek, kartonów i płóciennych worków, o które co chwila się potykaliśmy, dziesiątki strażników, wymachujących rękami, upał, natrętne muchy, przeraźliwy brud i arabskie napisy na stłoczonych wokół głównego placyku budynkach. Stanęliśmy bezradnie i nie bardzo wiedzieliśmy od czego zacząć. Z pomocą przybiegł młody funkcjonariusz policji turystycznej, ubrany w biały mundur. Zaczęliśmy nasz przemarsz po wszystkich ważnych okienkach, z każdą wizytą rosła teczka z dokumentacją. Najlepiej zaprezentował się wydział imigracyjny, bo urzędnicy posiadali komputery i klimatyzację, reszta była w opłakanym stanie. W każdym budyneczku praca zdominowana była opasłymi księgami, obowiązkową kalką i papierosem w ustach. Wszędzie panował półmrok, potworna duchota, której nie były w stanie ujarzmić pracujące z mozołem wiatraki, ledwo trzymające się sufitów. Nasz dzielny przewodnik sprawiał, że nie przyłączaliśmy się do żadnej kolejki. W każdym miejscu obsługiwani byliśmy poza kolejnością, co i tak nie zmieni faktu, że tylko ta krótka z pozoru wędrówka trwała już dwie godziny. Po kolejnej godzinie Jeep dostał nowe tablice rejestracyjne i nowy dowód – całość jedynie w języku arabskim. Jako jedyni na całym placyku nie przeszliśmy szczegółowej kontroli bagażu, za co podziękowania należą się naszemu policjantowi. Miał jednak pecha, bo akurat w momencie kiedy chcieliśmy mu się odpłacić za pomoc w miejscowej walucie, dołączył do nas jego przełożony i młodziana przegonił. Szukaliśmy go potem, bo napiwek należał mu się niewątpliwie, ale przepadł jak kamień w wodę.
O 10.00 Jeep był gotowy do drogi. Tej nocy nie zmrużyliśmy oka i wkrótce zmęczenie dało o sobie znać. Po 100 kilometrach, przejechanych drogą wijącą się przez pustynny, monotonny krajobraz musieliśmy się zatrzymać na poboczu i zamknąć na chwilę oczy. Delikatna klimatyzacja ukołysała nas na ponad godzinę. Na późne popołudnie zameldowaliśmy się w zatłoczonym Kairze. Dodatkową trudnością ostatnich dwóch, jakże męczących dni było znalezienie przyzwoitego i niedrogiego hotelu. Po około dwóch godzinach kręcenia, zawracania i stania w korku znaleźliśmy odpowiednie miejsce. Jeszcze tylko krótka targowica o cenę i mogliśmy pozwolić sobie na zasłużony odpoczynek.

Trasa: Jordania (Aqaba) – Egipt (Kair)
Długość przejechanego odcinka – 585 km
Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa - Kair (Egipt) - 5069 km

do góry

Dzień 11, dzień 12

Dzień jedenasty – 10.06.2009, dzień dwunasty – 11.06.2009

Te dwa dni w Kairze minęły po hasłem – załatwienie wizy do Sudanu. To jest jedyne miejsce na świecie, gdzie wiza wydawana jest od ręki, to znaczy oczekiwanie nie powinno potrwać dłużej niż dwa, trzy dni. Wcześniej jednak musieliśmy odwiedzić polską ambasadę w celu uzyskania listu polecającego. Najpierw na złożenie wniosku poczekaliśmy sobie na ulicy w towarzystwie Egipcjan ubiegających się o polską wizę, potem odstaliśmy swoje w środku, aż dostaliśmy się do okienka. Tutaj przemiła Pani Ula zainkasowała od nas po 173 zł od osoby za wystawienie dokumentu i obiecała na popołudnie przygotować. Po godzinie 16.00 druki czekały na nas grzecznie u panów ochroniarzy, od których przy okazji dowiedzieliśmy się, gdzie znajdziemy sklep z piwem (trzeba było uzupełnić zapasy), bo to nie lada wyzwanie. Niestety tego dnia nie zdążyliśmy już do ambasady sudańskiej, bo ta zamknęła się o 13.00.
Od rana następnego dnia zaczęliśmy przeprawę w ambasadzie Sudanu. Ku naszemu zdziwieniu w środku była już spora kolejka. Nie spodziewaliśmy, że to tak atrakcyjny dla podróżujących kraj. Oczywiście większość interesantów to mieszkańcy Afryki, ale wśród nich spotkaliśmy parę podróżników z Niemiec, którzy są bardziej szaleni od nas, bo pokonują prawię tę samą trasę co my, z tą tylko różnicą, że oni to robią na motocyklach. Są już siódmy tydzień w trasie i zamierzają spędzić w tej podróży łącznie pół roku. Spotkamy się z nimi na pewno na promie do Sudanu 22.06.
Tymczasem czekaliśmy na upragnioną wizę, która otwierała nam drzwi do dalszej trasy. Najpierw wypełniliśmy wnioski wizowe, potem zapłaciliśmy po 100 $ od osoby za niepozorną naklejkę w paszporcie i swoje trzeba było odsiedzieć. I tak mieliśmy więcej szczęścia od naszych nowych znajomych, bo oni czekali już w tej sprawie czwarty dzień. Poczekalnia dała nam przedsmak wizyty w Sudanie. Przypominała raczej zapuszczoną suterenę w kamienicy, której grozi zawalenie. Obdrapane ściany, grzyb na suficie, nieczynny telewizor, który zebrał tonę kurzu, aż się pod nią uginał, pety pod stopami i dystrybutor wody z jednym plastikowym kubkiem dla wszystkich spragnionych.
Wybiła 15.00 – uśmiechnięty urzędnik wręczył nam bogate w niezbędną wizę paszporty. Nasza radość nie miała końca – podróż trwa!!!!
Teraz pozostaje nam zwiedzanie Egiptu, a następnie przeprawa do Sudanu.

do góry

Dzień 13

Dzień trzynasty – 12.06.2009

Dziś pierwszy raz zabraliśmy Jeepa na offroad, bo już narzekał że od prawie dwóch tygodni jeździ tylko po asfalcie. W końcu ciągnie wilka do lasu, a ponieważ wokół Kairu na brak piasku narzekać nie można wybraliśmy się trochę na pustynię. Dzień wcześniej słono zapłaciliśmy samozwańczemu przewodnikowi Abdullahowi za wskazanie właściwej drogi i dziś już po swoich śladach wróciliśmy w to samo miejsce samodzielnie i bezgotówkowo. Oprócz tego, że Jeep mógł pojeździć sobie po wydmach i zdradliwych piaskach, my mogliśmy cieszyć oczy niesamowitą scenerią, jaką niewątpliwie tworzą trzy imponujące piramidy. Trzeba przyznać bez kozery, że Jeep prezentował się na ich tle naprawdę rasowo. Żeby nie mieć przykrej niespodzianki z zakopaniem się, Piotr wcześniej przygotował auto do jazdy spuszczając nieco powietrza z opon. Teren był o tyle trudny, że oprócz piasku była masa ostrych kamieni, które stanowiły zagrożenie dla opon z ciśnieniem powietrza około 1,2 atmosfery.
Miejsce, w którym zafundowaliśmy sobie i Jeepowi mnóstwo frajdy i radości miało jeszcze jedną zaletę – nie wjeżdżały tutaj klimatyzowane autokary z ogromną ilością głośnych turystów, grupowo ustawiających się do zdjęć. Jedynie parę koni, na których kłusem przejechało kilku miejscowych nastolatków.
W miarę, jak słońce zbliżało się do zenitu, a temperatura miarowo pięła się w górę, postanowiliśmy zawrócić do miasta. Po wypiciu dwóch litrów zmrożonych napojów i chwili oddechu Piotr postanowił przeprowadzić rutynową inspekcję auta, zwłaszcza że Jeep przekroczył 5-cio tysięczny kilometr na swojej trasie. Ja zajęłam miejsce pod daktylową palmą i zajęłam się lekturą, Piotr wczołgał się pod auto i przystąpił do kontroli stanu technicznego Jeepa. Sprawdził poziom olejów w reduktorze i w mostach oraz czy nie ma żadnych wycieków i poluzowanych śrub. Robi to co tysiąc kilometrów i zwykle wzbudza zainteresowanie miejscowych. Jednak nie w Egipcie. Jesteśmy w Kairze od czterech dni i nie możemy się opędzić od „doświadczonych” przewodników, sprzedawców „oryginalnych” papirusów i „najlepszych” esencji zapachowych, ale biały człowiek leżący pod samochodem z dużą ilością narzędzi wokół siebie nie wzbudza już za żadnych emocji. Przecież nie postawiliśmy tabliczki z napisem „Just control”. Przez cały ten czas nie zatrzymał się ani jeden przechodzień, ani jeden kierowca. Tylko muchy dotrzymywały towarzystwa, czasem jakiś zmęczony upałem kot się spode łba popatrzył, ludzie mijali nas obojętnie. Parę dzieciaków jedynie przybiegło w nadziei otrzymania „one dollar, one dollar”, ale widząc Piotra w stroju roboczym szybko i one nas opuściły. Mam nadzieję, że Jeep nie zawiedzie, bo nie chciałabym się znaleźć na łasce obłudnych Arabów egipskich...
ggg
gg
















ff
dd
df
















gr
dd
dd
















fdg
f
edre
















dfd
dd
f
















dd
dd
dd
















K
K

J
















L
L:
:
















LL
::
L

















dsws
dd
dd

f
dfd


dg
sf

do góry

Dzień 14

Dzień czternasty – 13.06.2009

Kolejny dzień w Kairze, z tą tylko różnicą, że teraz trochę zwiedzamy, choć ta czynność jest wprost proporcjonalna do temperatury, jaka panuje za oknem, a ta waha się w ciągu dnia pomiędzy 39-tym a 43-im stopniem. To bezapelacyjnie utrudnia dźwiganie ciężkiego sprzętu fotograficznego na plecach, zwłaszcza kiedy kluczymy między straganami z fajkami wodnymi, z daleka drażniącymi nasze nozdrza przyprawami, dywanami czy zwykłymi tandetnymi ciuchami. Kolejnych kropelek potu na czole dostarczają nagabywacze, którzy oferują swój cenny towar za „the best price”. Na nic się zdaje tłumaczenie, że nie przyszliśmy tu na zakupy, a jedynie zebrać ciekawy materiał. Co bardziej natarczywi chwytają nas za ręce i siłą ciągną do swojego kramu, zachęcając słowami „just have a look”. Bardziej obeznani w sztuce marketingu kuszą „posmatrij”, nie zdając sobie sprawy, że to właśnie najkrótsza droga do zniechęcenia już i tak zniechęconych do kupowania podróżników. Odporni brniemy przed siebie, ale zamiast barwnego targu napotykamy kołdry, plastikowe kubły i miski, garnki i pirackie płyty CD. Całkiem, jak na swojskim stadionie. Rozczarowani i spragnieni zajmujemy miejsce na drewnianych, nadszarpniętych zębem czasu krzesłach w niewielkiej pijalni soku z trzciny cukrowej. Podczas, gdy my się orzeźwiamy zachodnimi napojami gazowanymi, miejscowi zatrzymują się na chwilę pod maglującym stęchłe powietrze ociężałym od kurzu wiatrakiem, żeby napić się szklaneczkę świeżego, lekko spienionego soku nalewanego prosto z metalowego czerpaka. Na ciasnym zapleczu niewysoki pan z głębokimi bruzdami, przecinającymi zroszone potem czoło, z mozołem wyciska za pomocą specjalnego urządzenia sok z gałązek trzciny. Do plastikowego wiaderka, do którego spływają cenne strużki orzeźwiającego napoju dorzuca kostki lodu, a następnie przelewa do metalowego garnka, który wędruje do sprzedawcy.
Przedostanie się do cytadeli, z której rozpościera się widok na muzułmańską dzielnicę Kairu, z dominującymi kopułami i minaretami meczetów, nie jest łatwe. Poruszanie się po Egipcie samochodem dostarcza wielu sprzecznych emocji, bo nie obowiązują tu żadne reguły a tym bardziej zachodnie przepisy ruchu drogowego. Od dawna nikt nie odnawia linii dzielących drogę na pasy ruchu, bo nikt tu na nie nie zwraca uwagi. W jednym szeregu jedzie tyle aut ile aktualnie zmieści się pomiędzy krawężnikami, a zasada pierwszeństwa na drodze jest uzależniona od wielkości auta, ilości wgnieceń i śladów szpachlowania (bo tym jest już wszystko jedno) oraz charakteru kierowcy. Klakson w tej części świata bynajmniej nie służy do ostrzegania, a raczej zaznaczania swojej obecności na ulicy. To coś więcej niż drążek zmiany biegów, więcej niż pedał gazu, nie będę złośliwa, jeśli powiem, że egipski kierowca bez klaksonu to jak śpiewak bez opery, jak piłkarz bez boiska, jak policjant bez radaru. Jednym słowem – bez najmniejszego choćby trąbnięcia, malutkiego, niepozornego naciśnięcia na klakson, trącenia mimochodem w delikatną część kierownicy, wydającą wysokie tony, wyjazd na miasto, w bliższą lub dalszą podróż - nie ma większego sensu. Klakson to komunikacja pomiędzy uczestnikami ruchu. Czasem oznacza zdenerwowanie, czasem radość ze spotkania dawno niewidzianego kolegi, czasem podkreślenie wielkości, a czasem zwykła zaczepka na drodze, powód żeby pomachać, żeby zwyczajnie zakomunikować „ mam 30 lat i też jadę przed siebie!!!”.
W tym miejscu należy przyznać, że Egipt to prawdziwa kopalnia motoryzacyjnych zabytków, która przekonuje że czas to wartość jak najbardziej względna. Niektóre modele, pędzące z zawrotną prędkością po kairskich arteriach to blade wspomnienia naszego dzieciństwa, choć bez trudu i pokolenie naszych rodziców poczułoby swoistą wędrówkę w czasie. Prym wiodą taksówki, wśród których niezaprzeczalną palmę pierwszeństwa piastuje Fiat 125P, Polonez i Lada. Niejednemu jednak łza się w oku zakręci na widok kaszlącego malucha, dzielnie dającego sobie radę z żarem, spływającym po jego przedniej szybie. Pędzi przed siebie z otwartą tylną klapą, zapewniającą wątpliwą klimatyzację wątłego silnika, wierząc w słowa piosenki: „Mały fiat, mały fiat, przetrwa jeszcze tysiąc lat”.
Nie można też zapomnieć o pieszych, bo bez nich kairska ulica pozbawiona by była swoistego charakteru. Sunąc, miarowo przepływając czy z rzadka energicznie przebiegając meandrują pomiędzy pędzącymi autami, licząc że rozgrzane do czerwoności maszyny nie dopadną ich swoimi mackami, nie dotkną, nie popchną, nie stukną, a na pewno nie zrobią najmniejszej krzywdy. Czasem od niechcenia dają nam pierwszeństwo wskazując leniwie gestem, żeby jechać przed siebie. To ostatnie najbardziej nas w tej, wcale nieśmiesznej w rzeczywistości, sytuacji bawi.
Obrazu dopełniają handlarze arbuzów, parkujący swoje ośle zaprzęgi w zasięgu oka nadjeżdżającego kierowcy, kozy przeprowadzane przez trzypasmową (umownie) drogę, żeby zażyły kąpieli w życiodajnym Nilu, punkty kontrolne policji na środku obwodnicy, przeładowane ciężarówki, bez ostrzeżenia zatrzymujące się na środku drogi taksówki i busy, zbierające cennych podróżnych czy niczym nie oznakowane garby, projektowane przez alpinistów. Na te ostatnie z prędkością 40 km/h wpada się niczym na MtBlanc, po czym spada z prędkością światła łapiąc w locie całe zawieszenie. Aż dziw, że jeszcze wszystko się w naszym Jeepie trzyma kupy...
Historia nabiera tempa, kiedy słońce chowa się za horyzont. Wtedy trzeba wrzucić reduktor, zamknąć oczy, stratować wszystko na swojej drodze, zatrzymać się na parkingu, zabrać, co trzeba i zniknąć w klimatyzowanym pokoju ze szczelnymi oknami. Około 21.00 cały Kair wylega na ulicę, jakieś kilkanaście milionów... Ludzie idą na lody, na pizzę, a raczej na koftę, na randkę, do kina, zapalić fajkę wodną, zagrać w domino... A my spać, uciec od zgiełku. Byle dalej, bo inaczej - płać bracie za każdą najmniejszą przysługę... Egipt jest tylko jeden, Sphinx też, a za całą resztę płacz i płać egipskimi funtami...
KK
LL
LL
KK
















k
l:
l
















CD
DD
DSD
















k:
l
"
















l
l
l






















do góry

Dzień 16, dzień 17

Dzień szesnasty – 15.06.2009, dzień siedemnasty – 16.06.2009

Obudził nas brutalny dzwonek telefonu, którego poprzedniego wieczoru ze zmęczenia nawet nie zauważyliśmy. Ochrona przed hotelem się zmieniła i teraz już nasz Jeep przeszkadzał przed jego wejściem. Trzeba było biedaka przestawić wprost na wstające słońce. El Minya nie ma zbyt wiele do zaoferowania dla podróżnych, więc zajęliśmy wygodne miejsca, włączyliśmy muzykę i ruszyliśmy przed siebie. Na tym odcinku zwiększyła się liczba punktów kontrolnych, na których coraz szczegółowiej byliśmy przesłuchiwani, choć zasada była jedna – wszyscy strażnicy w pierwszej kolejności na wewnętrznej stronie dłoni spisywali nasze numery rejestracyjne, potem wołali o posiłki i chórem pytali skąd jesteśmy i dokąd jedziemy, żeby na koniec dodać skromne „Witajcie w Egipcie” i machnąć serdecznie na pożegnanie. Czasem wychodził nam naprzeciw policjant z opasłą księgą, do której wpisywał numer rejestracyjny, nasze nazwiska i numer telefonu komórkowego.
Mniej więcej w połowie drogi do kolejnego na naszej trasie miasta, Assjut, zatrzymaliśmy się na chwilę na poboczu, żeby w przydrożnym sklepiku uzupełnić zapasy napojów. Piotr wykorzystał krótki postój na skontrolowanie śrub w kołach, ja poszłam na małe zakupy. Już po chwili mieliśmy towarzystwo. Około 50-letni mężczyzna z lekko przypruszonymi siwizną włosami witał się właśnie z Piotrem, pytając po angielsku skąd jesteśmy i czy nie potrzebujemy pomocy. Z balkonu ponad niewielkim sklepem spoglądały na nas trzy pary oczu, serdecznie nas pozdrawiając. Po chwili trzy właścicielki czarnych, długich loków niosły dla nas na tacy świeżo zaparzoną, słodką herbatkę. Tak poznaliśmy przemiłą, koptyjską rodzinę. Na marginesie należy wspomnieć, że na długo przed triumfem Islamu Egipt był krajem chrześcijańskim. Dziś Koptowie należą do niewielkiej grupy Chrześcijan na tym terenie, stanowiąc około 10% społeczeństwa, aczkolwiek w każdym większym lub mniejszym miasteczku obok meczetów można bez trudu odnaleźć przynajmniej jeden kościół. Pani Magda i pan Khalif okazali się być właścicielami domu i nauczycielami w lokalnej szkole podstawowej. Stąd, co prawda uboga, ale jednak znajomość angielskiego. Razem z nimi mieszkają dwie córki, 10-letnia Merna i 20-letnia Mona oraz 16-letni syn – Shariff, których już zdążyliśmy poznać. Pan Khalif w międzyczasie wystawił przed dom drewniane krzesła, na których w cieniu mangowego drzewa przysiedliśmy. Nie często mają okazję rozmawiać z Europejczykami, podróżującymi własnym samochodem po Egipcie. Nie minął kwadrans, jak pod dom zajechał zielony Fiat 125P, z którego wysiadły kolejne dwie córki, tym razem już zamężne – roześmiana Manel oraz z niespełna 9-o miesięczną córeczką w ramionach, śliczna Marienne. Pani Magda zarządziła dalszą konwersację w ich domu, do którego zostaliśmy zaproszeni. Na tę decyzję miał niewątpliwie wpływ fakt, iż jesteśmy katolikami, co stwarzało dodatkową możliwość przebywania wśród Chrześcijan, zwłaszcza kiedy większość ich sąsiadów jest muzułmanami. Przynależność nowo poznanej rodziny do kościoła koptyjskiego zaznaczona była w ich domu na każdym niemal kroku. Skromnie urządzone wnętrze witało nas olbrzymim portretem Matki Boskiej, a w pokoju gościnnym, gdzie zostaliśmy posadzeni na zdobionych fotelach z każdej ściany spoglądał na nas Jezus. Byliśmy wręcz onieśmieleni ich gościnnością, zwłaszcza że po chwili na niewielkim stoliku pojawił się tradycyjny arabski chleb z kozim serem i świeżymi ogórkami, a kiedy po półgodzinnej pogawędce chcieliśmy podziękować i się pożegnać, protestom nie było końca. Pani Magda porozumiewawczo skinęła w stronę męża, potem zniknęli we wnętrzu dusznego domu, żeby po kilku sekundach ogłosić, że zaraz będzie lunch, na którym koniecznie musimy zostać. Nie mogliśmy odmówić, zwłaszcza kiedy pojawiły się przed nami albumy rodzinne z różnych ważnych uroczystości, w tym dwóch wesel. Podczas tej, czasami trudnej ze względu na barierę językową, rozmowy mała Kedi szczebiotała wesoło przechodząc z rąk do rąk, soczyście przez wszystkich całowana. Pani Magda na informację, że w Polsce katolicy stanowią 95% ludności z miejsca stwierdziła, że chętnie by się do nas przeniosła. Na wieść o mroźnej zimie i temperaturze poniżej zera szybko jednak wycofała się ze swojego nierealnego pomysłu. Tymczasem po domu rozszedł się przyjemny zapach przyrządzanego obiadu. Teraz wszystkie siostry przystąpiły do krzątaniny i szykowania stołu do wspólnego posiłku. Zostaliśmy obstawieni miseczkami, w których parowała tradycyjnie przyrządzona kofta, na stole pojawił się też obowiązkowy element każdego egipskiego dania, czyli chleb, a także pomidory, ogórki, kwaśna śmietana i zmrożona woda. Na deser wjechały talerze owoców oraz koktajl ze świeżych melonów. Syci i pełni wrażeń nie chcieliśmy się żegnać, ale czas naglił. Zrobiliśmy sobie wspólne, pamiątkowe zdjęcie, odwdzięczyliśmy się za gościnę pudliszkowymi flaczkami i gołąbkami i żegnani przez całą ósemkę odjechaliśmy w kierunku Assjut.
Ta historia poprawiła nieco naszą opinię o Egipcjanach, dla których w większości przypadków jesteśmy jedynie żywym bankomatem z niekończącą się gotówką.
Przy kolejnym punkcie kontrolnym policjanci zarządzili zwiększenie naszego bezpieczeństwa na drodze i do samego miasta mieliśmy zapewnioną prywatną eskortę radiowozu, z czterema uzbrojonymi funkcjonariuszami na pokładzie. Co około 20-30 kilometrów czekała na nas kolejna ekipa, podczas gdy dotychczasowa żegnała się z nami i wracała z powrotem.
Powodem zwiększenia środków bezpieczeństwa jest zła sława miasta, które było naszym kolejnym przystankiem, jako że Asjut uchodzi za największą wylęgarnię egipskich ekstremistów. Zostaliśmy jednak odwiezieni pod drzwi hotelu, gdzie obserwacją auta za parę funtów zajął się lokalny funkcjonariusz policji turystycznej, tak więc mogliśmy spać spokojnie.
Kolejny dzień w całości poświęcony był na transport, z tą tylko różnicą, że już nie mieliśmy konwoju oraz nikt już na obiad nie zapraszał. Przed wyjazdem Piotr położył się pod Jeepem, żeby upewnić się czy aby żaden lokalny terrorysta nie wpadł na bombowy pomysł zakończenia naszej podróży. Po dokładnej inspekcji ruszyliśmy w drogę, starając się nikomu nie rzucać się w oczy. Dalej mijaliśmy zielone wioski wzdłuż Nilu, ciągnące dwukółki osiołki, wypakowane po brzegi busy zatrzymujące się na środku drogi bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, aż na późne popołudnie zameldowaliśmy się w Luksorze.

Trasa: Egipt (El Minya - Asjut)
Długość przejechanego odcinka – 138 km
Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa - Asjut (Egipt) - 5827 km
KK
LL
LL
KK

 

 

 

 

 

 

 


KK
LL
LL
KK

 

 

 

 

 

 

 


KK
LL
LL
KK

















do góry

Dzień 15

Dzień piętnasty – 14.06.2009

Powoli żegnamy się z Kairem. Przed nami daleka droga do Aswanu, do ostatniego na południu miasta Egiptu. W obawie o jakość paliwa w pozostałej części kraju zatankowaliśmy do pełna bak oraz wszystkie 9 kanistrów. Nawet w Kairze nie jest łatwo znaleźć benzynę wysokooktanową, a biorąc pod uwagę wcześniej opisany ruch uliczny ta czynność zajęła nam trochę czasu. W dodatkowym zbiorniku pod bagażnikiem (w miejscu zapasowego koła) wieziemy cały czas żelazny zapas paliwa 100-tu oktanowego - V power z warszawskiego Shella, którą będziemy w razie potrzeby mieszać z gorszym paliwem. Jak na razie w tej kwestii dajemy sobie radę, bo Egipt na wybranych stacjach oferuje paliwo 92-u oktanowe. W Sudanie nie będzie już tak pięknie, ale zapas 320-stu litrów paliwa na pokładzie powinien wystarczyć na przejechanie trasy od granicy do Chartumu bez dodatkowego tankowania paliwa niewiadomego pochodzenia, a tym bardziej niewiadomego składu.
Tymczasem poruszamy się powoli, bo na zewnątrz temperatura oscyluje pomiędzy 42-im a 45-tym stopniem Celsjusza, a to na zdrowie Jeepowi nie wychodzi. Jedziemy ze średnią prędkością 60 km/h, co nie powoduje grzania silnika i daje dodatkową możliwość obserwowania mijanych terenów. Można by było zrezygnować z przyjemnie dmuchającej klimatyzacji i zwiększyć prędkość, ale to mogłoby z kolei spowodować nagłe zejście kierowcy, a tego oczywiście sobie nie życzymy.
Trasa wiedzie przez wąski, zielony pas, ciągnący się wzdłuż Nilu, który zapewnia żywność całemu Egiptowi. 99% populacji Egiptu skupia się właśnie w tym pasie, co odzwierciedla ruch na drodze. Im bardziej oddalamy się od Kairu tym bogatszy przegląd motoryzacji z lat 70-tych, a nawet 50-tych, przeładowane ciężarówki, oblepione ludźmi furgonetki, osiołki dźwigające z mozołem worki z ziarnem, kozy, dwukółki, rowery, zdezelowane motocykle, rzadziej wielbłądy i konie. Największe jednak zagrożenie stanowią nieoznakowane, gigantycznie wysokie garby, podstępnie ukryte i mające tylko jeden cel – rozwalać zawieszenia i tak już sfatygowanych aut, których właściciele nie wiele sobie z nich robią. Z daleka obserwujemy, jak podskakują i z impetem opadają na drogę. Wzdłuż naszej trasy rzędem ustawione są rachityczne warsztaciki, gotowe zespawać co trzeba. Ich właściciele siedzą na krzywych, drewnianych ławkach popijając herbatkę i proszą Allaha, żeby przynajmniej jeden kierowca na dzień nie zauważył przeszkody. Wtedy ochoczo przystąpią do naprawy i okażą swoje miłosierdzie dla bliźniego.
Na późne popołudnie dojeżdżamy do miasta El Minya, gdzie szukamy noclegu. Niestety lokalne hotele, choć oferują bardzo atrakcyjne ceny nie zapewniają bezpiecznego parkowania dla Jeepa. W końcu udaje nam się przekupić jednego strażnika i stawiamy auto na wprost wejścia do hotelu. Na pytanie skąd jesteśmy z niedowierzaniem kręci głową, potem długo się zastanawia: „Polanda, Polanda..., America??? Mexico???” Zostawiliśmy go z tym problem i dwudziestoma egipskimi funtami w kieszeni i zmęczeni udaliśmy się w kierunku pokoju. Hotelowa restauracja reklamowała się, jako włoska pizzeria, ale po złożeniu zamówienia i cierpliwemu odczekaniu 30 minut dowiedzieliśmy się, że dziś pizzy nie oferuje i właśnie ktoś ją wiezie z drugiego końca miasta. Po kolejnej pół godzinie uśmiechnięty kelner zameldował, że kierowca przepadł i może zaoferować spaghetti. Umierający z głodu zgodziliśmy się bez wahania. Po dziesięciu minutach ten sam pan zakomunikował: „Jeszcze pięć minut”. Minęło kolejnych dwadzieścia, a pan już z dalszej odległości machał w naszą stronę porozumiewawczo, że już się makaron robi. Potem zniknął na zapleczu, żeby uniknąć kontaktu wzrokowego. Po godzinie i 40-tu minutach oczekiwania danie wjechało na stół. Byliśmy już tak zmęczeni, że odechciało nam się jeść...

Trasa: Egipt (Kair – El Minya)
Długość przejechanego odcinka – 620 km (włącznie z krążeniem po Kairze)
Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa - Kair (Egipt) - 5689 km

do góry

Dzień 18, dzień 19

Dzień osiemnasty – 17.06.2009, dzień dziewiętnasty – 18.06.2009

Jako, że Luksor jest masowo odwiedzanym przez turystów miejscem, również i my chcieliśmy skorzystać z okazji i wybrać się na małe zwiedzanie, zwłaszcza że ogromny kompleks świątynny Karnak jest naprawdę zachwycający. Niestety na widok naszego sprzętu fotograficznego panowie strażnicy przystąpili do dokładnej inspekcji - oglądania kamery, statywu, konsultowania się przez krótkofalówki ze swoimi przełożonymi, wspólnego dywagowania. Pomimo zapewnień, że nie jesteśmy ani z prasy ani z polskiej telewizji ostatecznie trwająca ponad kwadrans dyskusja zakończyła się dla nas fiaskiem. Drzwi były dla nas zamknięte. Ponieważ odwiedzaliśmy to miejsce, podczas pobytu w Egipcie pięć lat temu zrezygnowaliśmy ze zwykłej przechadzki pomiędzy zdobionymi kolumnami i z nosami na kwintę poczłapaliśmy do auta. Podobna sytuacja spotkała nas w nieco mniej okazałej świątyni Luxoru, więc nie pozostało nam nic innego jak wsiąść w Jeepa i ruszyć przed siebie. Im odjeżdżaliśmy dalej na południe tym obserwowaliśmy bardziej pustynny krajobraz i coraz uboższe zabudowania. Zielony pas pól uprawnych zwężał się, zastępowany coraz rzadszymi gajami palmowymi i coraz bardziej jałową, suchą ziemią. Na popołudnie dojechaliśmy do Aswanu, ostatniego na południe, miasta Egiptu. Wzdłuż rzeki ciągnie się zadbany bulwar, przy którym zacumowane są okazałe statki wycieczkowe z luksusowymi kajutami i restauracjami, na których wypoczywają w cieniu parasoli bogaci turyści z Europy. Na powierzchni wody kołyszą się leniwie feluki, tradycyjne łodzie żaglowe, a na drugim brzegu wąski zielony pas palm daktylowych wyraźnie kontrastuje z piaszczystymi wydmami.
Zameldowaliśmy się w centrum miasta, w pobliżu gwarnego suku i stacji kolejowej, o czym przypominają gwiżdżące pociągi.
To właśnie w Aswanie kończymy nasze spotkanie z Egiptem i to właśnie z tego portu w najbliższy poniedziałek (22.06) odpływamy przez Jezioro Nassera do Sudanu. Z tym faktem łączy się cała procedura wyjazdu z kraju oraz organizacja przeprawy promowej. W tym celu rankiem następnego dnia stawiliśmy się w skromnym biurze lokalnej agencji o szumnej nazwie Nile River Navigation Company, gdzie oczekiwał nas niejaki Pan Salah, z którym przez kilka ostatnich tygodni prowadziliśmy ożywioną korespondencję internetową. Około pięćdziesięcioletni mężczyzna, spoglądający zza drucianych okularów powitał nas bardzo entuzjastycznie i z miejsca zaproponował herbatkę. Potwierdził naszą wstępną rezerwację na prom oraz barkę, którą samotnie będzie podróżował nasz Jeep. Wyblakłe zdjęcia w podniszczonym albumie przekonały nas o skromności środka transportu, jakim kilkanaście godzin będziemy wkrótce płynąć.
Postanowiliśmy kilkudniowy pobyt w pięknie położonym Aswanie wykorzystać na zrobienie solidnego zapasu wody, ostatnie zakupy oraz odpoczynek przed ciężkim pobytem w Sudanie. Po krótkim spacerze po spalonym słońcem bulwarze z parującymi od wysokiej temperatury mózgami wróciliśmy na chwilę oddechu do hotelu, gdzie padliśmy bez siły na ogromne łóżko fantastycznie schładzane cudownym wynalazkiem XX wieku, jakim jest klimatyzacja.

Trasa: Egipt (Luxor - Aswan)
Długość przejechanego odcinka – 325 km
Łączna liczba kilometrów na trasie: Warszawa – Aswan (Egipt) – 6152 km


do góry

Dzień 20,21,22

Dzień dwudziesty – 19.06, dzień dwudziesty pierwszy – 20.06, dzień dwudziesty drugi – 21.06

Kolejne trzy dni w Aswanie spędziliśmy na odpoczynku, którego już dawno nie zaznawaliśmy oraz ostatnich przygotowaniach przed przeprawą do Sudanu. Podczas gdy Piotr robił kontrolną inspekcję auta w towarzystwie bardzo sympatycznego policjanta, pełniącego codzienną wartę przed naszym hotelem, ja zajęłam się megapraniem naszych rzeczy. Odbyliśmy też pierwszą rundę niezbędnych czynności urzędowych, związanych z opuszczeniem Egiptu. W pierwszej kolejności udaliśmy się zgodnie z poleceniem Pana Salaha do sądu zajmującego się wypadkami drogowymi, który mieścił się w pięciopiętrowym budynku na obrzeżu miasta. Prowadziła do niego wyboista, pokryta pustynnym piaskiem uliczka, przy której rzędem stały niewielkie punkty kserograficzne oraz budki z zimnymi napojami. Na rozchybotanych drewnianych krzesełkach na chodniku, przed głównym wejściem, siedziało dwóch uzbrojonych w karabiny żołnierzy, popijających herbatkę, leniwie obserwujących niezbyt ruchliwą, boczną drogę. Jeden z nich, wyraźnie znudzony i zmęczony przedpołudniowym żarem, przed którym z trudnością można znaleźć schronienie, pocierał lśniącą w słońcu lufą swego karabinu zroszone potem czoło. Drugi na nasz widok nieco się ożywił, licząc w duchu na kilka żałosnych funtów darowanych w podzięce za pomoc w organizacji kolejnego arcyważnego egipskiego papierka. Zaprowadził nas do chłopaka, nie wyjmującego papierosa z ust, dopełniającego kolejnych formalności wprost na chodniku, ocienionym kwitnącym hibiscusem. Za biurko służył mu lakierowany taboret, wyposażony we wszelkie akcesoria biurowe, z kalką i zszywaczem na czele. Najpierw odesłał nas do jednego z wielu punktów xero w celu wykonania kopii paszportu kierowcy oraz egipskiego dowodu rejestracyjnego, które następnie zostały dołączone do naszej kartoteki. Tona papierków następnie powędrowała do rąk dobrze już znanego wojaka, który zniknął z nią na dobre trzy kwadranse w mrocznym wnętrzu lekko obdartego z tynku budynku. My zamknęliśmy się w klimatyzowanym wnętrzu Jeepa, co nie odcięło nas od świata zewnętrznego, o czym przypominali kolejni przechodnie, stukający zaczepnie w nasze szyby. A to jeden pan chciał nam sprzedać najdroższą w Egipcie wodę mineralną, dobrze ugotowaną na ciężkim do zniesienia upale, jaki panował na zewnątrz, to inny nie przyjmował argumentów, że nie palimy i nie mamy zamiaru zacząć i stał ponad pięć minut stukając kartonem Marllboro, to dzieci innym razem dzieci głośno krzyczały „Hello, hello, one pound, one pound!!!!”, aż w końcu zastukał nasz żołnierz z urzędnikiem od taboretu, wręczając niepozorny świstek. Trzymaliśmy w dłoni poświadczenie, że podczas pobytu w Egipcie nie mieliśmy żadnego wypadku lub kolizji. Na tym nie koniec – dwie głowy zanurzone w Jeepie nie chciały zniknąć póki na horyzoncie ich wzroku nie pojawiła się wypchana funtami sakiewka. Jeszcze tylko kilka minut targów i powszechna procedura łapówkarska została dopełniona.
Kolejne kroki skierowaliśmy do wydziału miejscowej drogówki, gdzie znacznie szybciej przebiegł proces oddania egipskich tablic rejestracyjnych oraz tymczasowego dowodu rejestracyjnego. Wymieniliśmy się z panem w okienku kilkoma papierkami i sprawa załatwiona. Aktualnie już drugi dzień poruszamy się po Aswanie bez żadnych tablic i wyraźnie nikomu to nie przeszkadza, choć na każdym większym skrzyżowaniu spocony policjant próbuje zapanować nad tutejszym ruchem. Na marginesie nadmienię, że nikt auta nie oglądał, o nic nikt nie pytał, wymiana kolejnych dokumentów nie wymagała najmniejszej konwersacji, a nazwisko i imię kierowcy w ostatnim papierze zostało już tak zniekształcone, że nawet Pan Salah, do którego znowu zawitaliśmy nie był w stanie ich rozszryfrować. Grunt, że w egipskich urzędach wszystko się zgadza.
W międzyczasie spotkaliśmy też niemiecką parę motocyklistów – Martina i Evę, których mieliśmy okazję poznać w sudańskiej ambasadzie w Kairze. Też już byli po całej proceduralnej przeprawie urzędowej i szykowali się do wyjazdu do Sudanu. Ponieważ przed nami najtrudniejszy odcinek naszej trasy postanowiliśmy do Etiopii podróżować we czwórkę – oni na swoich motocyklach, my Jeepem. Ze względu na ogromną pojemność naszego auta zaofiarowaliśmy się dopakować jeszcze kilka rzeczy naszych nowych towarzyszy podróży. Jutro zaczyna się kolejna przygoda. W porcie musimy być o 10.00 rano, o której wypłynie prom i barka z naszym Jeepkiem tego nie umiał sprecyzować nawet sam Pan Salah.

G
K
K
















L"
K
K
K

















L
K

do góry

Dzień 23, 24, 25

Dzień dwudziesty trzeci – 22.06, dzień dwudziesty czwarty – 23.06, dzień dwudziesty piąty – 24.06

Od rana trwały przygotowania do przeprawy przez Jezioro Nassera do Sudanu. Pomimo, że nikt nie wiedział o której odpłynie nasz prom i barka, którą miał popłynąć Jeep, w porcie musieliśmy się stawić, zgodnie z zaleceniem pana Salaha, o 10.00 rano, aby dopełnić niekończących się formalności. Najpierw napotkaliśmy zamkniętą bramę, przed którą koczował tłum ludzi w towarzystwie niezliczonych tobołków, paczek i kartonów. Do dyspozycji było tylko jedno, ledwo trzymające się życia drzewko, pod którym tłoczyli się ludzie, wachlujący się czym się da, w nadziei, że brama wkrótce zostanie otwarta. Nie musieliśmy długo czekać, bo zmotoryzowani mieli, jak się okazało pierwszeństwo. Czterech policjantów, stojących na asfaltowym podjeździe rzuciło tylko oko na wnętrze wypakowanego auta. W tym miejscu pragnę nadmienić, że powierzchnia bagażowa zwiększyła się o kilka drobiazgów Martina i Evy, tak więc tym bardziej zniechęciła spoconych funkcjonariuszy do dokładnej rewizji. Na pytanie o dodatkowe paliwo Piotr uchylił rąbka naszej potajemnej stacji benzynowej, którą ze sobą wieźliśmy i zaprezentował dwa z 9-ciu kanistrów, o dodatkowym zbiorniku paliwa nie wspominając nawet półgębkiem. Nawet i to się nie spodobało, ale po otrzymaniu kilku zwiniętych banknotów grymas zamienił się w uśmiech, a na kolejnym niewielkim papierku pojawił się ważny stempel i podpis dyżurującego oficera. Zaparkowaliśmy Jeepa i rozpoczęliśmy naszą biurokratyczną wędrówkę. Zaczęliśmy od opłacenia barki, co okazało się najłatwiejszym zadaniem. Potem zostaliśmy oddelegowani do niejakiego pana Hammama, który zajmował się procedurą stemplowania Carnetu de Passage. Trafiliśmy akurat na drugie śniadanie, co kompletnie panu Hamamowi w rozmowie z nami nie przeszkadzało. Podczas gdy my siedzieliśmy na plastikowych fotelach, owiewani międlonym przez skrzypiący wiatrak powietrzem, pan Hammam zajadał, owiniętą w gazetę koftę, głośno mlaskając. Kiedy przełknął ostatni kęs, przystąpił do parzenia mocnej herbatki. Po upiciu kilku łyków wyciągnął paczkę papierosów. Dopiero kiedy ciasny pokój wypełniły kłęby dymu przystąpił do swojej pracy, prowadząc z nami niezbyt ożywioną pogawędkę. Wkrótce dołączyła do nas osobista sekretarka pana Hammama z niezbędnymi pieczęciami i arcyważnymi bloczkami, które wkrótce zaczęły się zapełniać. Pan Hammam ostatecznie zakończył audiencję i odesłał nas do stanowiska imigracyjnego, gdzie musieliśmy wypełnić kolejne papierki, żeby uzyskać stempel, potwierdzający zakończenie wizyty w Egipcie. Teraz zostało nam już tylko czekanie, aż załadunek barki i naszego promu zostanie zakończone, ale sądząc po ilości paczek i kartonów nie mogliśmy spodziewać się, iż nastąpi to w krótkim czasie. Zalani potem tragarze dźwigali na swoich barkach kolejne pralki, lodówki, serwisy kuchenne i Bóg wie, co jeszcze, a z niczym nieosłoniętego placyku jakby nic nie ubywało. Tymczasem pasażerowie tłoczyli się na niewielkim promie, poszukując najlepszego miejsca na 17-sto godzinny rejs, pokrzykując na siebie nieustannie. Pomiędzy tobołkami, wyciągniętymi na podłodze zmęczonymi ciałami biegały dzieci, nie wiele robiąc sobie żaru, jaki lał się z nieba na niewielki port. Siedzieliśmy razem z Evą i Martinem pod jedynym w tej okolicy daszkiem, czekając na sygnał, kiedy będziemy mogli zaparkować naszego Jeepa i dwa motocykle na mocno już przeładowanej barce. Po pięciu godzinach od przybycia do portu, po opróżnieniu lodówki ze wszystkich zimnych napojów w jedynym w tym miejscu niewielkim sklepiku, nagle ktoś się nami zainteresował i pokrzykując nieustannie kazał parkować auto na barkę. To nie było takie proste, bo miejsce pomiędzy kartonami, workami i paczkami było niewielkie, a w dodatku nikt nie pomyślał o przygotowaniu rampy, po której można by było na pokład wjechać. Poziom pomiędzy nabrzeżem a barką zaczął więc być wyrównywany kilkoma workami o nieznanej zawartości, czemu towarzyszył nieopisany chaos, wymachiwanie rękami, przeciskanie się kolejnych osób i skwar nie do wytrzymania. W międzyczasie okazało się, że nie ma wystarczającego miejsca na dwa motocykle naszych niemieckichznajomych. Tu już trzeba było przejść do ostrej perswazji słownej, żeby miejsce się znalazło.
Jedynym ukojeniem tego ciężkiego dnia była nasza kajuta, którą Piotr zarezerwował jeszcze w maju za pośrednictwem dobrze już znanego Pana Salaha. To była nasza oaza, oddzielająca nas od wrzasków, smrodu i zamętu, panującego na statku, do tego klimatyzowana. Eva i Martin niestety nie zdołali takiej kajuty już zdobyć, ale nie dając im w tym oszalałym tłumie zginąć zaproponowaliśmy gościnę na naszych całych 5-ciu metrach kwadratowych, które w tym czasie były największym luksusem, jakiego w tej sytuacji i w tym miejscu mogliśmy oczekiwać. Piętrowa prycza dla 2 osób, rozpadający się blat, kawałek półki, na której upchnęliśmy skromne bagaże oraz podłoga, gdzie ustawiliśmy dwa składane krzesła turystyczne miała dać naszej zmęczonej czwórce namiastkę domowej atmosfery podczas siedemnastogodzinnego rejsu. Tylko potrzeba skorzystania z wątpliwej jakości toalety zmuszała nas do opuszczenia tej oazy spokoju. Jeszcze dwie godziny minęły nim kapitan statku uderzył w gong, zapuścił silnik i odbił od brzegu, akurat kiedy purpurowe słońce zajrzało przez niewielkie okienko naszej kajuty, po czym utonęło w jeziorze. Wieczór spędziliśmy na polsko - niemieckiej pogawędce, co było o tyle ciekawe, że Marcin jest w połowie Polakiem i częściowo rozmowa toczyła się w ojczystym języku.
Podczas gdy my do snu ułożyliśmy się na swoich pryczach, Eva z Martinem zajęli miejsce na matach samopompujących się na podłodze.
Około południa następnego przybiliśmy do upragnionego, sudańskiego brzegu, co wcale nie oznaczało, że możemy opuścić nasz statek. Jeszcze na pokładzie przystąpiliśmy do kolejnej papierkowej litanii, która zaczęła się u... lekarza. Pan doktor i jego pielęgniarz uzbrojeni w obowiązkowe maski chirurgiczne przyjmowali w dusznej kajucie o wątpliwej czystości. Na szczęście badanie ograniczyło się do wypełnienia formularza i zmierzenia temperatury przy pomocy całkiem nowoczesnego i higienicznego urządzenia. Następnie w prowizorycznej restauracji odbyło się wypełnienie dokumentów imigracyjnych, najpierw w języku angielskim, a następnie w języku arabskim, co w drugiej kolejności było przepisywane do tajemniczej, pożółkłej księgi. Na szczęście większość podróżujących stanowili Sudańczycy, więc uniknęliśmy długiej kolejki. Po godzinie od przybicia do portu mogliśmy opuścić statek. Popychani przez innych podróżnych stanęliśmy na zasypanej piaskiem sudańskiej ziemi. Tutaj już zajął się nami niejaki Pan Magdy, przyjaciel Pana Salaha, który nas oczekiwał i następnie pomógł uniknąć rewizji bagaży oraz zajął się całą procedurą biurokratyczną, serwowaną tym razem ze strony władz Sudanu. W międzyczasie znalazło się koło nas kilku miejscowych cinkciarzy ściskających w dłoniach pokaźny plik banknotów, u których wymieniliśmy pieniądze na miejscową walutę.
Przynajmniej trzydziestoletnim Land Roverem pojechaliśmy do zakurzonej wioski o nazwie Wadi Halfa, zbudowanej wprost na pustyni. Tam odwiedziliśmy punkt imigracyjny, gdzie zdobyliśmy kolejną pieczątkę w paszporcie, co trwało co najmniej pół godziny, po czym Pan Magdy zabrał nas do swojego domu na obrzeża wioski, gdzie zaproponował nam nocleg. Dołączył do nas Dan, Brytyjczyk, którego poznaliśmy jeszcze w Aswanie, podróżujący po Afryce autobusami i zmierzający aktualnie do Tanzanii. Razem mieliśmy spędzić noc w jakże gościnnym, typowym nubijskim domu, w którym ze względu na panujący klimat nie ma drzwi ani okien, co pozwala na ciągły przeciąg, zapewniający przyjemny przewiew. Niewielkie obejście ocieniają palmy oraz dwie kwitnące akacje, a ich zieleń wyraźnie kontrastuje z bielonymi wapnem ścianami domu i jego ogrodzenia.
Pan Magdy i jego rodzina przygotowała dla nas kolację, którą wspólnie zjedliśmy, podczas gdy granatowe niebo zapełniało się nieskończoną ilością gwiazd, jakich nigdy w zurbanizowanej Europie zobaczyć nie sposób. Wieczór i noc przyniosły upragniony chłód, co pozwoliło na sen. Metalowe łóżka zostały ustawione wprost pod gwiaździstym sklepieniem, gdzie mieliśmy spać. To była jedna z najcudowniejszych i najbardziej niezwykłych nocy, jakie przyszło nam do tej pory spędzić. Spoglądający z góry gwiazdozbiór nie pozwalał oderwać od siebie wzroku, podczas gdy nasze odkryte ramiona i nogi muskały przyjemne podmuchy delikatnego pustynnego wiatru, który w końcu nas ukołysał do snu.
Nad ranem otulił nas niespodziewany chłód, każący wskoczyć do śpiwora, który w ciągu dwóch godzin zamienił się w żar, nie pozwalający na długie wylegiwanie się w łóżku.
Teraz Afryka dała nam kolejną lekcję cierpliwości. W cieniu krytego kartonem sufitu czekaliśmy w domu Magdiego na sygnał, oznaczający przybicie barki z naszym Jeepem do portu. O której to miało nastąpić tego nikt nie był w stanie sprecyzować. Około południa usłyszeliśmy warkot tuk tuka (tuk tuk – trójkołowy kryty pojazd, spełniający rolę miejscowej taksówki, typowy dla wszystkich ciepłych krajów) – to bratanek Magdiego przywiózł wiadomość, że barka jest już w porcie i czeka na rozładunek. Niestety pierwszeństwo okazały się mieć paczki i kartony, co bardzo rozgniewało Piotra, który od rana nie rozstawał się z nadzieją, że wreszcie Jeep ruszy przed siebie, zwłaszcza że czas jest dla nas nieubłagany i wbrew temu co myślą mieszkańcy Czarnego Lądu nieustannie płynie i przecieka przez palce. Nie pomagało chodzenie w kółko, ani wyczekiwanie na drodze na tuk tuka z Magdim na pokładzie. Minęły kolejne 3 godziny, które poza dusznym powietrzem nic nowego nie przyniosły. Do tego już drugi dzień towarzyszył nam totalny brak elektryczności, który oznaczał picie ciepłych napojów, względnie herbatki parzonej przez ciotkę Magdiego. W końcu Piotr nie wytrzymał i zarządził wycieczkę do portu, aby na własne oczy przekonać się, że po pierwsze Jeep przypłynął cały i zdrowy, a po drugie spróbować przyspieszyć sudańskie procedury. Ruszyliśmy więc przed siebie, ale żar lejący się z nieba szybko spowolnił nasze ruchy. Wadi Halfa majaczyła w oddali i z każdym krokiem, jakby się oddalała. Nagle zaterkotał obok nas upragniony tuk tuk, który zawiózł nas na miejsce i uwolnił od morderczej wędrówki. Przywitał nas harmider i pył unoszący się spod stóp przepychających się tragarzy, w tłumie których wyłowiliśmy sylwetkę Magdiego. Targował się właśnie z egipskim kapitanem barki o możliwość zjazdu naszego auta i dwóch motocykli z pokładu, ale nawet ważna postać z turbanem na głowie nie miała wpływu na pracujących w amoku ludzi. Zdołaliśmy się przepchnąć, żeby sprawdzić jak czuje się Jeep i na tym perswazje słowne się skończyły. Jeszcze tylko trzech spoconych mężczyzn próbowało wydębić ode mnie naszego pluszowego bociana, którego dostaliśmy na szczęście w dniu startu, ale tym razem ja zawalczyłam jak lwica i bociana za żadne pieniądze nie oddałam.
W porcie, atakowani przez natrętne, zielone muszki, posiedzieliśmy do 19.00, co wcale nie oznaczało opróżnienia barki do końca. Teraz trzeba było sięgnąć do zasobów portfelowych, co było jedyną motywacją dla kapitana barki do jej przestawienia i podstawienia podestu o odpowiedniej wysokości, co i tak nie zapewniało bezpiecznego zjazdu na brzeg. Dalej pozostawała przestrzeń pomiędzy podestem a brzegiem, którą załoga barki wypełniła dwoma pokrzywionymi trapami, po których miał się stoczyć ważący około 3 ton Jeep. Chociaż w każdy poniedziałek do Wadi Halfa przybija barka z co najmniej jednym samochodem na pokładzie mieliśmy wrażenie, że wszyscy pracownicy przystani pierwszy raz mają do czynienia z autem na barce. Trapy zostały podparte kamieniami, potem kilku członków załogi zaczęło po nich skakać w celu potwierdzenia ich wytrzymałości, po czym zaczęły się pokrzykiwania zachęcające lekko przerażonego Piotra do zjazdu. Przysiadłam na kamieniu i gdyby nie to, że miałam w ręku aparat fotograficzny najchętniej zamknęłabym oczy. Piotr wsiadł do auta, nabrał powietrza w płuca, nacisnął pedał gazu i ruszył przed siebie. Oczami wyobraźni już widziałam Jeepa w wodzie, ale dopingowany przez zebraną publikę Piotr podjął ryzyko i iście kaskaderskim wyczynem zjechał na brzeg, co zostało nagrodzone gromkim aplauzem. Wyskoczył mokry od potu, nie wierząc że się udało. Nikomu nie zdawało się przeszkadzać, że jedna z trap nieco się wykrzywiła – teraz pokrzykiwano na motocyklistów, zwłaszcza że wielkimi krokami zbliżała się noc, co stanowiło dodatkowe utrudnienie. Mieliśmy wrażenie, że cała nasza czwórka uczestniczy w jakimś okrutnym, cyrkowym przedstawieniu, z tą tylko różnicą, że to my za ten spektakl płacimy.
To nie był koniec... Musieliśmy zostawić Jeepa i motocykle na portowym parkingu, bo formalnościom niestety nie było dość i wrócić na kolejną noc do Magdiego. Czekała już na nas gorąca kolacja, ale emocje nie pozwoliły ani jeść ani spokojnie zasnąć.
JJJ
KLK
JKJ
















J"H
JJ
KJK


















do góry

Dzień 26 - 36

















:
L
K

















J
J
J

















K
K
K

















J
L
K


















Dzień 26 - 25.06

Wstające słońce zajrzało do naszych łóżek i kazało szybko wstawać. Przyjemna do życia temperatura szybko zaczęła rosnąć. Jeszcze tylko prysznic z butelki i czym prędzej popędziliśmy z Magdim do portu. Nie wiem jakim cudem, ale całą piątką (plus kierowca) zapakowaliśmy się do tuk tuka, który lekko jęknął, po czym zaterkotał wesoło i ruszył przed siebie. Wnętrze mikroskopijnego pojazdu, wydającego z siebie ogromne decybele, wypełniały kolorowe pompony, powiewające podczas jazdy, proporce i bujające się nad głową kierowcy płyty CD. Za naszymi plecami zmieściły się jeszcze ogromne wieże stereo, ale na szczęście tego ranka oszczędzono nam wysokich tonów, charakterystycznych dla Bliskiego Wschodu. Po kilku minutach byliśmy w porcie i witaliśmy się z dobrze znanymi strażnikami. Magdi z opasłą teczką dokumentów szukał dyżurującego oficera policji i przełożonego celników, podczas gdy Piotr i Martin sprawdzali maszyny do startu. Ja z Evą dostałyśmy dwa plastikowe krzesła, wystawione wprost na, gotujące wszystko na twardo, słońce. Pół godziny wystarczyło, żeby zjawili się odpowiedni funkcjonariusze dzierżący ważne pieczęcie w dłoniach. Kiedy w stronę naszego wypakowanego po brzegi bagażnika został wysłany zaledwie leniwy rzut oka gorzko pożałowaliśmy dwóch sześciopaków polskiego piwa, które w obawie przed drobiazgową kontrolą porzuciliśmy w porcie w Aswanie. Czekała nas totalna prohibicja przez kolejnych kilka dni, jako że w Sudanie spożywanie jakiegokolwiek alkoholu jest zakazane ustawą, która dotyczy również przybywających w te rejony podróżników.
Po przepakowaniu Jeepa, motocykli, zjedzeniu szybkiego śniadania i wspólnego zdjęcia ogłosiliśmy dalszy ciąg podróży. Niestety słońce bardzo szybko wspinało się w kierunku zenitu, co oznaczało bardzo trudne warunki do jazdy. Wadi Halfa żegnała nas granatową wstążką asfaltu wijącą się pośród miodowego piasku, co rychło przeobraziło się jedynie w słodkie wspomnienie luksusu. Skromne, lepiankowe zabudowania wkrótce zamieniły się w niekończącą się pustynię, na której nic nie chciało żyć. Nagle, ostrym cięciem utwardzona droga zamieniła się w żużlowy szutr, który systematycznie był opanowywany przez luźny, pustynny piasek, skutecznie zasypujący szlak. Gorące podmuchy powietrza przenosiły piasek, gdzie tylko w danym momencie im się zachciało, nie bacząc w żadnym razie na czwórkę szalonych Europejczyków, którzy nie wiedzieć czemu uparli się tę trasę przejechać o własnych siłach. Wkrótce energia opuściła naszych niemieckich towarzyszy, a i silnik Jeepa zaczął buntować się na temperaturę panującą na zewnątrz. Otworzenie drzwi przypominało otwarcie rozgrzanego piekarnika. Wskaźnik temperatury silnika wychylał się niebezpiecznie powyżej 100 st, co oznaczało dla nas tylko jedno, bardzo bolesne rozwiązanie – włączenie ogrzewania, które było jedynym sposobem schłodzenia silnika podczas jazdy. Im więcej kropel potu rosiło nasze czoła tym bardziej wskazówka miernika osiągała normę. Coraz częściej musieliśmy robić krótkie postoje, bo nasza czteroosobowa drużyna traciła niezbędną energię i nie radziła sobie z temperaturą , przekraczającą 50st. Pomimo że wlewaliśmy w siebie litry wody nieustannie odczuwaliśmy pragnienie, skutecznie wysuszające nasze spękane wargi. Krajobraz zdominowany był przez jasny pustynny piasek odbijający promienie słoneczne, który czasem unosił się i pędził w szalonym tańcu tuż przed maską samochodu. Z rzadka mijaliśmy uśpione wioski, nie przejawiające najmniejszych oznak życia. Tylko pozostawiony na słońcu wielbłąd lub samotny osioł świadczył, że wioski są jednak zamieszkane. Temperatura nie chciała spadać nawet kiedy nastało późne popołudnie. Nasza woda do picia zrobiła się tak gorąca, że spokojnie można by było zaparzyć herbatę. Na skraju kolejnej mijanej wioski zobaczyliśmy rozłożystą akację idealnie nadającą się na piknik, z czego oczywiście skorzystaliśmy. Wystarczyło kilka minut, żeby wieść o naszym postoju rozeszła się po okolicy. Nagle miasto duchów ożyło. Wkrótce otoczeni byliśmy przez sporą grupkę, ubranych na biało, ludzi, którzy z dziecięcą ciekawością nam się teraz przyglądali. Ze względu na problem komunikacyjny po chwili bardziej zainteresowani byli Jeepem i motocyklami, których nie omieszkali dotykać i poklepywać. Kilku się rozochociło i zażyczyło sobie zdjęcia za kierownica naszego auta. Nie zdążyliśmy zaprotestować, bo dwie odziane w białe turbany głowy już wychylały się z wnętrza, nie kryjąc zadowolenia. Rychło się pożegnaliśmy i ruszyliśmy dalej przed siebie. Jazdę utrudniał dodatkowo totalny brak oznakowania szlaku, który czasem się urywał, a czasem rozchodził w kilku różnych kierunkach. Od czasu do czasu na drodze pojawiała się ciężarówka ciągnąca za sobą utkany z pyłu welon, dodatkowo pogwizdując na nasz widok. Rzadko mieliśmy okazję odpocząć na bardzo krótkich odcinkach asfaltu co zapewniała nam budowa drogi, z którą nasz szlak kilkakrotnie się przecinał. Jechaliśmy już cały dzień, a licznik kilometrów jakby stał w miejscu, co kompletnie nie ograniczyło spalania benzyny. Jeep w równym stopniu co my odczuwał pragnienie, o czym co jakiś czas sygnalizował, spalając średnio 30 litrów na 100 km. Kiedy słońce przybierało coraz bardziej amarantową barwę postanowiliśmy rozejrzeć się za miejscem na biwak, na którym mieliśmy spędzić najbliższą noc. Ulokowaliśmy się za usypaną ze zbitego piasku górką, która zapewniała nam odrobinę prywatności i przede wszystkim chroniła przed jakimkolwiek ruchem na drodze. Zamiana Jeepa w wygodną sypialnię dla dwojga zajęła nam trochę czasu. Cała jego zawartość tworzyła teraz pokaźną piramidę na piasku, którą zabezpieczyliśmy szczelną plandeką. Już pod osłoną nocy szykowaliśmy kolację dla naszej czwórki, ale wysoka temperatura i zmęczenie odebrały nam apetyt, zwłaszcza że do picia mieliśmy tylko ugotowaną na upale wodę i resztkę fanty. Na szczęście jeszcze w Aswanie zrobiliśmy pokaźny zapas wody , co pozwoliło nam teraz na ciepły prysznic prosto z plastikowej butelki, zmywający całodzienny pył. Pomimo ogromnego zmęczenia, jakie odczuwaliśmy nie mogliśmy spać, mimo woli nasłuchując czy nikt nie zbliża się do naszego obozu. Przez otwarte okna zaglądały gwiazdy.

Trasa: Wadi Halfa – okolice Abri (Sudan)
Długość przejechanego odcinka – 240 km
Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa – okolice Abri (Sudan) - 6392 km

















KL
K
K

















JK
K"K
JK

















K
JK
K

















KL
J"
K

















JK
JH
H

















K
K"
L

















Dzień 27 – 26.06

Jeszcze przed świtem zwinęliśmy nasz obóz, żeby jak najwięcej pojechać w znośnej dla naszych silników temperaturze. Wcześniej skorzystaliśmy z podręcznej stacji benzynowej, do której też podłączyli się niemieccy motocykliści. Zapas obliczony był na całą trasę od Wadi Halfa do Chartumu plus rezerwa, która starczyłaby na zatankowanie dwóch jednośladów do Dongoli, najbliższego miasta, do którego zmierzaliśmy i w którym potencjalnie można liczyć na czynną stację. Na początek dnia dostaliśmy w prezencie 30 kilometrów gładkiego asfaltu, który rychło zamienił się w piach i twardy szutr, który dla odmiany urozmaicony był ostrą tarką, sprawiającą Jeepowi bolesny masaż. Na to są dwie metody – albo jechać bardzo szybko nie oglądając się na wypadające spod podwozia śruby i części albo jechać powoli i co 15-20 kilometrów sprawdzać czy wszystkie śruby są jeszcze na swoim miejscu. Wybraliśmy drugą opcję, zwłaszcza że wkrótce słonko pokazało na co je stać i solidnie nas przez całą drogę podgrzewało, nie dając chwili wytchnienia. Na szczęście los się nad nami zlitował i w jednej z mijanych wiosek postawił na naszej drodze sklep z lodówką pełną zimnych napojów, na które się z miejsca rzuciliśmy. Kiedy zimny, pomarańczowy płyn fantastycznie schładzał nasze wyschnięte przełyki do wioski z przeciwległej strony wjechała biała Toyota na południowoafrykańskich tablicach. Ekipa trzech białych podróżników (2 kobiety i 1 mężczyzna) z okolic Johanesburga robiła też trasę wzdłuż Afryki z tą tylko różnicą, że z południa na północ. Ich celem jest położona nad Morzem Śródziemnym Aleksandria w Egipcie, skąd Toyota wraca do domu promem, a pasażerowie samolotem. Po wymianie doświadczeń w zakresie warunków na drodze, jakości paliwa i możliwego zakwaterowania pojechaliśmy w dwóch różnych kierunkach.
Nierówna nawierzchnia sprawiła, że aż dwukrotnie podczas jazdy musieliśmy dokręcać śruby w kołach, które w wskutek wstrząsów odrobinę się poluzowały. 40 kilometrów przed miastem czekała na nas niespodzianka w postaci upragnionego asfaltu, po którym teraz Jeep zdawał się zachwycony płynąć. Motocykliści, którzy nam cały czas towarzyszyli, posiłkując się naszym zapasem wody, żywności oraz paliwa na widok równej, granatowej drogi dodali gazu i wkrótce zniknęli z naszych oczu. Spodziewaliśmy się ich spotkać na wjeździe do miasta, ale nie było po nich śladu. Droga poprowadziła nas do Nilu, nad którym ulokowała się mieścina o nazwie Dongola, która przez ostatnie dwa dni wycieńczającej jazdy jawiła nam się jako oaza cywilizacji, prawdziwa ziemia obiecana. Jeszcze tylko była do pokonania jedna przeszkoda – przeprawa niewielkim promem na drugi brzeg rzeki i woda bieżąca oraz prąd były w zasięgu naszej ręki. Jakie było nasze rozczarowanie kiedy przywitał nas pełen targujących się ludzi bazar, po którym walały się odpadki i fruwały, unoszone przez gorące podmuchy wiatru kartony. Wzdłuż głównej ulicy w śmierdzącym rynsztoku nie chciały utopić się stosy śmieci, w których grzebały wygłodniałe owce i kozy. Slalomem pomiędzy pędzącymi tuk tukami, przechadzającymi się zmęczonymi od dźwigania ciężarów osłami oraz nie baczącymi na ulicę ludźmi kluczyliśmy w poszukiwaniu hotelu, polecanego przez nasz książkowy przewodnik. Hotel Ola, jedyny przyzwoity w tym mieście, witał mrocznym holem, gdzie ukryty za wysokim, obszczerbionym kontuarem recepcjonista ucinał sobie popołudniową drzemkę, miarowo pochrapując. Niestety byłam zmuszona mu przerwać. Niespiesznie wstał z zapadłego fotela, podrapał się po brzuchu, leniwie ziewnął, po czym zaprowadził do pokoju, na drzwiach do którego wisiał skobel z kłódką. Środek nie przedstawiał się imponująco, zwłaszcza że ściany pomalowane były brązową farbą olejną, gdzieniegdzie rozpaczliwie odpadającą. Jedyną jego zaletą był prysznic i klimatyzator, który po chwili schłodził ciężkie powietrze. Niestety nie od razu mogliśmy się w nim rozgościć, bo przed zameldowaniem musieliśmy się udać do leżącego na obrzeżu miasteczka posterunku policji, gdzie odbyła się niezbędna rejestracja. Nie muszę dodawać, że po ciężkiej drodze, mokrzy od potu, spragnieni i głodni, zrobiliśmy to z wielkim niezadowoleniem i wyraźnym bólem, wypisanym na twarzach.
Ulgę przyniósł chłodny prysznic, zimne napoje i przygotowana na kuchence turystycznej kolacja z naszych zapasów.
Kiedy zaczęło zmierzchać usłyszeliśmy donośne pukanie do naszych drzwi. Jaka była nasza radość na widok roześmianego Dana, Brytyjczyka, z którym mieszkaliśmy przez chwilę u Magdiego. Przyjechał tego samego dnia rano po ciężkiej jeździe autobusem z trzema przesiadkami. Zameldował się w hotelu o szumnej i obiecującej nazwie Lord, w którym dzielił niewielki placyk na świeżym powietrzu z innymi lokatorami. Przy tym nasz bardzo skromny pokoik nagle nabrał rumieńców. Przy zimnej coca-coli, która wydawała nam się w tej chwili nektarem Bogów opowiedzieliśmy sobie nawzajem o trudach i znoju podróży. Ponieważ następnego dnia zarówno my jak i Dan wybieraliśmy się do Chartumu, postanowiliśmy wygospodarować dla niego miejsce w naszym Jeepie. Nie była to może I-sza klasa, ale za to z gwarancją dotarcia do celu w ciągu jednego dnia.
Kiedy odprowadzaliśmy Dana do jego hoteliku, który mieścił się tuż za rogiem okazało się, że odnaleźli się niemieccy motocykliści. Na pytanie dlaczego się od nas bez słowa odłączyli odpowiedziało wzruszenie ramionami. Oświadczyli tylko, że zamierzają kolejne dwa dni spędzić w „uroczej” Dongoli w hotelu Lord, po czym chłodno się pożegnali. Niemiecki dystans nie pozwalał nawet na wykrztuszenie słowa „dziękuję” za ofiarowaną pomoc i aprowizację na najtrudniejszym na całej naszej trasie odcinku. Lekko poruszeni ich reakcją zasypialiśmy utwierdzając się w przekonaniu, że ciężko o przyjaźń polsko - niemiecką, nawet z polskimi korzeniami...

Trasa: okolice Abri – Dongola (Sudan)
Długość przejechanego odcinka – 185 km
Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa - Dongola (Sudan) - 6 577 km

















K
K
K

















Dzień 28 – 27.06

Dongolski ranek witał nas gwarem i warkotem tuk tuków, pędzących przed siebie niczym rój oszalałych pszczół. Dan z niewielkim plecakiem, ale za to szerokim uśmiechem czekał na nas przed hotelem. Kiedy niewielki bagaż zajął bezpieczne miejsce na dachu, a nasz mało wymagający pasażer wskoczył do środka obraliśmy kierunek na Chartum. Na początku trasy, kiedy słońce nie osiągnęło jeszcze zenitu korzystaliśmy z luksusu, jakim była klimatyzacja. Niestety już po godzinie dmuchało nam w twarze gorące powietrze wydobywając z naszych ciał ukryte pod skórą pokłady wody. Pod kołami jednak mieliśmy asfalt, po którym gładko sunął Jeep, a w turystycznej lodówce zimne napoje, którymi systematycznie uzupełnialiśmy ubytki płynów w organizmie. Po dwóch dniach zmagania się z trudnym offroadem, kiedy nie mamy zaplecza w postaci naszych kolegów z jeep.org.pl dzisiejsza trasa wydawała się bułką z masłem, a wdzierająca się czasem na drogę pustynia, przez którą jechaliśmy nie wydawała się już tak okrutna i surowa. Pomimo, że pot zalewał nam oczy całą trójką wesoło podśpiewywaliśmy dobrze znane przeboje U2, Queen i Boba Marleya. Dan'owi wyraźnie nie przeszkadzała niewielka przestrzeń życiowa, jaką byliśmy w stanie mu zapewnić, ale biorąc pod uwagę, że zachodniej muzyki słuchał ostatnio w domu, w Londynie, naprawdę dobrze się bawił.
Po dziesięciu godzinach zwiększył się ruch na drodze oraz pojawiły się pierwsze zabudowania. Byliśmy na przedmieściach Chartumu, które witały nas niekończącym się bazarem, wypakowanymi ciężarówkami, osiołkami posłusznie ciągnącymi pełne dwukółki oraz tuk tukami zatrzymującymi się bez ostrzeżenia na środku drogi. Pobocze po obu stronach wypełniali ludzie poruszający się w nieładzie, a pomiędzy ich nogami przechadzały się kłapouche kozy i owce w nadziei na znalezienie jakiś smakowitych odpadków, czasem przed maską samochodu przebiegła kura, w ostatniej chwili unikając skończenia swojego marnego żywota w rosole. Około godziny potrwało nim przez ten harmider dotarliśmy do centrum miasta, które ulokowało się po drugiej stronie Nilu. Przy głównej ulicy rzędem stały banki oraz poszczególne budynki rządowe. Bez trudu znaleźliśmy kwadrę, przy której skupiły się hotele – od całkiem przyzwoitych do bardzo skromnych, oferujących jedynie łóżko w sali wieloosobowej. Zaparkowaliśmy Jeepa i zrobiliśmy rundę w celu wybrania najlepszej dla nas opcji. Niestety pomimo na pozór sporego wyboru ciężko było znaleźć czyste miejsce z własną łazienką za rozsądną cenę, ale ostatecznie już o zmierzchu zameldowaliśmy się w jednym z wielu hoteli i zamówiliśmy kolację.

Trasa: Dongola – Chartum (Sudan)
Długość przejechanego odcinka – 485 km
Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa - Chartum (Sudan) - 7 062 km

















K
K
K

















K
J
J"

















Dzień 29 – 28.06

Ponieważ Chartum nie ma za wiele do zaoferowania dla głodnych wrażeń podróżników postanowiliśmy pojechać w kierunku granicy z Etiopią, zwłaszcza że byliśmy już bardzo zmęczeni temperaturą, jaką codziennie Sudan nam serwował. Pożegnaliśmy się z Dan'em, który zarzucił w stolicy kotwicę na kilka dni i czym prędzej popędziliśmy w kierunku łagodniejszego klimatu, jaki obiecywała Etiopia. W miarę jak odjeżdżaliśmy dalej na południe stopniowo zmieniał się krajobraz wokół nas. Na pustyni najpierw zaczęły pojawiać się niewielkie, suche krzaczki, czasem nawet drzewka, aż całkowicie piasek zamienił się w rzadki busz. Na wieczór dojechaliśmy do ostatniego przed granicą miasta, Gedaref, gdzie zatrzymaliśmy się na noc. Tutaj mieliśmy wybór noclegu bardzo prosty – był tylko jeden w miarę przyzwoity hotel za bardzo duże pieniądze (200 zł za noc) albo ciemne nory, w których za toaletę służyła wybita w podłodze dziura. Nie bez żalu wyłożyliśmy zatem gotówkę na stół, zrobiliśmy własne kanapki z konserwą na kolację, odkaziliśmy pokój od insektów i poszliśmy spać.

Trasa: Chartum – Gedaref (Sudan)
Długość przejechanego odcinka – 401 km
Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa - Gedaref (Sudan) - 7 463km

Dzień 30 – 29.06

Najdroższy na całym wyjeździe hotel zaserwował nam rano lodowaty prysznic, po którym dobrze obudzeni ruszyliśmy w drogę. Sudan, pomimo prawdziwej gościnności swoich mieszkańców, jawił się teraz tylko jako ostatnia brama do piekieł, dlatego czym prędzej chcieliśmy się z nim rozstać. Do granicy mieliśmy 150 kilometrów i z każdym przejechanym kilometrem na horyzoncie pojawiało się więcej drzewek i krzewów, a na niebie przybywało obłoków, które z czasem tworzyły coraz większe pierzaste kołdry, skutecznie zasłaniające słońce. Wprost proporcjonalnie spadała tez temperatura powietrza.
Muszę przyznać, że wyjazd z Sudanu okazał się czynnością nader prostą – odwiedziliśmy tylko trzy murowane budyneczki, gdzie bez zadawania zbędnych pytań uzyskaliśmy niezbędne pieczątki i podpisy. Teraz czas było na formalności etiopskie. Za drewnianym szlabanem oddzielającym oba kraje czekał już na nas młody przewodnik, który oprowadził nas po zabudowaniach granicznych. W pierwszej kolejności odwiedziliśmy urzędników imigracyjnych, którzy przyjęli nas w niewielkiej lepiance, gdzie muchy skutecznie przeszkadzały w wypełnianiu formalności. Na drewnianym biurku, na którym spoczywał stos opasłych ksiąg grzecznie stały dwa kalendarze reklamujące lokalne piwo. Znad głowy urzędnika z ogromnego plakatu spoglądał na nas wielki, bursztynowy kufel piwa St George, uświadamiając nas jednocześnie, że pożegnaliśmy się z muzułmańską prohibicją i wkroczyliśmy do chrześcijańskiej Etiopii. Po sprawdzeniu w jednej z ksiąg czy nie ma naszych nazwisk na liście osób poszukiwanych uzyskaliśmy kolejne pieczątki w paszportach, po czym odwiedziliśmy urząd celny, który dla odmiany znajdował się murowanym, świeżo odmalowanym budynku, gdzie przyjęła nas uśmiechnięta pani celniczka. Widać Etiopczycy nie należą do formalistów i miłośników biurokracji, bo po 15-tu minutach już byliśmy w drodze. Przed nami był bardzo trudny odcinek offroadu, utrudniony dodatkowo górskim szlakiem – w sumie 150 kilometrów. Czas działał na naszą niekorzyść, bo najtrudniejszą część trasy musieliśmy pokonać w drugiej części dnia, spiesząc się przed nocą. Pod kołami mieliśmy nierówny szutr, wysadzany kamieniami, na których podskakiwał niezbyt szczęśliwy Jeep, a wraz z nim cała jego zawartość, z nami na czele. Etiopia przywitała nas w uszytej z szarych i ciężkich chmur pelerynie, grożąc z daleka błyskawicami. Oszczędziła nam jazdy w strugach deszczu, choć wyraźnie miała na to ochotę, jako że stała na progu pory deszczowej, przed którą koniecznie chcieliśmy zdążyć. Afrykańskie deszcze potrafią być bardzo ulewne, do tego stopnia, że wystarczy kilka godzin aby wyschnięte na wiór koryta rzek okresowych wypełniły się po brzegi, zalewając przy tym drogi. Spływająca z góry woda fantazyjnie rzeźbi szlak, tworząc głębokie bruzdy i szczeliny, z którymi teraz walczy nasze auto, nadużywając cierpliwości nowych amortyzatorów i sprężyn. Tego dnia na szczęście po przedniej szybie spłynęło zaledwie kilka strużek wody, niemniej jednak kilkakrotnie musieliśmy przejeżdżać przez rwące strumyki, pod którymi ukryte były ogromne kamienie i głazy, po których ślizgały się opony. Podniesienie Jeepa znalazło tu jak najbardziej swoje zastosowanie. Niestety do przodu posuwaliśmy się z mozołem, z czego ucieszyła się noc, która wkrótce spowiła nas swoim czarnym welonem i ograniczyła widoczność, co dodatkowo spowolniło nasze tempo. Szczególną ostrożnością musieliśmy się wykazać przejeżdżając przez wioski, których mieszkańcy traktują drogę, jako rodzaj promenady, gdzie mogą uciąć sobie wieczorną pogawędkę z sąsiadami lub odbyć niemęczącą przechadzkę. W tej części świata wszelką odpowiedzialnością za bezpieczeństwo na drodze obarczeni są jedynie kierowcy- mają światła to niech uważają i omijają przeszkody.
Na późny wieczór zajechaliśmy do pierwszego od granicy miasta o nazwie Gondar, gdzie zatrzymaliśmy się na noc. Bez trudu znaleźliśmy czysty pensjonat z barem i restauracją, czym Etiopia bezapelacyjnie udowodniła, że jest o wiele bardziej cywilizowana niż Sudan. Sen w czystej pościeli był od dawna pożądanym luksusem.

Trasa: Gedaref (Sudan) – Gondar (Etiopia)
Długość przejechanego odcinka – 338 km
Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa - Gondar (Etiopia) - 7 801 km

Dzień 31 – 30.06, dzień 32 – 01.07

Niestety obudziła nas wiadomość, że w dniu dzisiejszym Gondar pozbawiony jest elektryczności i wody bieżącej, co z miejsca kazało porzucić nam pierwotny zamiar odpoczynku w tym miejscu. Podjęliśmy szybką decyzję o obraniu kierunku prosto na Addis Abebę, stolicę kraju, w nadziei, że tam takich kłopotów nie będzie. W tym miejscu należy nadmienić, że główną bolączką Etiopii jest właśnie problem energetyczny. Co trzy - cztery dni każde większe lub mniejsze miasteczko odcinane jest od dostaw prądu, co powoduje rozmrażanie i ponowne zamrażanie produktów spożywczych, co z kolei jest najkrótszą drogą do poważnych chorób układu pokarmowego, z jakimi zmagają się Etiopczycy. Dlatego też postanowiliśmy korzystać jedynie z własnych zapasów żywności, jakie na tę chwilę oszczędzaliśmy.
Droga do Addis była długa i męcząca. Pomimo że prowadził nas asfalt mijaliśmy liczne wioski i miasteczka, pełne ludzi i zwierząt umykających wprost spod kół naszego samochodu. Przejazd przez Etiopię to prawdziwy slalom z ruchomymi przeszkodami. Pobocza to niekończące się pochody ludzi, za którymi podążają obładowane osiołki, stada krów, kóz i owiec, które nierzadko rozchodzą się na całą szerokość drogi. Idą głównie kobiety, dźwigając na plecach lniane worki, drewno na opał lub plastikowe baniaki na wodę, po którą codziennie przemierzają wiele kilometrów. Mężczyźni z kolei na czarnym lądzie nie przepracowują się nadmiernie i wysiłek ograniczają do popędzania zmęczonych osłów, poklepując je nieustannie obowiązkowym w Afryce męskim atrybutem, jakim jest drewniany kijek. Częściej jednak można ich zobaczyć drzemiących pod parasolowatą akacją, skutecznie chroniącą przed słońcem, udających wypasanie bydła, które samo się w tym czasie sobą zajmuje, przechadzając się tuż pod kołami przejeżdżających aut. Z rzadka pracują na polu, choć trzeba podkreślić fakt, że ta część Etiopii ze względu na łagodny klimat i żyzną glebę zachęca do uprawiania ziemi. Tutaj inicjatywę przejmują woły, zaprzągnięte do ręcznego pługu, orząc ziemię kwartał po kwartale. W miasteczkach odbywa się nieustanny handel plonami i trzodą, co potęguje chaos.
Przejazd naszego Jeepa wzbudza ogólne zainteresowanie w postaci okrzyków i pozdrowień, jakie do nas dochodzą przez otwarte szyby. Każdorazowy, nawet najkrótszy postój kończy się żywym wianuszkiem, obejmującym ciasnym uściskiem nasze auto, ciekawsko zaglądając do środka. Na tankowanie naszych kanistrowych zapasów wybieramy pozornie odludne kawałki drogi. Wystarczy jednak odczekać kilka minut, a pierwszy obserwator nie wiadomo kiedy wyłania się z zarośli, po chwili dołącza następny, tworząc coraz bardziej zwartą grupkę, przyglądając się w skupieniu czynności nalewania benzyny do baku. Dopiero na koniec podchodzą bliżej, podają ręce na powitanie, dotykają nas i samochodu, przyglądają się wyciągarce i naklejkom na aucie, niektórzy wprost proszą o jedzenie i pieniądze. Kiedy pętla wokół nas się zaciska czym prędzej odjeżdżamy.
Ostatnie 200 kilometrów trasy okazały się najtrudniejszym odcinkiem tego dnia. Najpierw bardzo popsuła się nawierzchnia, wyraźnie zniszczona ulewnymi deszczami poprzednich pór deszczowych, następnie droga poprowadziła nas przez góry, każąc wspinać się niekończącymi się podjazdami na wysokość ponad 3 tysięcy metrów. Do tego dopadł nas wieczór i deszcz. Nad głowami rozgrywała się szekspirowska tragedia z burzą w roli głównej. Ciskała w naszą stronę ogromne krople, z którymi nie radziły sobie wycieraczki, rozświetlając niebo czerwonymi błyskawicami i piorunami, które głośno okazywały swoją niszczycielską moc. Dobrze po północy zamajaczyły światła Addis Abeby. Nagle z ciemności strzeliły do nas refleksy zwierzęcych ślepi, po czym tuż przed maską Jeepa przebiegła sfora dzikich hien, poszukujących zapewne w pobliskich zabudowaniach jakiś łakomych kąsków.
Szczęśliwie na wjeździe do miasta stał przyzwoity, czysty hotel, w którym się zatrzymaliśmy na noc.
Cały następny dzień poświęciliśmy na czyszczenie auta, które zdążyło zebrać masę kurzu i pyłu, wdzierającego się każdą możliwą szczelinką do środka, na pranie naszych rzeczy oraz krótki odpoczynek w zacisznym hoteliku z ogrodem, z dala od zgiełku miasta. Było nam to potrzebne po trudnym pobycie w Sudanie.

Trasa: Gondar – Addis Abeba (Etiopia)
Długość przejechanego odcinka – 710 km
Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa – Addis Abeba (Etiopia) - 8 511 km
















l
LL
LL

















::
LLL
L:"

















llll
hklhkjlhg
l;hguf

















hlgkfj
ljhgjfd
;uy

















Dzień 33 – 02.07, dzień 34 – 03.07

Etiopia to bardzo ciekawy kraj, gdzie można spotkać jedne z ostatnich dzikich plemion w Afryce, które skupione są na niewielkim obszarze Omo Valley, odwiedzić historyczną Lalibelę, gdzie można podziwiać wykute w litej skale kościoły oraz popodglądać endemiczny gatunek pawianów Chelada, zamieszkujący Góry Simien. Największe wrażenie robi na nas plemię Mursi, gdzie kobiety noszą w rozciągniętych wargach gliniane krążki. Niektóre są wielkości dużych talerzy, a ich rozmiar świadczy o posiadanym majątku. Docieramy do nich dzięki lokalnemu przewodnikowi. Jest nim nastolatek, kórego poznajemy w Jince i który zna nieco dialekt, używany przez plemię. W pierwszej kolejności ustalamy cenę za wizytę z wodzem wioski. Broń przewieszona przez nagi tors powoduje, że nie targujemy się zanadto, zwłaszcza że tutaj nie liczy się wartość pieniądza, a jedynie liczba banknotów. Po wręczeniu pokaźnej kupki jednobirrówek (1 bir - 0,10 PLN) możemy fotografować i filmować do woli. Obie strony są wyraźnie sobą zainteresowane. My przyglądamy się przedziwnym ozdobom, zwłaszcza talerzom w mało kobiecych ustach, oni dla odmiany dotykają i wąchają nas. Największe zainteresowanie wzbudzają piegi na moich ramionach. Ktoś nawet próbuje je zeskrobać.

Odwiedzamy również plemię Hammer, którego przedstawicielki wcierają w krótkie dredy na głowie czerwoną ochrę. Na tzw. Bull Jumping, a więc wieczorze kawalerskim proszą biesiadujących mężczyzn o biczowanie ich gołych pleców. Liczba ran i blizn świadczy o ich wytrzymałości i sile, a tym samym zapewniania ożenek z dobrą partią.  
Warto podkreślić, że Etiopia ma bardzo dużą tożsamość narodową i wyrazisty charakter. Pomimo panującej biedy i zacofania kraj ten może pochwalić się faktem uniknięcia procesu kolonizacyjnego, własnym językiem i alfabetem Amaric oraz bardzo wczesnym chrześcijaństwem, które występuje tu w postaci prawosławnego kościoła etiopskiego. Kilkuletnia okupacja włoska pozostawiła wszechobecne ekspresy do kawy, serwujące aromatyczne espresso oraz spaghetti, które tu można zjeść w każdej, choćby najmniejszej restauracji. Swoistą ciekawostką jest zupełnie inny niż europejski kalendarz oraz inny sposób podawania aktualnego czasu. Każdy etiopski miesiąc liczy trzydzieści dni, co powoduje że aktualnie w Etiopii jest rok 2001 plus dodatkowo 7 dni wstecz. Tak więc dziś mamy 25.06.2001 r.
Tymczasem do granicy z Kenią pozostało przeszło 700 kilometrów, które trzeba było pokonać, omijając po drodze liczne przeszkody. Około 50 kilometrów od stolicy ujrzeliśmy na drodze białego człowieka na obładowanym jukami rowerze, posuwającego się dość żwawo w tym samym kierunku. Zatrzymaliśmy się, żeby z nim porozmawiać. Ów dziarski rowerzysta okazał się Brytyjczykiem zmierzającym z Anglii do Kenii, gdzie jako wolontariusz ma pracować na rzecz czarnych mieszkańców Afryki. Tymczasem przemierza swoim ekologicznym jednośladem afrykański kontynent, pokonując około 100-150 kilometrów dziennie, co do tej pory zajęło mu zaledwie trzy miesiące. Wymieniliśmy się podróżniczymi doświadczeniami i swoim tempem ruszyliśmy dalej.
W jednej z mijanych wiosek zatrzymaliśmy się na krótki postój i uzupełnienie zapasów zimnych napojów, co z miejsca spotkało się z dużym zainteresowaniem jej mieszkańców. Potrzebna była niespełna minuta, aby samochód otoczył ciasny krąg ludzi, zaglądających do jego środka. Tuż obok znajdował się obowiązkowy element każdego etiopskiego miasteczka – stół do ping ponga. Mały rzut oka w tamtą stronę był wystarczającym powodem do złożenia zaproszenia do polsko - afrykańskiej rozgrywki. Piotr z honorem przyjął wyzwanie, nie zważając, że przeciwnik ma codziennie kilkugodzinny trening. Oba sety z minimalną różnicą zakończyły się zwycięstwem dla czarnego lądu. Miejscowym zwyczajem przegrany musiał opłacić stół, co Piotr po zaciętej rywalizacji uczynił w asyście kilkudziesięciu kibiców, którzy się w międzyczasie zebrali.
Pierwszego dnia udało nam się dojechać do miasteczka Dila, gdzie zatrzymaliśmy się na noc, drugiego dnia dociągnęliśmy do miasta granicznego Moyale. Po drodze zmienił się nieco krajobraz. Busz i uprawne pola w górzystej części Etiopii teraz zostały zamienione na palmy, bananowce i roślinność tropikalną. Zjechaliśmy z gór, co automatycznie wpłynęło na podniesienie temperatury, która w Addis spadła w nocy nawet poniżej 10 stopni. Teraz cieszyliśmy się przyjemną do życia temperaturą oscylującą w ciągu dnia pomiędzy 25-tym a 33-im stopniem Celsjusza.

Trasa: Addis Abeba – Dila (Etiopia) – 1 dzień, Dila – Moyale (Etiopia) – 2 dzień
Długość przejechanego odcinka – 320 km – 1 dzień, 392 km – 2 dzień
Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa - Moyale (Etiopia) - 9 223 km
















afsaf
FFdf
SGFsg
















,gkfj
.khgf
k,hg
















lgkf
;hg
lkhgf
















Dzień 35 – 04.07, dzień 36 – 05.07

Moyale to zakurzone miasteczko graniczne z jedną główną ulicą, przy której nierówno stoją drewniane sklepiki, nie cieszące się zbyt bogatym zaopatrzeniem. Droga prowadzi do zardzewiałego szlabanu oddzielającego Etiopię od Kenii, gdzie nieopodal znajdują się budynki graniczne, do których skierowaliśmy pierwsze tego dnia kroki. O ile uzyskanie pieczątek w paszporcie poświadczających opuszczenie Etiopii okazało się łatwym i szybkim zadaniem, o tyle sprawa się skomplikowała z Urzędem Celnym. Zastaliśmy zamknięta na kłódkę bramę. Rychło jednak mieliśmy towarzystwo miejscowych, którzy pośpieszyli z wyjaśnieniem zaistniałej sytuacji. Przyczyna była prozaiczna – była sobota i celnicy mieli wolne. Nie oznaczało to jednak, że mamy tkwić w niewielkim Moyale do poniedziałku. Po kilku sekundach ja zajęłam miejsce siedzące na kamieniu pod bramą, podczas gdy Piotr w towarzystwie trzech pomocników (jeden na miejscu pilota, dwóch na progach po obu stronach auta) wyruszył na poszukiwanie celnika. Krótka runda po okolicznych barach wątpliwej jakości zakończyła się powodzeniem. Po 20-tu minutach mieliśmy niezbędny stempel w karnecie de passage i mogliśmy wjechać do Kenii.
Tuż za szlabanem na długo skończył się asfalt, zastąpiony głębokimi koleinami i dziurami, na których bujały się teraz wszystkie przejeżdżające pojazdy. Formalności po kenijskiej stronie też nie zajęły dużo czasu, chociaż musieliśmy wykupić wartą 25 USD (od osoby) wizę. Potem Piotr sprawdził ciśnienie w oponach, po czym zajęliśmy pozycję na lewym pasie, jako że w Kenii panuje ruch lewostronny oraz zgodnie z zaleceniami policjantów granicznych przyłączyliśmy się do składającego się z 10-ciu ciężarówek konwoju zmierzającego do Marsabit, miasta oddalonego od Moyale o niespełna 240 kilometrów. Odległość nie rzucająca na kolana, a jednak tu zaczęła się nasza dwudniowa droga przez mękę, prawdziwa droga krzyżowa, którą czym prędzej chcieliśmy mieć za sobą. Po pierwsze na trasie Moyale – Marsabit poza niewielkimi, krytymi strzechą wioskami, zamieszkanymi przez niezbyt przychylne białym ludziom plemię Samburu, nie ma żadnych miasteczek, po drugie właśnie z tego powodu na tym terenie grasują uzbrojone bandy, napadające głównie na transportujące różne dobra z Etiopii ciężarówki, po trzecie – po 10-ciu kilometrach wspólnej jazdy potężne trucki pozostawiły za sobą zasłonę dymną, po czym zniknęły z naszych oczu pędząc po nierównej drodze z prędkością co najmniej 50 km/h nie zważając kompletnie na samopoczucie ich opon i zawieszenia. Zostaliśmy sami na pustkowiu, pokrytym gęstym buszem, w którym bez trudu mogą ukrywać się wyposażeni w karabiny maszynowe bandyci, mając po kołami niewyobrażalne wertepy, z którymi teraz zmagał się niezbyt szczęśliwy z zaistniałej sytuacji Jeep. Nie mieliśmy jednak wyboru, posuwając się do przodu z mozołem, czasem tylko 15 km/h. Urwanie wahaczy lub uszkodzenie amortyzatorów wisiało na włosku, ale z każdym kilometrem byliśmy bliżej celu. Wkrótce też przekonaliśmy się o nieprzychylności ludzi Samburu wobec białej rasy, kiedy mijając jedną z wiosek poleciały w naszą stronę kamienie. Na szczęście żaden nie zdołał nas dosięgnąć. Ich niekryta niechęć wynika z jakże bzdurnego przekonania, że Europejczycy porywają im dzieci. Wygląda na to, że jakiś szaman podczas narkotycznego pseudo uzdrowicielskiego seansu miał wizję z białymi w roli głównej, po czym po okolicznych wioskach pocztą pantoflową rozeszła się zła fama, przed czym ostrzega nawet polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Czasem jednak zwycięża ludzka chciwość, czego doświadczyliśmy w kolejnej, tym razem trochę większej wiosce, gdzie zostaliśmy rutynowo zatrzymani przez czterech żołnierzy na jedynym na całej trasie punkcie kontrolnym. Chwila postoju wzbudziła zainteresowanie tradycyjnie ubranych mieszkańców, którzy najpierw z rezerwą, potem śmielej zaczęli zbliżać się w naszym kierunku. Wyjęliśmy sprzęt fotograficzny i grzecznie spytaliśmy o zgodę na krótki materiał, czując bezpieczeństwo ze strony uzbrojonych żołnierzy. Po chwili z szeregu zainteresowanych wystąpił wódz wioski, z którym ustaliliśmy cenę za sesję zdjęciową. Szybko jednak okazali zniecierpliwienie, pokrzykując agresywnie. Zapłaciliśmy uzgodnioną stawkę i wskoczyliśmy do Jeepa, nie czekając aż chwycą za kamienie, na których brak w okolicy nie narzekali.
W drugiej części dnia ostra tarka i gigantyczne koleiny zostały zastąpione kamieniami. Teraz droga przypominała bardziej nasyp kolejowy niż międzynarodowy szlak przeznaczony do ruchu kołowego, z którym przyszło nam stoczyć morderczą walkę. Trasa do Marsabit zajęła nam blisko 9 godzin, co oznaczało że do miasta dotarliśmy już po zmroku, co spotęgowało nasz niepokój o samochód i o nas samych, zwłaszcza że od odłączenia się od konwoju minęliśmy zaledwie cztery samochody. Mniej więcej co 10 kilometrów Piotr zaglądał pod podwozie i pod maskę auta w obawie, czy aby na pewno wszystkie części są na swoich miejscach. Kilka razy inspekcje zakończyły się dokręceniem niektórych śrub, które na nierównej nawierzchni uległy poluzowaniu.
Niestety Marsabit było jedynie niezbyt luksusowym nocnym przystankiem przed drugą rundą, jaką musieliśmy stoczyć dnia następnego. Niewielki, duszny pokoik, w którym spędziliśmy noc nie zapewnił nam należytego wypoczynku i komfortu. Przed snem czekała nas jeszcze jedna krwawa bitwa z gigantycznymi karaluchami, które najwyraźniej chciały w naszym towarzystwie tę noc spędzić. Uzbrojony w Raida Max Piotr przystąpił do eksterminacji wąsatych przeciwników, które w popłochu rozbiegły się po niedużym pokoju. Z naszą chemiczną bronią, jak łatwo się domyślić nie miały szans, odnosząc totalną porażkę w tej potyczce. W obskurnej toalecie prosto z butelki zmyliśmy warstwę kurzu, która nas szczelnie okryła. Marsabit co prawda nie zmagało się z problemem energetycznym, o czym świadczyła goła żarówka zwisająca z sufitu, ale cierpiała z powodu permanentnego braku bieżącej wody, na co na szczęście też logistycznie byliśmy przygotowani. Miasto nie dorobiło się też asfaltu, o czym przypominają samochody ciągnące za sobą tumany kurzu opadające na skromne zabudowania, kryte blachą falistą.
Muszę przyznać, że Kenia nie przywitała nas w najmilszy sposób. Drugi dzień na ich ziemi gwarantował jedynie powtórkę zmagań z dnia poprzedniego, z tą tylko różnicą, że tym razem zmierzaliśmy do miasta Isiolo, od którego zaczynał się asfalt. Przed nami był jednak do pokonania nieco dłuższy odcinek, liczący trochę ponad 250 kilometrów, a biorąc po uwagę trudne warunki do jazdy każdy dodatkowy kilometr to dodatkowa męka dla auta, które już i tak mocno dostało w kość, a raczej w blachę. Cała trasa ani na chwilę nie dała nam odpocząć od tarki, na której podskakiwał samochód, a my w jego środku. Dodatkowo kurz i pył spod kół wdzierał się każdą możliwą szczelinką do wnętrza, przykrywając wszystko cienkim, biało – czerwonym obrusem, nie pomijając naszych włosów i ubrań. Warto wspomnieć, że na całej trasie od granicy z Etiopią do Isiolo (łącznie 490 km) jest tylko jedna stacja benzynowa w Marsabit, sprzedająca wątpliwej jakości paliwo, z którego w żadnym wypadku nie skorzystaliśmy, posiłkując się jedynie własnymi zapasami. Z całą odpowiedzialnością trzeba w tym miejscu przyznać, że drogę, którą nam przyszło przez te dwa dni pokonać nie jest w stanie przejechać auto osobowe, a nawet zwykły samochód terenowy bez wcześniejszego przygotowania. W tym momencie naszej podróży uznaliśmy wszelkie inwestycje w Jeepa, jakich dokonaliśmy przed startem za zasadne i potrzebne, co i tak nie wyeliminowało stresu, z jakim się dodatkowo zmagaliśmy.
Znów okryci utkanym przez noc płaszczem zameldowaliśmy się w upragnionym Isiolo, gdzie rzuciliśmy się na zimne piwo, serwowane przez bar niewielkiego ośrodka, w którym się zatrzymaliśmy. Po trudach dwudniowej, ciężkiej przeprawy przyszło nam spędzić noc w zbudowanym z ogromnych kamieni domku, zapewniającym elektryczność, ciepły prysznic oraz ogromne łoże z czystą pościelą. Nie mogliśmy się nacieszyć luksusem tego wieczoru oraz satysfakcją, że ten trudny odcinek bez szwanku daliśmy radę przejechać. Z posiadanej przez nas wiedzy, czerpanej z internetu, wszystko wskazuje na to, że jesteśmy pierwszymi Polakami, którzy samodzielnie i własnym samochodem w 100% przejechali trasę od Wadi Halfa (Sudan) do Isiolo (Kenia), nie korzystając przy tym ze specjalnie przygotowanego auta serwisowego, lawety TIR-a czy transportu kolejowego. Choć wykończeni i fizycznie i psychicznie byliśmy szczęśliwi, że daliśmy radę. Piotr ucałował Jeepa na dobranoc i poszliśmy spać.

Trasa: Moyale (Etiopia) – Marsabit (Kenia) – 1 dzień, Marsabit – Isiolo (Kenia) – 2 dzień
Długość przejechanego odcinka – 238 km – 1 dzień, 252 km – 2 dzień
Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa – Isiolo (Kenia) - 9 713 km

J
L

















K
O
K

















L
:
L

















L
L
"K

















kjkhgh
lhj
lh

















h
kh
;oluk


















KK
L
K

















K
k
L

















jhk
;ujh
iug

















hg;lkjh
;oh
l;kjhg

do góry

Dzien 37 - 47

Dzień 37 – 06.07, Dzień 38 – 07.07

Rankiem słonko zajrzało do naszego kamiennego domku i kazało wstawać. Po iście królewskiej nocy czas było zadbać o Jeepa, który przykryty pokaźną warstwą kurzu i pyłu stał zmęczony na trawie. Piotr zorganizował w tym celu posiłki w postaci dwóch strażników, którzy ochoczo przystąpili do pucowania auta. My opróżniliśmy całe wnętrze i odkurzyliśmy nie tylko środek, ale również wszystkie torby i kanistry, które też przybrały nieco przykurzoną postać. Porządki zajęły nam dobre trzy godziny, ale lśniący Jeep był wyraźnie z tej odnowy biologicznej zadowolony. Teraz wesoło i pachnąco zapraszał do środka, co szybko uczyniliśmy. Radość naszej dobrze zgranej drużyny nie trwała długo, bo tuż za miastem nierówny i wąski asfalt bez jakiegokolwiek ostrzeżenia nagle się urwał i teraz Jeep znów podskakiwał na ostrej tarce i kamieniach. Po kilku kilometrach wyglądał tak samo, jak przed niedawną kuracja kosmetyczną. Różnica polegała na tym, że teraz zamiast czerwonego okrył się biało - szarym pyłem, który za wszelką cenę próbował się wedrzeć donaszego wnętrza.
Naszym celem tego dnia było dostanie się do miasteczka granicznego Mbale, nieco na północny zachód, skąd następnego dnia mieliśmy zamiar wjechać do Ugandy. Rychło jednak kenijskie drogi zweryfikowały nasze ambitne plany. Droga, która obiecująco się przedstawiała na naszej mapie była dopiero w budowie, a asfalt, który się później pojawił pozostawiał wiele do życzenia, a wręcz błagał o naprawę, ale najwyraźniej nikt tu nie miał na to ochoty. Przeładowane ciężarówki, pełne ludzi busy i prywatne samochody tańczyły teraz na nierównej nawierzchni, bujając się i podskakując. Kawałki darowanego, równego asfaltu serwowały niespodzianki w postaci głębokich dziur lub ostrym cięciem nagle się kończyły, zamieniając się w wysadzany kamieniami szutr. Ten swoisty tor przeszkód zaprowadził nas prosto do równika, który tego dnia przekraczaliśmy kilkakrotnie, a to za sprawą drogi, oplatającej go niczym sinusoida. Na każdym przecięciu stoi tablica, nie pozostawiająca żadnych wątpliwości, że to właśnie w tym miejscu równoleżnik zero dzieli glob na dwie półkule, czego oczywiście nie omieszkaliśmy sfotografować. Już po zmroku mocno wytrzęsieni dotarliśmy do miasta Eldoret, gdzie znaleźliśmy hotel. Ostatnie 30 kilometrów przed miastem było zmaganiem się z gigantycznymi koleinami, po których jazdę utrudniał dodatkowo zapadający zmrok i oślepiające reflektory nadjeżdżających z naprzeciwka pojazdów.
W tym miejscu warto wspomnieć, że noc w okolicach równika zapada znacznie wcześniej niż podczas lata w Europie i około siódmej wieczorem jest już całkiem ciemno. I tak jest przez cały rok. Dodatkowo w Afryce zmierzch trwa bardzo krótko, bo zaraz po zachodzie słońca na scenę wkracza odziana w czarną, podszytą gwiazdami suknię noc, którą czasem rozświetla talerz księżyca.
Tego wieczora podjęliśmy ostateczną i nieodwołalną decyzję o porzuceniu pomysłu odwiedzenia sąsiedniej Ugandy. Stan tutejszych dróg skutecznie odstraszył nas od dokładania dodatkowych kilometrów i podejmowania niepotrzebnego ryzyka. Dlatego też następnego dnia wróciliśmy po swoich śladach około 150 nadłożonych kilometrów i obraliśmy kierunek na miasteczko Narok, które jest ostatnim przystankiem przed kenijską częścią Parku Narodowego Serengeti. Zamiast zbaczania z naszej trasy postanowiliśmy zabrać Jeepa na safari. Droga do naszego celu obfitowała w wyboje, szutrowe objazdy i głębokie wyrwy, dlatego też zajęła nam cały dzień. Około 100 kilometrów przed miastem (do granic parku narodowego kolejne 90 kilometrów) na otaczającej nas sawannie pojawiły się dwie żyrafy, które z zaciekawieniem na nas spoglądały. Dyndająca na naszym wstecznym lusterku pluszowa żyrafka, którą dostaliśmy przed wyjazdem na szczęście, nieco się ożywiła na widok dalekich kuzynek. Nieopodal pasło się stado zebr, kompletnie nic sobie nie robiąc z akrobacji przejeżdżających po nierównej drodze samochodów. Z zacięciem skubały pożółkłe, suche źdźbła trawy, zachowując odpowiedni dystans. Czasem przelotnie spojrzały w naszą stronę, nie wykazując większego zainteresowania.
Na wjeździe do miasta przywitał nas niedawno wybudowany hotel, oferujący czyste pokoje i parking. Ze względu na fakt, iż znajdowaliśmy się na wysokości nieco ponad 1700 m n.p.m. wieczór otulił nas nieprzyjemnym i rześkim powietrzem. Temperatura spadła poniżej 10 st Celsjusza, co zmusiło nas do wyszperania cieplejszych ubrań. Zimny pokój rozgrzaliśmy zabranym przezornie z Warszawy grzejnikiem elektrycznym.

Trasa: Isiolo – Eldoret (Kenia) - 1 dzień, Eldoret – Narok (Kenia) – 2 dzień
Długość przejechanego odcinka – 430 km – 1 dzień, 366 km – 2 dzień
Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa - Narok (Kenia) – 10 509 km
















lhgl
ghf
jgh
















'ik'ik
'iujoi
;ipou

















Dzień 39 – 08.07

Obudziliśmy się wcześnie rano nie mogąc doczekać się safari i spotkania z afrykańskimi zwierzętami, czego przedsmak mieliśmy okazję poznać dnia poprzedniego. Zaraz po opuszczeniu hotelowego parkingu, tuż za jego bramą, zatrzymaliśmy się w miasteczku, aby zrobić odpowiednie zapasy jedzenia i picia. Kiedy wyszłam z zakupami zastałam Piotra, klęczącego pod samochodem w towarzystwie dwóch miejscowych mężczyzn, ubranych w kombinezony robocze i wełniane czapki. Okazało się, że tuż po moim wyjściu zapukali w szybę i oznajmili, że mamy wyciek z chłodnicy. Wcześniej Piotr widział ich w lusterku bocznym, jak próbowali nas dogonić, chociaż od hotelu zdążyliśmy się oddalić o około 350 metrów. Tymczasem kałuża pod autem powiększała się o kolejne cierpliwie skapujące krople płynu chłodniczego, na co panowie z miejsca oświadczyli, że są mechanikami i serdecznie zaprosili nas do swojego warsztatu, który jest tuż za rogiem. To wydało nam się historią grubymi nićmi szytą, zwłaszcza że Piotr kilkakrotnie każdego dnia zagląda pod maskę i pod podwozie Jeepa, co uczynił również poprzedniego wieczora, nie odnotowując nic niepokojącego. Kolejnym istotnym faktem,o którym trzeba wspomnieć to specjalna metalowa siatka, chroniąca kupioną tuż przed wyjazdem chłodnicę, co wyklucza możliwość jej uszkodzenia podczas jazdy. Kiedy na drogę ściekały kolejne krople, my zastanawialiśmy się, jak z tej opresji wyjść. Rozważaliśmy przez chwilę wycieczkę do Nairobi, stolicy kraju, oddalonej od Narok o około 150 kilometrów przy jednoczesnym ciągłym uzupełnianiu ubytków. Ostatecznie zaryzykowaliśmy wizytę w wątpliwym warsztacie i naprawę usterki z czynnym udziałem Piotra. Na miejscu nieco zwiększyła się liczba „fachowców”, pochylających się nad otwartą maską Jeepa. Do dyspozycji mieli niewielką plastikową torbę narzędzi, więc na widok naszej bogato wyposażonej skrzynki narzędziowej niejednemu zaświeciły się oczy. Postanowiłam objąć nad nią straż, nie spuszczając z niej oka. Po wyjęciu chłodnicy dokładnie przyjrzeliśmy się uszkodzonemu fragmentowi. Niewielka dziurka, przez którą zdążyła już wypłynąć cała zawartość wyglądała na przebitą ostrym narzędziem. Na metalowej osłonie nie było śladu jakiegokolwiek uszkodzenia. Wszystko wskazywało na to, że ktoś celowo tę szkodę uczynił, wyjątkowo ostro traktując naszą chłodnicę. Mało tego, cała zaistniała sytuacja rzucała bezpośrednie podejrzenie na mechaników, którzy teraz zajmowali się naprawą, licząc na sowity zarobek. Nie mieliśmy jednak dowodów, więc w niczyją stronę nie kierowaliśmy bezpodstawnych oskarżeń, licząc na rychły finał przykrej przygody.
Po kilku godzinach dziura była załatana, ale przed zapłatą postanowiliśmy auto przetestować. Dopiero, gdy byliśmy pewni, że usterka jest całkowicie wyeliminowana wróciliśmy w celu uregulowania należności, co bardzo kłóciło się z naszym poczuciem poniesionej szkody, uczynionej nam najprawdopodobniej przez ręce, które teraz były po zapłatę wyciągnięte. Do stołu negocjacyjnego Piotr został zaproszony do dusznej, niedbale zbitej z desek budki, która kolejnym tego dnia cudem pomieściła w swym wnętrzu sześć osób. Warsztatowi negocjatorzy rzucili do licytacji kwotę 700,00 zł, co z miejsca spotkało się z oporem i ostrym sprzeciwem Piotra, któremu niewiele brakowało do osiągnięcia szewskiej pasji. Ostatecznie po burzliwej dyskusji, machaniu rękami i krzykach została przez nas zdeponowana równowartość 200,00 złotych. Zestresowani i zmęczeni wróciliśmy do tego samego hotelu, z tą tylko różnicą że zażądaliśmy spotkania z jego managerem, któremu opowiedzieliśmy naszą historię oczekując wzmocnienia parkingowej straży. Dodatkowo wręczyliśmy kilka banknotów bezpośrednio pilnującemu tego wieczora strażnikowi, co miało efektywnie wzmocnić jego motywację do pracy.
Tego samego popołudnia spotkaliśmy przesympatycznego Amerykanina, mieszkającego w Kenii od kilku lat. Nie zdziwiła go opisana przez nas sytuacja, bo sam kilkakrotnie doświadczył podobnego przebicia opon oraz wycieku z baku z paliwa. Za każdym razem w pobliżu spod ziemi wyrastali gotowi do naprawy mechanicy. To nas nie pocieszyło, a jedynie sprawiło, że czuliśmy się parszywie oszukani i wykorzystani. Byliśmy rozgoryczeni.
W tym miejscu należy również wspomnieć, że odkąd wjechaliśmy do Kenii, jesteśmy traktowani jak niewysychające źródło pieniędzy. Czasem przyjmuje to postać wyciągniętej ręki z okrzykiem, a nawet żądaniem „money, money”, czasem na nasz widok w pośpiechu przeprawiane są ceny w karcie dań w mniejszej lub większej restauracji. Najczęściej jednak ceny są umowne i zależą jedynie od humoru sprzedawcy, który szacuje, jaką największą kwotę zdoła od nas wyszarpać. Codziennie prowadzimy małe wojny o przetrwanie, nie dając się wykorzystywać. Tej nocy Piotr nie spał spokojnie wyglądając kilkakrotnie przez okno w obawie o Jeepa, chociaż sowicie opłacony masajski strażnik drzemał oparty o jego maskę.

Dzień 40 – 09.07

Poranna inspekcja szczęśliwie nie przyniosła żadnych nowych niespodzianek, więc postanowiliśmy zrealizować nasz porzucony dnia poprzedniego plan i ruszyliśmy w kierunku bramy parku, który po kenijskiej stronie nosi nazwę Masai Mara. Najpierw jednak musieliśmy pokonać 90 kilometrów nieutwardzoną drogą, serwującą dobrze znaną tarkę i wyboje, co zajęło nam ponad dwie godziny. W lipcu zaczyna się wielka migracja gnu, które w olbrzymich, kilkunastotysięcznych stadach przemieszczają się z terytorium Tanzanii do Kenii, gdzie przekraczają rzekę Mara. Za nimi podążają już mniej licznie zebry, a za całym tym smakowitym towarzystwem skradają się drapieżniki. W tym czasie w Serengeti robi się pusto i nie ma na co polować, natomiast w Masai Mara jest tłoczno od zwierząt. Z zaistniałej sytuacji najbardziej cieszą się krokodyle oczekujące w skupieniu, w rzece lub na jej brzegu, na obiad, który sam im na talerz wskakuje. Pomimo że antylopy zawsze dla zwiększenia swojego bezpieczeństwa i powodzenia przeprawy, przekraczają zdradliwą rzekę w stadach liczących po kilkaset, a nawet kilka tysięcy osobników nierzadko tracą słabszych, mniej energicznych członków wielkiej rodziny, stając się jedynie kolejnym ogniwem łańcucha pokarmowego, ginąc w głodnych paszczach gigantycznych gadów. Nie mieliśmy okazji być świadkami krwawego spektaklu, ponieważ gnu na początku lipca dopiero gromadzą się w większe stada, co zajmie im jeszcze kilka następnych tygodni. Są dopiero na początku swojej wędrówki, którą każdego roku odbywają. Park, którego krajobraz tworzy złocista sawanna, gdzie w wysokich trawach kryją się lwy i inne wielkie koty dopiero się powoli zapełnia, zatem tego dnia spotkaliśmy na naszej drodze niewiele zwierząt. Skorzystaliśmy jedynie z pieszego szlaku wzdłuż rzeki Mara, podczas którego towarzyszył nam uzbrojony w strzelbę strażnik parku, pełniący również rolę swego rodzaju przewodnika. Przecięliśmy kilka wydeptanych przez zwierzęta ścieżek, którymi podchodzą do życiodajnej wody i dotarliśmy do głównej drogi migrujących antylop, gdzie wygrzewały się w słońcu ogromne krokodyle. Tuż obok nich pokaźne stado hipopotamów zażywało południowej marynaty w rzece, raz po raz wynurzały się strzygąc uszami i leniwie ziewając. Te z pozoru niezgrabne i opasłe zwierzęta potrafią być bardzo niebezpieczne i naprawdę bardzo energiczne. W razie poczucia zagrożenia potrafią bardzo szybko przebierać krótkimi nogami, ledwo utrzymującymi ich tłuste cielska, a następnie posiekać intruza ostrymi zębiskami. Jeśli nikt nie wchodzi im jednak w drogę całymi dniami zażywają kąpieli, głośno parskając i ocierając się o siebie lub wylegują się, ciasno do siebie przytulone, na brzegu rzeki. Postanowiliśmy im nie przeszkadzać i wróciliśmy do auta. Z daleka dobiegały nas odgłosy gnu gromadzące się w okolicach rzeki.
Rozważaliśmy spędzenie nocy na terenie parku, ale cena za samodzielne safari własnym samochodem bez przewodnika (130 USD za 2 osoby za 1 dzień) oraz koszt noclegu w luksusowym lodge'u (500 USD za pokój za 1 noc!!!!!!!!!) skutecznie nam ten pomysł wybiły z głowy. Uiściliśmy jedynie pierwszą z wymienionych opłat i po kilkugodzinnym safari postanowiliśmy wrócić po swoich śladach do Narok. Ponieważ wszystkie kenijskie parki narodowe proponują spotkanie z dzikimi zwierzętami w takiej samej, przekraczającej nasz budżet, cenie podjęliśmy decyzję, że to było pierwsze i ostatnie safari w Kenii, zwłaszcza że fatalny stan dróg w granicach parku niczym nie odbiegał od reszty kraju. Rezultat był taki, że zamiast wyszukiwania i podglądania afrykańskiej fauny martwiliśmy się o auto, patrząc jedynie z niepokojem na kolejne przeszkody, które mogłyby uszkodzić Jeepa i skutecznie zablokować dalszą jazdę.
W drodze powrotnej odwiedziliśmy jedną z wielu na tej trasie wiosek masajskich. Masajowie to najważniejsze i najbardziej charakterystyczne plemię w Kenii, trudniące się w głównej mierze pasterstwem. I choć doskonale wiedzą co to jest cywilizacja mieszkają w glinianych chatkach, krytych słomą i całe dnie spędzają wypasając swoje krowy, które są dla nich największą wartością w życiu. Zajmują zazwyczaj tereny w okolicach parków narodowych lub czasem żyją w ich granicach, niewiele sobie czyniąc z obecności dzikich zwierząt. Ich ubogie domki ustawione są zawsze w kręgu, w środku którego jest wydzielone cierniowym ogrodzeniem miejsce dla pilnie strzeżonego bydła. W wiosce, w której się zatrzymaliśmy w kilkunastu niewielkich chatkach żyje ponad sto osób, co jest liczbą przekraczającą nasze europejskie wyobrażenia, zwłaszcza że jej mieszkańcy nie mają naszych zwykłych codziennych luksusów, jakimi jest bieżąca woda czy światło. Masajskie dzieci biegają jednak codziennie do szkoły, gdzie wszystkich przedmiotów uczą się w języku angielskim, a ich rodzice korzystają z telefonów komórkowych, a nawet internetu podczas rzadkich wyjazdów do większych miasteczek. Nieodłącznym elementem stroju Masajskiego mężczyzny jest czerwony koc, chroniący go nie tylko przed chłodem, ale przede wszystkim przed lwami, które purpury się boją, a także zrobione ze zużytej opony sandały oraz obowiązkowy kijek do poganiania krów. Po wiosce oprowadzał nas jej szef, z którym wcześniej wynegocjowaliśmy cenę za wizytę, za nami podążał tłumek masajskich chłopców i mężczyzn oraz spora grupka bosych i zasmarkanych dzieci. Krótko ostrzyżone kobiety powitały nas rytualnym tańcem, po czym zajęły się dziećmi oraz typowo gospodarskimi czynnościami, krzątając się nieustannie. Niektóre z nich zajęte były wyrabianiem tradycyjnych ozdób, nawlekając kolorowe koraliki na cienkie żyłki lub kolczyki. Również wyraźnie zadowoleni z naszej wizyty mężczyźni i dorastający chłopcy zatańczyli i zaśpiewali przed nami, obowiązkowo wysoko podskakując. Na koniec pokazali, jak bez używania zapałek czy zapalniczki sprawnie rozpalają ogień, używającjedynie drewnianego krzesiwa, po czym z każdym z osobna musieliśmy się pożegnać. Jeszcze długo w lusterku widzieliśmy jak nam machają na pożegnanie.

Trasa: Narok – Masai Mara - Narok
Długość przejechanego odcinka – 280 km
















hjkh;
ljl;kh
jjh;jh
















ljh
iuh;oiy
oiy
















kyhkg
lkhyliug
liyhl
















;lh;
;lj;
ou;



























Dzień 41 – 10.07, dzień 42 – 11.07

Przyszedł czas pożegnania z Narok, co robiliśmy bez żalu. Obraliśmy najpierw kierunek na stolicę kraju, Nairobi, a następnie dalej na południe. Po około 150 kilometrach znaleźliśmy się w zakorkowanej stolicy, liczącej 2,5 miliona mieszkańców. Nairobi jest nowoczesnym afrykańskim miastem, z wyraźnym podziałem na dzielnice i centrum z dominującymi biurowcami i szerokimi arteriami. Oczekiwanie na światłach umilają uliczni sprzedawcy wszystkiego – od akcesoriów do telefonów komórkowych, poprzez gazety, płyty CD z lokalną muzyką po zabawki dla dzieci, ścienne mapy i zimne napoje. W kenijskiej stolicy można znaleźć zarówno biedne, zaśmiecone, typowo afrykańskie osiedla, jak również eleganckie domy, otoczone drutem kolczastym oraz zachodnie sklepy i centra handlowe, niemniej jednak nie jest w stanie nic bardziej interesującego zaoferować. Dlatego też zatrzymaliśmy się jedynie na tankowanie i małe zakupy, zwłaszcza że obawialiśmy się odcinka od Nairobi do granicy z Tanzanii, gdzie zmierzaliśmy. Poprowadził nas podziurawiony asfalt z licznymi piaszczystymi objazdami. Na późne popołudnie zameldowaliśmy się w Namandze, zakurzonym miasteczku granicznym, w którym zatrzymaliśmy się w bardzo przytulnym, ukrytym w zielonym ogrodzie ośrodku. Drewniane domki, urządzone w afrykańskim stylu ocieniały palmy bananowe i mangowce, co dawało poczucie ukojenia i oddzielało od hałaśliwej wioski, która żyła swoim codziennym życiem tuż za wysokim płotem. Kolację zjedliśmy przy świecach, jako że Namanga zmagała się z dobrze nam znanym problemem energetycznym. Po raz pierwszy ucieszyliśmy się z awarii, bo odcięła od prądu także muezina z pobliskiego meczetu, który od ponad godziny wznosił głośne modły do Allaha, chrypiąc przy tym niemiłosiernie. Niestety nasza radość nie trwała długo, bo po 10-u minutach okazało się, że wyposażony jest w generator i nieprzyjemne nawoływania znów popłynęły z głośników, co skutecznie zagłuszało cykady, siedzące nieopodal w trawie.
Kolejny dzień rozpoczęliśmy od nieskomplikowanych formalności na granicy, które w ciągu niespełna 40-u minut zakończyliśmy po obu jej stronach, chociaż przejście tłoczy się od ludzi, samochodów i autobusów, pomiędzy którymi spacerują ubrane na czerwono masajskie kobiety, sprzedające wykonane przez siebie kolczyki, bransoletki i naszyjniki. Najpierw lekko szczypią w ramię, po czym wkładają na przegub pierwszą ozdobę, zapewniając że to jedynie masajska pamiątka, ceny za kolejne świecidełka są już mocno przewartościowane i podawane tylko w dolarach amerykańskich. Kiedy napotykają na duży opór klienta nie wiadomo kiedy pamiątka z ręki znika tak szybko jak się na niej pojawiła, a wraz z nią Masajska, nagabująca już inne osoby.
Tanzania kazała sobie zapłacić po 50 USD od osoby za wjazd, co zostało odnotowane skrzętnie w naszych paszportach z jakże wiele mówiącym dopiskiem „ONLY” i przywitała bardzo złą drogą. Pierwsze 100 kilometrów było jednym wielkim szutrowym objazdem, na którym podskakiwał teraz nasz samochód, coraz szybciej pokrywając się utkaną z pyłu peleryną. Za pierwszym na trasie miastem, Arushą pojawił się przyjemny, gładki asfalt, na który wskoczył zadowolony z biegu wydarzeń Jeep, a naszym oczom ukazał się ośnieżony szczyt Kilimandżaro. Pojawił się na krótko, nieśmiało wychylając się spoza chmur, które go ciasno spowijały, pomimo że reszta nieba była pięknie błękitna, a miejscami lekko różowa, czego sprawcą było zachodzące szybko słońce. Na noc zatrzymaliśmy się w kolejnym większym mieście, Moshi, z którego wyruszają ekspedycje wspinające się na dach Afryki.

Trasa: Narok (Kenia) – Namanga (Kenia) - 1 dzień, Namanga (Kenia) – Moshi (Tanzania)
Długość przejechanego odcinka – 302 km – 1 dzień, 183 km – 2 dzień
Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa - Moshi (Tanzania) – 11 274 km

Dzień 43 – 12.07, dzień 44 – 13.07

Rano mieliśmy wielką ochotę podziwiać majestat najwyższej góry Afryki, ale niestety chmury wyraźnie nie miały zamiaru zwolnić zaborczego uścisku, jakim obejmowały przypruszone śniegiem Kilimandżaro. Ruszyliśmy zatem w kierunku stolicy Tanzanii, do Dar Es Salam, gdzie mieliśmy zamiar odwiedzić ambasadę Malawi i dostać wizę do tego niewielkiego kraju, z którym Tanzania od południa graniczy. Mijaliśmy wioski i niewielkie miasteczka, które zdominowane są przez kolorowo ubrane miejscowe kobiety, noszące na głowach baniaki z wodą, kosze z owocami i drewno na opał. Ubrane są we wzorzyste jaskrawe bluzki i spódnice, a na głowie obowiązkowo mają fantazyjnie zawiązane turbany. Często towarzyszą im niemowlęta, umieszczone na ich plecach w specjalnych nosidłach. Podczas gdy kobiety handlują na bazarkach, nabierają wodę ze studni czy ucinają pogawędkę z sąsiadkami maluchy na ich plecach drzemią lub z dziecięcą ciekawością przyglądają się otaczającemu je światu. Rzadko można zobaczyć wtulone w matkę dziecko, które płacze. Gdy pojawia się choćby najmniejsza łza w czarnych lśniących oczkach, dziecko w mgnieniu oka wędruje na przód i dostaje pełną tłustego mleka pierś, co z miejsca dławi płacz i niezadowolenie, a w niczym nie przeszkadza zajętej matce.
Asfaltowa wstęga, po której płynął Jeep pozwalała podziwiać okolicę, nie skupiając wzroku jedynie na drodze. Pobocze wysadzane było baobabami, wyrastającymi wprost z czerwonej ziemi i przypominającymi czasami swoimi kształtami postaci z najgorszych horrorów. Krajobraz na naszej trasie zmieniał się kilkakrotnie. To mijaliśmy pola kukurydzy, to suchą sawannę, z której niespodziewanie wyskakiwały płochliwe pawiany przebiegające tuż przed maską auta, to niewielkie zagajniki, w których przycupnęły wysokie eukaliptusy, to znów bananowce. Im bliżej byliśmy naszego celu tym robiło się bardziej tropikalnie i wilgotno. To już zasługa położenia Dar Es Salam, które jest miastem portowym, leżącym nad brzegiem ciepłego Oceanu Indyjskiego. Ponieważ zastała nas na drodze noc, a ruch do stolicy był coraz większy zatrzymaliśmy się w skromnym hoteliku 10 kilometrów przed miastem. Ciepły wieczór sprawił, że kolację, przyrządzona na naszej turystycznej kuchence zjedliśmy w niewielkim ogródku sąsiedniego baru.
Dwudniowy pobyt w Tanzanii wystarczył, żeby nabrać przekonania, że mieszkańcy tego kraju szczerze się do nas uśmiechają, a w ich oczach nie czai się chęć wyciągnięcia od nas pieniędzy. Jeszcze ani razu nikt nas nie chciał oszukać ani w nieuczciwy sposób na nas zarobić. Po kenijskich doświadczeniach odczuliśmy wyraźną ulgę, kiedy kilka osób z ustawionych obok nas plastikowych stolików podeszło żeby tylko się przywitać. Aż trudno było uwierzyć, że za tym się nic nie kryje. Jedyną przeszkodą w komunikacji jest bariera językowa, na którą natrafiliśmy. Pomimo że w Tanzanii angielski jest językiem urzędowym, obywatele tego kraju przede wszystkim porozumiewają się między sobą językiem swahili, posługując się jedynie prostymi angielskimi zwrotami. W Kenii angielski był językiem dominującym i nie sposób było spotkać osoby, która
miała by problem z komunikacją w tym języku, od Masaja poczynając poprzez mieszkańców niewielkich wiosek i miasteczek, a na wykształconych Kenijczykach kończąc.
Następnego dnia udaliśmy się do ambasady Malawi, ale z miejsca napotkaliśmy przeszkody. W pierwszej kolejności poraziła nas cena wizy – 100 USD za osobę, w drugiej czas oczekiwania – od dwóch do czterech dni. Nie pomogło proszenie i uśmiechanie się do pani w okienku. Była nieugięta, zwłaszcza że osoba zajmująca się wnioskami wizowymi była na zwolnieniu lekarskim i nikt w ambasadzie nie potrafił określić ile dni faktycznie musielibyśmy czekać. Ponieważ to nie jedyna droga do Afryki Południowej klamka zapadła - tym razem Malawi nie odwiedzimy i naszą podróż będziemy kontynuować przez Zambię.
Ponieważ stolica Tanzanii sama w sobie nie stanowi atrakcji turystycznej postanowiliśmy wykorzystać naszą krótką wizytę na nadrobienie zaległości internetowych. Okazało się to jednak nie lada wyzwaniem, ponieważ nawet stolica boryka się z wolnymi łączami, utrudniającymi pracę w sieci. Prosta na pozór czynność zajęła nam aż... 7 godzin. To z kolei spowodowało podjęcie decyzji o noclegu na obrzeżach miasta, zwłaszcza że dopadł nas w swoje szpony miejski korek I przez dwie godziny nie chciał puścić.

Trasa: Moshi – Dar Es Salam (Tanzania)
Długość przejechanego odcinka – 525 km plus 31 km po mieście
Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa – Dar Es Salam (Tanzania) – 11 830 km





Dzień 45 – 14.07

Dar Es Salam opuszczaliśmy w towarzystwie słońca wyglądającego raz po raz spoza niewielkich obłoków, przepływających leniwie nad naszymi głowami i układającymi się w bajkowe kształty. Jechaliśmy dobrą drogą, konsekwentnie na południe, w kierunku granicy z Zambią. Po około 260 kilometrach droga poprowadziła nas przez środek parku narodowego Mikumi. W tym miejscu warto podkreślić fakt, iż w Afryce parki, w których roi się od dzikich zwierząt nie są w żaden sposób ogrodzone, co pozwala na ich swobodną migrację i nie zakłóca ekosystemu, w jakim żyją. To z kolei powoduje, że można je spotkać w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. I tak, długo przed umowną granicą parku nieopodal drogi przechadzały się żyrafy, pałaszując z apetytem świeże listki akacji, to znów innym razem tuż przed pędzącą ciężarówką przebiegło pięć zebr, nie zdając sobie sprawy z grożącego im niebezpieczeństwa. W połowie drogi na lewym poboczu nagle zauważyliśmy potężną lwicę, czekającą na możliwość swobodnego przejście na drugą stronę. Stojąca na tle miodowej, suchej trawy idealnie swoim umaszczeniem zlała się z otoczeniem, dlatego dopiero w ostatnim momencie pochwyciliśmy ją wzrokiem. Powolutku ją minęliśmy i zatrzymaliśmy auto w oczekiwaniu na dalszy bieg wypadków. Kiedy zgasiliśmy silnik usłyszeliśmy cienkie popiskiwania z pobliskich zarośli, na które od razu samica zareagowała pojękując basowo. Niespiesznie przekroczyła jezdnię i poszła w kierunku zasłyszanych dźwięków. Po chwili w tym samym miejscu, co przed kilkoma sekundami pojawiła się druga lwica z nabrzmiałymi sutkami, wskazującymi na posiadanie młodego potomstwa. Wystarczyły dwie sekundy, a spomiędzy traw wychyliła się najpierw jedna głowa popiskującego lwiątka, a za nią druga i trzecia. Lwica odczekała chwilę upewniając się, że bezpiecznie może dołączyć do siostry po drugiej stronie ulicy, przy której oprócz nas niesamowity spektakl obserwował również kierowca niedużego pic'up'a. Stawiająca pewnie swe duże stopy samica podążała we wcześniej obranym kierunku. Młode się zawahały, ale wkrótce do matki dołączyły, podskakując i obijając się o siebie. Teraz bezpiecznie zajęły miejsce pod niewysoką, ale skutecznie chroniącą przed słońcem akacją. Po kilku minutach okazało się, że w trawie leży trzecia karmiąca matka, a lwiątek jest w sumie sześć. Po ich wielkości można się było zorientować, że baraszkujące wokół samic kocięta są w nieco różnym wieku. Wkrótce dowiedzieliśmy się dlaczego koty odpoczywają zaledwie kilka metrów (około 5-6 metrów) niebezpiecznej drogi, podczas gdy do dyspozycji mają ponad 3200 kilometrów powierzchni, gdzie człowiek kompletnie im w popołudniowej sjeście nie przeszkadza. Nieopodal dającej cień akacji leżał upolowany kilka dni wcześniej bawół, do którego teraz jedna z lwic podchodziła na małą przekąskę. Z wnętrza zabitego zwierza, który teraz był nędznym kawałkiem mięsa, dającego wyżywienie całej lwiej rodzinie, wyleciała czarna chmur much, korzystając z darmowego posiłku. Tym razem sponsorem obiadu były niezaprzeczalnie trzy dorodne lwice, stojące na straży swoje zdobyczy. Małe lwiątka biorąc przykład z matki próbowały też coś z bawoła wyrwać dla siebie, ale szło im to bardzo nieporadnie, dlatego zaraz potem wolały posmakować matczynego mleka, co nie sprawiało im żadnej trudności. W ciągu dwóch godzin, jakie w tym samym miejscu spędziliśmy każda z lwic podeszła do padliny przynajmniej raz, żeby skosztować kilka kęsów czerwonego mięsa. Pozostały czas przeznaczały na krótkie drzemki i zabawy z dziećmi, przy czym zawsze jedna z nich trzymała wartę nad upolowanym bawołem, obserwując, czy do ich obozu nie zbliża się żaden intruz. O dziwo, nas nie traktowała jako swoich wrogów, kompletnie nie zwracając na nasz samochód uwagi. Tak nam się przynajmniej wydawało...
Pełni wrażeń na noc dojechaliśmy do miasta Iringa, gdzie znaleźliśmy hotel.

Trasa: Dar Es Salam - Iringa (Tanzania)
Długość przejechanego odcinka – 480 km
Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa – Iringa (Tanzania) - 12 310  km
















K
LK
K
















jjkk
LL
LL
















LL
LL
LL
















LL
LL
L
















LL
LL
LL



























P
L
L
















LL
LL
L:

















Dzień 46 – 15.07, dzień 47 – 16.07

Dzisiejszym celem było ostatnie przed granicą miasto w Tanzanii, Mbeye, gdzie zamierzaliśmy spędzić noc, gdzie wczesnym popołudniem dotarliśmy. Cudem udało nam się odkupić w tym niewielkim mieście przetwornicę, dzięki której mamy nieograniczony dostęp do prądu w aucie podczas jazdy, co potrzebne jest do ładowania baterii do aparatu fotograficznego i kamery, a także telefonów i korzystania z laptopa. Niestety dwa wcześniej z niewyjaśnionej przyczyny wysadziła jeden z bezpieczników w samochodzie, po czym odmówiła współpracy. Biorąc pod uwagę jej przydatność strata urządzenia była niepowetowana, zwłaszcza że w każdym elektronicznym sklepie w wszystkich mijanych miasteczkach na pytanie o podobny produkt odpowiadały nam powiększone ze zdziwienia oczy, świadczące że widzą takie cudo pierwszy raz w życiu. Również w sklepie, w którym urządzenie w końcu nabyliśmy nikt o przetwornicy prądu nie słyszał, ale Piotr wypatrzył upragniony produkt na półce i z miejsca za nie zapłacił.
W mieście zatrzymaliśmy się w bardzo przyzwoitym i czystym hoteliku przy głównej drodze, gdzie okazało się, że nie jesteśmy jedynymi polskimi gośćmi. Przekonaliśmy się o tym podczas kolacji w niewielkiej hotelowej restauracyjce, gdzie usłyszeliśmy ojczysty język. Przy jednym z pięciu stolików siedziało sześciu Polaków, którzy przyjechali tu z Małopolski do pracy. Przyjechali tu na dwa miesiące i zakładają linię produkcyjną niemieckiego browaru. W sumie w mieście była potężna polska drużyna, bo oprócz nich do pracy przyjechało jeszcze pozostałych 38-u Polaków, ale ich już nie zdążyliśmy poznać. Spędziliśmy wspólnie cały wieczór, po raz pierwszy w sposób bezpośredni opowiadając naszym rodakom przeżyte przygody.
Rano następnego dnia mieliśmy jeszcze do pokonania niecałe 150 kilometrów do granicy, na której formalności potrwały nieco dłużej niż ostatnio. Celnicy zambijscy, jak się okazało, są większymi formalistami i kolekcjonerami papierów, niż to miało miejsce w Kenii czy Tanzanii. Oprócz standardowej procedury celnej i imigracyjnej musieliśmy wykupić dodatkowe ubezpieczenie oraz wnieść specjalną opłatę za emisję dwutlenku węgla do atmosfery, za którą odpowiada nasz Jeep. Ciekawe, co by powiedzieli gdyby wiedzieli że przed wyjazdem pozbyliśmy się katalizatora... Nikt jednak na Jeepa nie chciał nawet spojrzeć. W Afryce liczy się tylko odpowiednia liczba stempelków, a ta się zgadzała, więc wrota do Zambii stały otworem.
Zambia to kraj, którego powierzchnia jest trzykrotnie większa od Polski, ale zamieszkuje go zaledwie 10 milionów ludzi, co było widać zaraz po przekroczeniu granicy. Nagle za granicznym miasteczkiem zrobiło się cicho i pusto. Jak nie w Afryce, gdzie nieustannie jesteśmy osaczani przez ludzi, którzy albo z ciekawością nam się przyglądają albo węszą w naszej obecności jakiś życiowy interes.
Zajęliśmy zatem miejsce na wąskim pasie asfaltu i jechaliśmy przed siebie, z rzadka mijając pieszych i innych uczestników drogi. Na wieczór zajechaliśmy do pierwszego na trasie miasteczka o nazwie Mpika, gdzie zatrzymaliśmy się na noc. Mpika okazała się niewielką miejscowością, gdzie przy głównej drodze po obu jej stronach przycupnęły dwa rzędy lichych sklepików i barów. 2 kilometry za miasteczkiem ukrył się za wysokim płotem jeden z dwóch lokalnych hotelików, oferujący bardzo skromne zakwaterowanie, na które jesteśmy logistycznie przygotowani. W takich miejscach zawsze wędrujemy do pokoju z własnymi śpiworami, prześcieradłami, poduszkami, miską i butlą Raida, czym wzbudzamy zainteresowanie obsługi. W drugiej kolejności zajmujemy się odkażaniem lokalu i organizujemy kolację, jeśli musimy to we własnym zakresie, jeśli nie – korzystamy z oferty lokalnych barów. Tym razem wybraliśmy drugą opcję, bo przemiła, uśmiechnięta dziewczyna w recepcji, z fantazyjnymi sprężynkami włosów na głowie, z miejsca zaproponowała, że upiecze dla nas kurczaka. Było warto skorzystać z jej propozycji, bo kolacja była naprawdę wyśmienita. Przy tym podkreślę fakt, że to był najtańszy i wcale nie najgorszy nocleg podczas całej naszej podróży – 18 zł za dwie osoby!.
Wieczór w oczekiwaniu na jedzenie spędziliśmy w barze, gdzie próbowaliśmy zasięgnąć informacji na temat szlaku, jaki odchodzi od głównej drogi i prowadzi do parku narodowego South Loungwa, do którego mieliśmy wielką ochotę pojechać. Wśród naszych rozmówców zdania były podzielone – jedni mówili, że w porze suchej, jaka się właśnie teraz zaczęła droga jest do przejechania przez samochód z napędem na cztery koła, inni mówili że nawet auta terenowe mogą utknąć. Problem polegał na tym, że główna brama do parku znajdowała się na jego zachodnim, przeciwległym krańcu. W tej części Zambii od północy kraju są tylko dwie drogi, które łączą się dopiero w stolicy, a do niej od granicy z Tanzanią jest przeszło 900 kilometrów. Jedna biegnie od granicy właśnie z Tanzanią, na której byliśmy, a druga równolegle - od granicy z Malawi, z której jest bezpośredni, cywilizowany dostęp do parku. Pomiędzy tymi drogami biegną jedynie wątpliwej jakości szlaki, zaznaczone na naszej mapie cienkimi, przerywanymi liniami, które w porze deszczowej są nie do pokonania nawet przez buldożery. Postanowiliśmy jednak spróbować i dwie drogi jeepem połączyć...

Trasa: Mbeye (Tanzania) – Mpika (Zambia)
Długość przejechanego odcinka – 465 km
Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa – Mpika (Zambia) – 12 775 km

do góry

Dzień 48


Dzień 48 – 17.07

Na drzewie, tuż obok naszego domku, wcześnie rano odbywała się niezwykle głośna audycja nadawana na żywo przez ptasie radio, co nie zostawiało nam wyboru, jak szybko wstawać i ruszać na spotkanie przygody, jakiej zew poczuliśmy jeszcze poprzedniego wieczora. W miasteczku zrobiliśmy odpowiednie zapasy jedzenia i picia, które obliczyliśmy na co najmniej 3 kolejne dni i ruszyliśmy na południe, wypatrując nieutwardzonej drogi, która miała nas zaprowadzić do domu dzikich zwierząt, jakie tego dnia zamierzaliśmy odwiedzić. Po około 30-u kilometrach po prawej stronie pojawiła się kamienna tablica, na której wytarte litery, trudne do rozczytania poinformowały nas że jest to szukany przez nas sezonowy szlak, przeznaczony wyłącznie dla samochodów 4 x 4. Skręciliśmy z mocnym postanowieniem, że jeśli tylko stan drogi na tyle się pogorszy, że będzie zbyt ryzykownym posunięciem jechać dalej, natychmiast zawrócimy, zwłaszcza że według naszej mapy do granicy i bramy parku było około 40-50 kilometrów. Tymczasem znaleźliśmy się na równej polnej drodze, która wiodła przez eukaliptusowy las, pełen ptaków i świerszczy, witających nas z daleka. Minęło 50 kilometrów, a bramy nie było widać. Jechaliśmy więc dalej przed siebie licząc, że zaraz do niej dotrzemy. Na drogę wyszła rodzina pawianów, ale ich niestety nie mogliśmy spytać ile jeszcze zostało nam kilometrów do pokonania. Szlak zaczął niepokojąco się zwężać i piąć nieco w górę. Najpierw pojawiły się kamienie, a potem nawet głazy tarasujące przejazd. Droga bardziej zaczęła przypominać koryto rzeki niż szlak, którym do tej pory jechaliśmy. Było jednak tak wąsko, że nie mogliśmy zawrócić. Nagle naszym oczom ukazały się gliniane zabudowania i słomiane strzechy, a tuż przed nami stał zamknięty drewniany szlaban. Kiedy tylko się zatrzymaliśmy wyszedł nam naprzeciw uśmiechnięty mężczyzna z pożółkłym zeszytem i obgryzionym długopisem, a za nim gromadka zasmarkanych dzieci, przyglądających się przybyszom z bezpiecznej odległości. Pan poinformował nas, że do bramy parku jest jeszcze 12 kilometrów, ale wcześniej będzie rozjazd, na którym mamy skręcić w lewo. Wpisaliśmy do tajemniczej księgi nasze nazwiska, numer auta i narodowość i licząc na polepszenie drogi ruszyliśmy dalej, zwłaszcza że człowiek, z którym zamieniliśmy parę zdań nie ostrzegł nas przed żadnymi trudnościami. Pierwsze 300 metrów było gładziutkie, ale za zakrętem okazało się, że lekko nie będzie. Droga teraz biegła w dół, a woda spływająca tu w porze deszczowej wyrzeźbiła na niej fantazyjne przeszkody, którym z ledwością dawaliśmy radę. Jeep jednak parł przed siebie popiskując jedynie hamulcami, do których dostał się pył, a my liczyliśmy, że za kolejnym zakrętem kamienie i strome uskoki się skończą. Zamiast tego kilka razy głośno uderzyliśmy w ostre podłoże szorując osłonę, która chroni skrzynię biegów i reduktor. Gorzko teraz żałowaliśmy podjętej dzień wcześniej decyzji, ale nie wiedzieliśmy co jest lepsze – zjechać wreszcie z parszywej góry w nadziei, że równina przyniesie Jeepowi i nam ulgę czy wracać po swoich śladach w górę ryzykując uszkodzeniem auta. Pragnę nadmienić, że odkąd skręciliśmy z głównej drogi na szlak nie spotkaliśmy jeszcze ani jednego samochodu, a jedyną oznaką ludzkiej obecności była tylko ta odcięta od reszty świata niewielka wioska, gdzie niedawno robiliśmy krótki postój. Trochę nas to przerażało, zwłaszcza że byliśmy skazani wyłącznie na siebie, bo dookoła był gęsty busz z wysokimi drzewami, w którym mogły czaić się zwierzęta. Kiedy sprawdzaliśmy samochód czy aby nie nabawił się niepożądanej usterki i zastanawialiśmy się, co dalej robić – zawracać czy jechać do przodu, tuż obok nas prześliznął się nieduży, brązowy wąż. Szczęśliwie nie był nami zainteresowani, bo szybko ukrył się w zaroślach, zlewając się z nimi nie do odróżnienia.
Ostatecznie zadecydowaliśmy, że bezpieczniej jest jechać w kierunku parku, w którym jest większa szansa na spotkanie ludzi, a na pewno strażników niż koszmarnie trudny powrót przez pustkowie. Po każdym trudnym przejeździe wyskakiwaliśmy z auta sprawdzając czy wszystko jest na swoim miejscu, po czym oddychaliśmy z ulgą i jechaliśmy dalej. Za każdym razem z miejsca atakowani byliśmy przez muchy tse tse, próbujące nas pokąsać. Szybko jednak rezygnowały, bo uzbrojeni byliśmy w Raida, którym od razu intruzów traktowaliśmy. To było jedne z moich najdłuższych i najcięższych 12-tu kilometrów w życiu, ale w końcu znaleźliśmy się na upragnionym dole. Zamiast bramy znów ujrzeliśmy kilka glinianych chatek, wokół których kręcili się ludzie. Postanowiliśmy zasięgnąć u nich języka o warunki przejazdu i odległości. Okazało się, że brama, do której cały czas zmierzaliśmy jest zamknięta, a droga tuż za nią odcięta przez rzekę, przez park przepływającą. W porze suchej poziom wody obniża się na tyle, że samochody terenowe przejeżdżają ją, nie zauważając nawet przeszkody. My byliśmy jednak dopiero w jej początkowej fazie i o ile faktycznie nie padają ulewne deszcze, to woda jeszcze nie zdążyła opaść. Skóra nam ścierpła na myśl o powtórnym pokonaniu koszmarnego odcinka i wspinaniu się pod pełną ostrych kamieni górę, ale miejscowi, z którymi teraz rozmawialiśmy znaleźli alternatywne rozwiązanie. Był jeszcze jeden szlak, który prowadził skrajem parku do miejsca, gdzie odbywa się przeprawa pontonowa na drugi brzeg rzeki, a stamtąd już można po lądzie przedostać się do zachodniej bramy. Jeden z naszych rozmówców napomknął, że akurat się w tamte strony wybiera i chętnie by z możliwości podwózki skorzystał. My na propozycję przystaliśmy, bo transakcja była wiązana – James zyskał środek transportu, my - Jamesa za przewodnika, który jak się później przekonaliśmy bardzo się przydał. Ponieważ wnętrze naszego Jeepa wypakowane było po brzegi chłopak w mgnieniu oka bez protestu zajął miejsce na zapasowym kole, na dachu, skąd miał pogląd na całą okolicę. Przed nami, zgodnie z podaną przez mieszkańców wioski informacją było około 40 kilometrów, ale tym razem też zgodnie z ich zapewnieniami, łatwiejszą drogą. I rzeczywiście, szlak wił się teraz przez busz dla odmiany zamiast kamieni serwując luźny piach, na którym tańczył Jeep, ani razu jednak się nie zakopując. Przejechaliśmy kilka wyschniętych strumieni, pokonaliśmy wysokie koleiny, oraz zmagaliśmy się z ogromnymi drewnianymi kłodami, jakie pod koła były nam rzucone, na których ponieśliśmy pierwszą stratę – urwaliśmy czujnik ABS. Na szczęście nie grozi nam tu mróz i jazda po lodzie, więc usterkę przełknęliśmy bez większego żalu. Po przejechaniu 30-u kilometrów, co zajęło nam ponad półtorej godziny na drodze pojawił się pierwszy samochód. Byli to strażnicy parku, wracający właśnie z akcji zakładania lwom specjalnych nadajników radiowych, dzięki czemu mogą śledzić ich zachowania. Od nich uzyskaliśmy niezbyt dla nas pozytywną informację, że to właśnie od tego miejsca do przeprawy pontonowej jest 40 kilometrów. Dowiedzieliśmy się też, że tuż obok przeprawy znajduje się busz camp, w którym sugerują, żeby zatrzymać się na noc, zwłaszcza że już było popołudnie i do zapadnięcia zmroku zostało niewiele czasu.
Strażnicy bardzo precyzyjnie podali informację na temat odległości, ale z trudem udało nam się uniknąć poruszania się po buszu nocą. A to za sprawą słoni, które zajęły całą szerokość drogi sześć kilometrów przed obozem, wyraźnie niezadowolone z naszej wizyty. Rodzina odbywająca przedwieczorną przechadzkę składała się z dwóch dorosłych samic, dwóch młodych i jednego męskiego lidera, który wysyłał w naszą stronę ostrzegawcze sygnały w postaci postawionych uszu i potrząsania trąbą. Staliśmy nie mając odwagi spotkać się z nim oko w oko, ale i to mu się nie spodobało, bo ruszył w naszą stronę, głośno rycząc. Zrobił dwa kroki wprzód, na co my się z miejsca wycofaliśmy i stał czekając, aż się oddalimy, wyraźnie dając do zrozumienia, że on tu rządzi. Na wstecznym biegu cofnęliśmy się jeszcze kilkadziesiąt metrów, chowając się za zakrętem. Dobre piętnaście minut staliśmy w oczekiwaniu i nadziei, że słonie odejdą i umożliwią nam przejazd, zwłaszcza że od dłuższego czasu paliła się lampka rezerwy paliwa. Nawet na chwilę nie zgasiliśmy silnika, żeby mieć w razie czego możliwość ucieczki. Na szczęście słonie należą do zwierząt ruchliwych, nie mogących dłużej ustać w jednym miejscu i w końcu wachlując się ogromnymi uszami oraz bujając się na boki powędrowały w kierunku rzeki, do której się niedawno zbliżyliśmy. Rzeka oznaczała dla nas obóz i przeprawę na jej drugą stronę, ale paliwo nieubłaganie skończyło się trzy kilometry przed campem. Zapadał zmierzch, ale nie mieliśmy wyboru, musieliśmy Jeepa napoić. Ja z Jamesem podzieliliśmy się obserwacją terenu, a Piotr sprawnie nalał do baku pięć litrów benzyny. Safari camp stał nad brzegiem rzeki i składał się z kilku krytych strzechą chat, w których do dyspozycji były proste, drewniane łóżka, osłonięte moskitierą. Nasza chata zbudowana była z gałązek trzciny i pokryta słomą, przez które prześwitywały gwiazdy, które ogromnym dywanem przykryły niebo. Oprócz nas w obozie, z żadnej strony nie ogrodzonym, zatrzymali się myśliwi, jako że do tegoż parku przyjeżdżają głównie miłośnicy tego sportu. Polują na wybrane gatunki zwierząt, przeznaczone do odstrzału, pod czujnym okiem strażników.
Od hipopotamów i krokodyli licznie okupujących rzekę odgradzał nas wysoki brzeg, po którym nie miały szans się do nas dostać, natomiast od słoni i innych mieszkańców buszu nie chroniło nas nic. Z naszych zapasów przyrządziliśmy sobie kolację, chłonąc odgłosy natury. Okolica wyraźnie się ożywiła, bo dobiegały nas zewsząd liczne dźwięki, oznaczające, że te tereny są zamieszkane przez różne gatunki afrykańskiej fauny. Po 21.00 zamilknął generator i zrobiło się całkiem ciemno. Tylko w strumieniu światła, płynącego z mocnej latarki odbijały się oczy hipopotamów i krokodyli. Wskoczyliśmy w śpiwory i próbowaliśmy zasnąć, ale przyszło nam to z wielkim trudem. Strach przed niepożądaną wizytą lwów czy hien w naszym skromnym domku był większy, o odwiedzinach słoni, które tuż przed obozem spotkaliśmy tym bardziej nie wspomnę. Dopiero nad ranem udało nam się zmrużyć oczy.

Trasa: Mpika – Safari Camp gdzieś w buszu (Zambia)
Długość przejechanego odcinka – 170 km
Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa – Park Narodowy South Lonungwe – 12 945 km

 

do góry

Dzień 49


Dzień 49 – 18.07

Z krótkiego i bardzo płytkiego snu wybiło nas słońce zaglądające przez szczeliny naszej chatki. Zjedliśmy śniadanie na brzegu rzeki, spoglądając z bezpiecznej odległości na pochrapujące hipopotamy, po czym udaliśmy się w kierunku przeprawy. Wcześniej pożegnaliśmy się z Jamesem, który teraz kontynuował swoją wycieczkę w przeciwną do naszej stronę. Zabrał się tym razem z myśliwymi na tylne siedzenie. W asyście dwóch pracowników obozu, którzy zajęli miejsce Jamse'a
pojechaliśmy wzdłuż rzeki jeszcze trzy kilometry dalej, tak aby zjechać na barkę z niższego brzegu. Czekała na nas bardzo prosta konstrukcja, zbudowana z metalowych beczek i kilku desek, która miała nas przeprawić na drugą stronę, pełnej krokodyli rzeki. Muszę jednak przyznać, że trapy umożliwiające wjazd na lekko zardzewiałe beczki były i tak w lepszym stanie niż te w Wadi Halfa, chociaż i tak pod ciężarem Jeepa nieco się wygięły. Przy wjeździe auta, przewożącego ponad 300 litrów paliwa i pełniącego rolę naszego domu na kółkach woda przez barkę nieco się przelała, ale ostatecznie ciężar utrzymała, zabierając dodatkowo oprócz nas jeszcze dwie osoby, które transportem się zajęły. Barka przymocowana była zbloczami do stalowej liny przywiązanej po obu stronach rzeki do drewnianych pali i teraz dwóch mężczyzn ręcznie ją na drugą stronę przeciągało. Staliśmy na beczkach z niepokojem, a jednocześnie z dreszczem podniecenia spoglądając na brązową wodę, w której mogły czaić się ogromne gady. Na szczęście już po kilku chwilach byliśmy na drugim brzegu, gotowi do dalszej jazdy. Nieopodal pasły się płochliwe springboki, które na nasz widok czym prędzej zerwały się do ucieczki. Tym razem uzyskaliśmy informację, że za około 6 kilometrów będzie brama parku, a po niewiele ponad 100 kilometrach powinniśmy dotrzeć do miasteczka Mfuwe, w którym mieliśmy nadzieję zatrzymać się na kolejną noc i skąd już biegnie zaznaczona na mapie nieutwardzona droga do miasta Chipata, a stamtąd już asfalt do Lusaki. Najgorsze było zatem za nami, tak nam się tylko wydawało...
Po pięciu kilometrach okazało się, że musimy tę samą rzekę przejechać już samodzielnie, chociaż faktycznie poziom wody był znacznie niższy, a miejscami był już tylko goły piasek. Niestety podjazd był tak ostry, a do tego urozmaicony wystającym z piaszczystego podłoża korzeniem, że Jeep pierwszy raz się poddał i zawisnął bez ruchu na tylnym moście. Nie wiadomo kiedy wokół auta i Piotra, który teraz próbował Jeepa z opresji wyciągnąć, zebrał się pokaźny tłumek gapiów. Dopiero, kiedy podeszłam pod górkę zorientowałam się skąd zadziwione niecodzienną sytuacją towarzystwo się wzięło. Nieopodal widać było kilka czerwonych, glinianych chatek, skąd biegły kolejne dzieciaki.
Tymczasem Piotr uruchamiał wyciągarkę, której linę owinął wokół drzewa, stojącego akurat w pobliżu. Niestety 28 metrów liny było niewystarczające. Trzeba było posiłkować się zapasem, przezornie zabranym z Warszawy. Dwóch obserwujących zmagania Piotra mężczyzn czynnie się do pracy włączyło i po chwili Jeep był gotowy do dalszej jazdy.
Niestety informacja o odległości znów okazała się nieprecyzyjna, bo do bramy parku było ponad 10 kilometrów, ale ostatecznie do niej dotarliśmy. Był to zwykły drewniany szlaban, wokół którego skupionych było kilka niedużych chatek, gdzie bawiły się dzieci, a pomiędzy nimi spacerowały kury i kaczki. Oprócz rejestracji w kolejnej księdze nikt nie chciał od nas żadnej opłaty, co po doświadczeniach kenijsko – tanzańskich, gdzie wjazd do parków narodowych kosztuje majątek, nie mieściło nam się w głowach. Dopytaliśmy zatem czy na pewno nie chcą żadnej opłaty, ale odpowiedział jedynie uśmiech, wzruszenie ramion i otwarty szlaban. Zanim jednak pojechaliśmy przed siebie w nieznane wypytaliśmy się o stan dróg, możliwość przekraczania rzek i kierunek, w którym powinniśmy jechać. Strażnik poinformował nas, że na najbliższym rozjeździe pomimo kamienia informującego o obraniu przeciwnego kierunku powinniśmy skręcić w prawo i dalej podążać na południowy zachód. Dowiedzieliśmy się również, że będziemy musieli przekroczyć jeden nieduży strumień, po czym pożegnaliśmy się i podążyliśmy we wskazaną stronę. Faktycznie, tuż za chwilę zobaczyliśmy pomalowany na zielono duży głaz, na którym nieco wytarta, przysłonięta krzakami strzałka wskazywała, że do Mfuwe powinniśmy pojechać w lewo, ale my zgodnie z zaleceniem skręciliśmy w prawo. Niestety rozjazdów było dużo więcej niż ten jeden, którego się spodziewaliśmy, a do tego na to wyglądało, że oprócz nas na safari tego dnia nikt więcej nie miał ochoty. Myśliwi najwidoczniej zakończyli swoje polowania i teraz jechaliśmy całkiem sami. Wzięliśmy zatem naszą mapę drogową, na której zaznaczone są szerokości i długości geograficzne z dokładnością co do pół stopnia, po czym na GPS-ie ustalaliśmy aktualną pozycję, w jakiej się znajdowaliśmy. Wkrótce droga doprowadziła nas do rzeki, którą się wcześniej przeprawialiśmy i teraz już trzymaliśmy się jej kurczowo. Tutaj też spotkaliśmy najwięcej zwierząt, dla których rzeka stanowi wodopój oraz basen, gdzie zażywają orzeźwiających kąpieli. Niestety chyba ze względu na polowania, które w parku są urządzane zwierzęta, normalnie nie zwracające na nas uwagi, tu na nasz widok rozpierzchały się w różnych kierunkach w błyskawicznym tempie. Jedynie młode lwy, odpoczywające pod drzewem leniwie w naszą stronę podniosły głowy, po czym kontynuowały południową drzemkę, ciężko posapując. Z daleka obserwujące nas słonie przyjęły natychmiast pozycje obronne, więc czym prędzej je minęliśmy nie dając powodu do zaczepki.
Tymczasem na naszej drodze pojawiła sie pierwsza przeszkoda, którą była jedna z wielu odnóg głównej rzeki, owy strumyk, o jakim wspominał strażnik przy ostatniej bramie. Różnica tylko polegała na tym, że my chcielibyśmy, żeby to był strumień, a to była rwąca rzeczka o trudnym do określenia poziomie. Znaleźliśmy się w tym miejscu, zjeżdżając ze stromej, piaszczystej górki, na wierzchołek której nie było możliwości sie wycofać, bo koła boksowały jedynie luźny piasek, nie posuwając auta w tył ani o centymetr. Podjazd na przeciwległy brzeg wyglądał identycznie. Pozostały dwie możliwości – albo zaryzykować i przeszkodę spróbować pokonać albo poczekać na jakąś pomoc. Biorąc jednak pod uwagę fakt, iż dzisiaj nie spotkaliśmy ani w parku ani poza jego umownymi granicami żywego ducha, poruszającego sie autem, Piotr podjął decyzję, że rzeczkę spróbujemy przejachać o własnych siłach. Na końcu zjazdu, na którym aktualnie się znajdowaliśmy ułożone były worki z piaskiem, mające za cel stworzyć pomost do swobodnego przejazdu. Problem polegał na tym, że worki były widoczne jedynie na obu brzegach. Co działo się na środku - tego nie wiedzieliśmy. Piotr postanowił do rzeki wejść i sprawdzić jej głębokość oraz określić realne szanse na przejazd. Pod brazową wodą nie było kompletnie nic widać, a mając w pamięci ogromne krokodyle wylegujące się na brzegu głównej rzeki, zaledwie kilkaset metrów dalej byłam przerażona samą myślą o tym, że Piotr zanurza w niej choćby mały palec u nogi. Mój mąż był jednak zdesperowany i nawet ja nie byłam w stanie powstrzymać go od zuchwałego posunięcia. Najpierw rzuciliśmy zbitą grudą gliny, licząc że jeśli kryją sie pod lustrem wody niebezpieczne gady, dadzą choćby najmniejszy ślad życia. Odpowiedział nam tylko plusk wody, więc rzuciliśmy raz jeszcze. Też nic. Teraz Piotr zbliżał się do ciemnej wody, a ja trzęsłam się ze strachu jak galareta. Kiedy woda sięgnęła mu do połowy uda zaczęłam płakać i krzyczeć, że wolę tu zostać do rana niż ma się za chwilę stać nieszczęście. To był właśnie środek i najgłębsze miejsce. Piotr czym prędzej wyskoczył ze zdradliwej wody i z trudem próbował opanować drżenie rąk. Po moich policzkach płynęły łzy...
Opanowanie jednak szybko powróciło i teraz trzeba było przedostać się na drugą stronę, co było nie lada wyzwaniem, bo nie mieliśmy możliwości rozpędzenia się. Wstrzymaliśmy oddech, po czym Piotr zapiął reduktor, nacisnął pedał gazu najmocniej jak potrafił i wydobył z Jeepa największe pokłady mocy, jakie tylko maszyna mogła z siebie dać. Koła nieco ślizgały się na mokrych workach, ale po kilku sekundach byliśmy na drugim brzegu, ocierając krople potu, jakie na naszych czołach zdążyły się pojawić. Stanęliśmy na chwilę, żeby ochłonąć i przysiąc sobie, że już ani razu nie zbaczamy z głównych dróg i nie szukamy dodatkowych wrażen, których i tak mamy nadmiar.
Teraz naszym celem było już tylko wydostanie się z tego opuszczonego przez ludzi miejsca, pełnego dzikiej zwierzyny i dotarcie do cywilizacji, jaką malowała nasza wyobraźnia na myśl o miasteczku Mfuwe. Wedlug GPS-a i naszej mapy pozostało jeszcze ponad 50 kilometrów, a więc co najmniej dwie godziny jazdy po nieznanym terenie, pełnym nieprzyjemnych niespodzianek. Po około sześciu następnych kilometrach naszym oczom znów ukazała sie rzeczka, ale tym razem zbudowany był na niej lichy drewniany pomost, po którym bez trudu przetoczył sie Jeep. Wkrótce dotarliśmy do bramy parku, co oznaczało że do miasteczka pozostało jeszcze około 30 kilometrów. Tutaj okazało sie, że jeden z mieszkańcow wioseczki ulokowanej wokół szlabanu miał w Mfuwe do załatwienia interes, więc jako kolejny nasz pasażer na gapę, z transportu dachowego chętnie skorzystał. Po niedawnych przeżyciach, z dużą ilością uwolnionej adrenaliny, Thomas na dachu dawał nam swoiste poczucie bezpieczeństwa, zwłaszcza że wskazywał właściwą drogę, a ta poprowadziła nas jeszcze trzykrotnie przez rzekę. Tym razem jednak płytką i niedostarczającą niepotrzebnego stresu i trudnych do opisania emocji.
Niestety Mfuwe okazało sie niewielką wioską, gdzie wzdłuż asfaltowej drogi, do której dojechaliśmy stało kilka sklepów i barów oraz dwa podłe hoteliki. Tego dnia nie mieliśmy siły na spartańskie warunki i bratanie się z karaluchami. Daliśmy sobie jeszcze jednak szansę próbując w jednym z kilku luksusowych resortów, pochowanych w buszu, ale cena (200 USD za 1 noc) skutecznie kazała zrewidować plany na dzisiejszy wieczor. Postanowiliśmy pojechać zatem do miasta Chipata, oddalonego od Mfuwe o 130 kilometrów, licząc na dobrą nawierzchnię nieutwardzonej drogi, jaka do niego prowadziła. Dochodziła siódma wieczorem, a więc noc już czaiła sie za najbliższym rogiem. Jakie było nasze rozczarowanie, kiedy równy asfalt, jaki zafundowało sobie Mfuwe skończył się po pięciu kilometrach. Do Chipaty telepaliśmy sie po dobrze znanej tarce ponad pięć godzin, nabierając z każdym przejechanym kilometrem coraz większego przekonania, że na długi czas starczy nam przygód w buszu.
Na szczęście w mieście, do którego w końcu dotarliśmy, bez trudu znaleźliśmy pensjonat, w którym pomimo bardzo późnej pory mogliśmy się zameldowac. Na dworzu panowała rześka temperatura 10 st Celsjusza, więc rozgrzaliśmy się gorącą herbatą. Dopiero teraz przychodziły do naszej głowy refleksje i trzeźwe myślenie - Piotr wchodząc do zdradliwej wody powinien wziąć ze sobą choćby ostrą siekierę lub szpadel... Szczęśliwie nic złego się nie stało, ale dreszcz biegający po moich plecach nie chciał mnie opuścic do rana. Oczami wyobraźni widziałam Piotra w paszczy ogromnego krokodyla...

Trasa: Safari Camp w Parku Narodowym South Loungwa – Chipata (Zambia)
Długość przejechanego odcinka – 258 km
Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa - Chipata (Zambia) – 13 203 km


















klkj;l
lj
ljkhj

















kl
l;jkhk
lkjh

















;ikli
/ljkkl
lkjj

















lkjhjh
lkjh
lkjh

















klhlg
kjhh
jnhh

















;ljkk
lkjh
lkjh

















j,hkj
kjh
lkj

















kjhlj
LKJH
KJH

















lj
;;lk
l;k


















hnmnb
kjk
KJHJ

















;lkj
lkjl
kjkl

















jhkg
kj
k,jhk

















kk

do góry

Dzień 50, dzień 51



Dzień 50 – 19.07, dzień 51 – 20.07

Tego ranka, nie oczekując już żadnych niespodzianek i nieprzewidzianych sytuacji ustawiliśmy Jeepa na równym asfalcie i ruszyliśmy w kierunku Lusaki, stolicy Zambii. Po niedawnych przygodach w buszu cieszyliśmy się na widok mijanych samochodów i wiosek, w których swoim rytmem toczyło się zwykłe życie. Nieodłącznym elementem każdego mijanego miasteczka są pomalowane na kolorowo budynki, zdradzające swoją architekturą przeszłość kolonialną. Bez trudu jednak można dostrzec wyraźnie odciśnięty ząb czasu, który tu i ówdzie nieco nadszarpnął tynk i farbę, rozpaczliwie odpadające od ścian. Skromne zabudowania zapraszają jednak dużo obiecującymi ręcznie namalowanymi napisami typu “Business Centre Enterprises”, “M.L. Johnson & Sons Company Limited” czy “Sunset Shopping Centre”. Wnętrze już nie wygląda tak zachwycająco, strasząc mrokiem i zapachem stęchlizny. Niemniej jednak, można zaobserwować wyraźny ruch miejscowych, korzystających z dostępnych usług. Dookoła krążą kobiety, sprzedające kiście dojrzałych bananów, jabłka i papaje prosto z tac ustawionych na ich głowach, nie tracąc równowagi ani na chwilę.
Wkrótce na naszej drodze pojawił się znak STOP, który w Afryce zwykle oznacza policyjny punkt kontrolny. Jednak nie tym razem. Mężczyzna w czarnych rękawiczkach, uzbrojony w podziurawioną łapkę na owady przeszukiwał Jeepa w celu odnalezienia śladów muchy TSE TSE. Nie pomogły zapewnienia, że nie mamy niepożądanych pasażerów na gapę. Inspektor postanowił sprawdzić to osobiście, chociaż zapał na widok naszego wnętrza tak szybko mu opadł, jak się na początku pojawił. Zanurzył jedynie głowę, pomachał kilka razy swoją mocno wysłużoną muchołapką i szlaban otworzył.
Na wieczór, po całodziennej jeździe samochodem zawitaliśmy w Lusace, liczącej milion  dwieście  mieszkańców. To sprawia, że stolica Zambii jest bardzo spokojnym, niedużym miastem o prowincjonalnym charakterze. Tu pojawiły się jednak pierwsze oznaki zachodniej cywilizacji w postaci dwóch centrów handlowych oraz barów typu fast food, od Egiptu niespotykanych na naszej trasie. Lusaka jest czystym miastem, gdzie zadbane przedmieścia bardziej niż Afrykę przywodzą na myśl Europę, zwłaszcza jeśli wymienimy dwa duże pola golfowe, witające nas na wjeździe. To niestety wpływa na wzrost cen, co sprawiło nam nie lada kłopot w znalezieniu noclegu, którego cena nie przekroczyłaby naszego budżetu. Wyśrubowane mocno w górę ceny zmusiły nas do zatrzymania się na przedmieściach, co biorąc pod uwagę niewielki ruch na drogach nie bardzo nam w rzeczywistości przeszkadzało. W Lusace, poza krótkim odpoczynkiem i generalnymi porządkami Jeepa, musieliśmy odwiedzić ambasadę Namibii w celu uzyskania wizy do tego przedostatniego w tej podróży kraju, co uczyniliśmy następnego ranka. Niestety na miejscu dowiedzieliśmy się, że sekcja wizowa czynna jest jedynie we wtorki i czwartki, a procedura wymaga minimum dwudniowego oczekiwania. Był poniedziałek, co oznaczało dla nas pobyt w Lusace do czwartku włącznie. Ta perspektywa nam się nie spodobała, dlatego wykorzystując głęboko ukryte pokłady uroku osobistego i umiejętności negocjacyjnych przystąpilismy do natarcia na namibijski wydział konsularny. Najpierw trzeba było stoczyć zwycięską bitwę z funkcjonariuszem ochrony, co okazało się najtrudniejszym zadaniem, bo ubrany w dwa różne, wywodzące się z dalekich od siebie stylów buty, wysoki mężczyzna o charakterystycznych wydatnych ustach był nieugięty, wskazując nieustannie czarną, gumową pałką tabliczkę na metalowej bramie, wyraźnie informującą o godzinach przyjęć. Nie dawalismy jednak za wygraną, przybierając coraz bardziej rozpaczliwy wyraz twarzy, mający wzbudzić współczucie. Pod grubą warstwą nieprzystępnej powierzchowności kryła się jednak wrażliwa postać, która teraz poczłapała w kierunku okazałej willi. Po chwili postawny ochroniarz wrócił z uśmiechem rozświetlającym ponurą do tej pory twarz, otwierając przed nami bramę. Zaznaczył jednocześnie, że teraz już wszystko spoczywa w rękach pani z sekretriatu, wyraźnie podkreślając, że jego rola już się skończyła. W kobiecej twarzy odnaleźlismy łagodne rysy, co niewątpliwie pomogło w przekonaniu jej do przyspieszenia standardowej procedury, zwłaszcza kiedy poinformowaliśmy ją, że do Namibii jedziemy własnym autem z Polski. Ostatecznym argumentem był fakt, że jeśli byśmy musieli czekać aż do czwartku to niestety musielibyśmy wykreślić z naszej trasy ten piękny i interesujący kraj, a tego przecież uczynić nie chcemy. Po chwili mieliśmy w rękach niezbędne dokumenty, które musieliśmy wypełnić. Dołączylismy po dwa zdjęcia i wnieśliśmy opłatę wizową w wysokości 50 USD od osoby, po czym dostaliśmy informację, że jutro czyli we wtorek rano paszporty będą gotowe do odbioru.
Jesteśmy w Zambii od kilku dni i z całą odpowiedzialnością musimy przyznać, że oprócz Sudańczyków obywatele tego kraju należą do najbardziej otwartych i przyjaźnie nastawionych ludzi w Afryce. Tutaj nie walczymy o równe traktowanie białych i czarnych, wręcz przeciwnie – wszędzie płacimy tyle samo, co miejscowi. Oprócz tego, nasza wielka podróż wzbudza tu pozytywne emocje – ludzie oglądają z zainteresowaniem Jeepa, pytają o szczegóły, a nawet robią sobie na jego tle zdjęcia. Pomaga w tym oficjalny język angielski, którym Zambijczycy posługują się również między sobą, co bezapelacyjnie ułatwia nam komunikację. Do tego są pogodni i sympatyczni, a pod ich uśmiechem nie czai się żaden podstęp, który nauczyliśmy się w Kenii wyczuwać z daleka. Szkoda tylko, że tak wielu mieszkańców Afryki patrząc na naszą biało – czerwoną flagę na tylnej szybie Jeepa zachodzi w głowę, gdzie ten kraj na P może się znajdować...

Trasa: Chipata - Lusaka (Zambia)
Długość przejechanego odcinka – 613 km + 45 km po Lusace
Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa - Lusaka (Zambia) – 13 861 km

















KK
LL
LL

















JJK
JKK
KK

















J
J
JK

do góry

Dzień 52, dzień 53, dzień 54


Dzień 52 – 21.07

Z rana popędziliśmy w pierwszej kolejności do ambasady namibijskiej, gdzie tym razem ten sam strażnik, w dokładnie tych samych dwóch różnych butach co dnia poprzedniego, teraz otworzył przed nami bramę bez zadawania zbędnych pytań. Różnica polegała jedynie na tym, że teraz na nasz widok oczy się rozjaśniły, a na twarzy pojawił się serdeczny uśmiech bez używania z naszej strony specjalnych zabiegów. Paszporty już na nas czekały, choć rozczarował nas fakt, że wiza uprawniająca do jednokrotnego wjazdu do Namibii, kosztująca nas w sumie 100 USD jest jedynie marnym stemplem, zamiast reklamującą kraj wizytówką. Nie narzekaliśmy jednak, doceniając przysługę, jaką pani z sekretariatu nam uczyniła. Bez zająknięcia podziękowaliśmy i czym prędzej bogatsze o kolejne stempelki paszporty schowaliśmy. Pożegnaliśmy się z Lusaką i ruszyliśmy w kierunku największych na świecie wodospadów Wiktorii, leżących, a raczej spadających na granicy z Zimbabwe. Nim jednak nasze oczy ujrzały ten niezwykły cud natury musieliśmy cały dzień poświęcić na przejazd. 60 kilometrów przed celem asfalt nagle się urwał, a znak stojący na jego krańcu zepchnął nas na nieutwardzoną drogę, na której wypucowany Jeep podskakiwał i tańczył omijając ostre kamienie. W tym miejscu pragnę zaznaczyć, że to był międzynarodowy szlak, którym podąża cały transport z Republiki Południowej Afryki. Nie muszę zatem dodawać, jakie tumany kurzu i pyłu pozostawiały za sobą pędzące ciężarówki. Czasem musieliśmy przystawać, czekając aż zasłona dymna opadnie i odsłoni drogę, po której się poruszaliśmy. Jeszcze nie odkryłam na czym polega reguła, która nas dopada zawsze tuż przed finiszem. Serwuje najtrudniejsze warunki na deser, nieźle się bawiąc obserwując zmagania zmęczonego Jeepa. Ten jednak się nie daje i przeciwnościom stawia dzielnie czoła. Nie inaczej było tego dnia, który nieuchronnie zbliżał się do swego kresu. Zapadający zmrok, czające się w zaroślach zwierzęta oraz ostra tarka nie ułatwiały Jeepowi zadania. Maszyna była uparta i parła przed siebie, jak czołg. 10 kilometrów przed Livingstone nagle, bez zbędnych znaków i pytań pojawił się asfalt, który gładko poprowadził nas do celu. Kolonialne miasteczko pomimo nie tak późnej pory wyraźnie układało się do snu. Tu trzeba nadmienić, że klimat z każdym przejechanym na południe kilometrem znacznie się oziębia i pomimo że w ciągu dnia towarzyszy nam słońce i przyjemna temperatura (około 23-27 stopni), która po zachodzie słońca spada z prędkością światła w dół, zatrzymując się w najlepszym wypadku na 12-tym stopniu Celsjusza. Tym razem najwyraźniej zapomniała wyhamować w odpowiednim momencie, bo zaraz po otwarciu drzwi dopadł nas przenikliwy chłód, który kazał jak najszybciej znaleźć miejsce na nocleg i przyrządzenie gorącej kolacji. Ta podróż niewątpliwie doświadcza nas skrajnymi warunkami, serwując najpierw upały gotujące nasze mózgi na twardo, żeby teraz z kolei zmuszać nas do ubierania się w ciepłe ubrania i podgrzewania zabranym z Polski niezawodnym farelem. Aury, która jest naszą nieodłączną towarzyszką, czy tego chcemy czy nie, nie da się porównać z żadną polską porą roku. W ciągu dnia na próżno szukać chmur. Zamiast tego można bez trudu zaobserwować odwieczną wędrówkę słońca, które skutecznie nas podgrzewając i wspaniale oświetlając podziwiane krajobrazy wspina się po sklepieniu w znacznie krótszym czasie niż podczas lata w naszej ojczyźnie. Kiedy jednak znika za horyzontem nie pomaga purpura, którą rozpaczliwie próbuje jeszcze rozpalić niebo i wygrać z zimnem. Temperatura w okamgnieniu spada w dół, tak szybko jak pojawia się noc, która jest jego prawdziwym sprzymierzeńcem.
Bez trudu znaleźliśmy rodzinny pensjonat, w którym witał nas, wyraźnie zadowolony z naszych odwiedzin, owczarek niemiecki o imieniu Sparky. Nie odstępował nas nas na krok, kiedy przenosiliśmy nasze rzeczy do komfortowego, wyposażonego w sypialnię, kuchnię i czystą łazienkę, domku urządzonego w prawdziwie afrykańskim stylu. Nie mogliśmy uwierzyć w cenę za te królewskie zakwaterowanie, zwłaszcza że waluta zambijska obfituje w wiele zer. Kilka razy wymienialiśmy z właścicielką cenę, którą ta podawała uparcie w skrócie – jeden osiemdziesiąt. Nie pasowało ani euro ani dolary... W rzeczywistości znaczyło to sto osiemdziesiąt tysięcy kwacha,co w przeliczeniu na złotówki dawało kwotę jak najbardziej dla nas do przyjęcia, bo 100 PLN. Bez kalkulatora jednak się nie obyło. Bez farela też nie...
Przemiła pani zaofiarowała się przyrządzić dla nas kolację, co okazało się najgorszym tego wieczora pomysłem. Przez cały dzień nie nakarmiliśmy naszych żołądków choćby najmniejszą kanapką , a teraz jeszcze kazaliśmy im czekać na napełnienie ponad 1,5 godziny, pomimo że uśmiechnięta i łagodna buzia co 20 minut zapewniała, że jedzenie będzie gotowe za 5 minut. Dwie nieduże nóżki kurczaka, zatopione w pomidorowym sosie pochłonęliśmy w sekundę, zapominając o czasie, jaki potrzebowały na ich przyrządzenie.

Trasa: Lusaka - Livingstone (Zambia)
Długość przejechanego odcinka – 583 km
Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa - Livingstone (Zambia) – 14 444 km


Dzień 53 -22.07

Dzień zaczęliśmy od wizyty w Parku Narodowym Victoria Falls, gdzie można zachwycać się widokiem spadającej z wysokości 108 metrów ogromnej ilości wody. Wodospady ciągną się na długości prawie dwóch kilometrów, tworząc niezliczone kaskady, gdzie co sekundę średnio leci w dół bez opamiętania milion litrów krystalicznie czystej wody, zabierając ze sobą bez dodatkowych opłat wszystko, co spotka na swojej drodze. Na szczycie, w rozlewisku rzeki Zambezi panuje podstępny spokój, nie wieszczący nagłej katastrofy. Nurt jest miarowy, a dookoła panuje cisza przerywana jedynie śpiewem ptaków. Tylko ogromna chmura, jaką tworzą tańczące w słońcu kropelki zdradzają rychłą zmianę nastroju. Kilkaset metrów dalej rozgrywa się niesamowite widowisko, w którym oprócz wielkiej, huczącej wody biorą udział niezliczone tęcze własnoręcznie namalowane przez Matkę Naturę. Można je podziwiać zarówno od strony Zambii, jak Zimbabwe, które wodospadem się sprawiedliwie podzieliły, choć my poprzestaliśmy jedynie na zambijskiej części. Liczne punkty widokowe rozmieszczone są wzdłuż szlaku, wijącego się skrajem deszczowego lasu. Podczas krótkiego spaceru przemoczenie ubrania jest stuprocentowo gwarantowane, a usługa wliczona w cenę biletu. Pragnę podkreślić, że ponad naszymi głowami nie sposób dostrzec na błękitnym sklepieniu choćby najmniejszego obłoczka, a sowity prysznic funduje woda niesiona przez podmuch delikatnego wiatru.
Podczas mokrego spaceru towarzyszyły nam pawiany, przeszukujące wszystkie napotkane po drodze kosze na śmieci, dojadając po przybywających tu licznie turystach drugie śniadanie. Czasem przystawały i przyglądały nam się z zaciekawieniem, licząc że zaraz wyjmiemy z kieszeni jakiś smakołyk, którym nimi poczęstujemy. Największy samiec, wyglądający na lidera odważył się nawet i bezczelnie wsadził swoją włochatą łapę do mojej torby na kamerę. Nie znalazł tam jednak nic ciekawego więc zebrał drużynę w szyki, po czym zniknęli bez śladu. Kiedy wróciliśmy do samochodu szajka złodziejek grasowała na parkingu. Niektóre skakały po zielonym drzewie mangowca, stojącym tuż przy naszym aucie. Po chwili jedna z nich prosto z gałęzi zeskoczyła na nasze kufry znajdujące się na dachu, po czym zajęła wygodne miejsce siedzące na masce. Dotykała mapy Afryki, na niej naklejonej, jak by chciała ją chwycić i najchętniej porwać gdzieś daleko. W drugiej kolejności zainteresowała się naszym filtrem powietrza (snorkiem), siedząc tym razem na lusterku, żeby na koniec zaglądając przez szybę do środka szarpnąć bezskutecznie za klamkę. Ponieważ próba włamania się do Jeepa nie przyniosła oczekiwanych rezultatów wróciła niezadowolona na drzewo.
Popołudnie spędziliśmy w kawiarence internetowej na uzupełnianiu dziennika podróży, a biorąc pod uwagę wolne łącza spędziliśmy na tej z pozoru prostej czynności ponad pięć godzin. Afryka na każdym kroku czy nas cierpliwości, dając do zrozumienia, że czas na tym kontynencie ma zupełnie inny wymiar. Biorąc jednak pod uwagę nasze raczej energiczne usposobienie odrobienie tej lekcji przychodzi nam z ogromnym trudem.
Noc spędziliśmy w tym samym uroczym miejscu, co poprzedniego dnia. Sparky, merdający wesoło ogonem nie krył zadowolenia z naszego powrotu.

Trasa: Livingstone (Zambia)
Długość przejechanego odcinka – 98 km
Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa - Livingstone (Zambia) – 14 542 km
















ll
LL
L
















JJ
KK
LKK
















LL
LL
LL
















LL
L
L
















LL
LL
LL
















Dzień 54 – 23.07

Kolejnym punktem na mapie naszej podróży według pierwotnego planu było Zimbabwe, oddalone już tylko o parę kilometrów, ale ze względu na panującą w tym kraju cholerę oraz niezbyt pozytywne opinie na temat bezpieczeństwa podróżnych, postanowiliśmy go jednak wykreślić. Obraliśmy zatem kierunek zachodni, gdzie około 70 kilometrów od Livingstone znajduje się granica z Botswaną. Po załatwieniu niezbędnych formalności granicznych musieliśmy się przedostać na drugą stronę rzeki Zambezi, gdzie już znajdowało się terytorium Botswany. W tym celu po raz kolejny w tej podróży załadowaliśmy Jeepa na niewielki prom, który przetransportował nas na przeciwległy brzeg. Towarzyszyły nam kolorowo ubrane kobiety z niezliczonymi tobołkami, zmierzające zapewne na jakiś lokalny targ.
Wokół zabudowań granicznych po botswańskiej stronie granicy panowała dziwna cisza i spokój, do którego nie mogliśmy się przyzwyczaić. Jeszcze parę minut temu biegaliśmy po zambijskich okienkach w towarzystwie niezliczonych pomocników i cinkciarzy, a tu nagle zrobiło się pusto i nieswojo. Nawet pieniędzy nie mieliśmy u kogo wymienić. To był pierwszy znak, że zbliżamy się do prawdziwej cywilizacji.
W Botswanie nie zagrzaliśmy jednak miejsca na długo, bo po krótkich odwiedzinach w najbliższym od granicy miasteczku Kasane udaliśmy się w kierunku Namibii. Droga wiodła przez Park Narodowy Chobe, co sprawiało że mijaliśmy pasące się przy drodze zebry oraz stada antylop. Po około sześćdziesięciu kilometrach dotarliśmy do granicy z Namibią i tu było jeszcze ciszej i spokojniej niż w Botswanie. Schludnie ubrany strażnik imigracyjny korzystał ze skanera i komputera, siedząc za czystym biurkiem, na którym w idealnym porządku poukładane były liczne dokumenty. Poinformował nas, że w najbliższym mieście powinniśmy się zgłosić do biura transportu publicznego w celu wniesienia niezbędnej opłaty drogowej i ubezpieczenia. Tu trzeba wspomnieć, że Namibia to jeden z najmłodszych krajów na świecie, który uzyskał pełną niepodległość dopiero w 1990 roku. Dodatkowo plasuje się na szczycie listy najmniej zaludnionych państw, jako że powierzchnię 825 tysięcy kilometrów kwadratowych zamieszkuje zaledwie 1 milion 800 tysięcy mieszkańców, co powoduje, że rzadko mijamy jakiegokolwiek miasteczka czy wioski. Duże kropki na naszej mapie okazują się niewielkimi zabudowaniami, wokół których kręci się niewiele osób. Na drodze konsekwentnie panuje również niewielki ruch, co mając pod kołami równy asfalt powoduje, że poruszamy się do przodu ze stałą prędkością. Nie możemy jednak jechać szybko, bo kolejny już raz jedziemy przez środek parku narodowego, tym razem o nazwie Bwabwata. Liczne znaki ostrzegają przed spotkaniem z dzikimi zwierzętami, zwłaszcza ze słoniami, które wydeptały szlak swojej wędrówki dokładnie w poprzek naszej drogi. Raz nawet musieliśmy poczekać, aż dość liczna rodzina wielkich ssaków przetoczy się na drugą stronę jezdni, nie próbując wchodzić im w drogę. Tym razem nie zwracały na nas żadnej uwagi krocząc spokojnie w obraną przed siebie stronę.
Kolejny raz koło zapasowe na bagażniku dachowym posłużyło za miejsce siedzące dla nastolatka, którego podwieźliśmy do szkoły, mając w świadomości, że gdyby nie my mógłby tkwić przy pustej drodze jeszcze przynajmniej godzinę.
Tymczasem wielkimi krokami zbliżała się noc, którą zamiast na drodze woleliśmy spędzić w jakimś zacisznym hoteliku. Ponieważ w Namibii jest pora sucha, oznaczająca dla jej mieszkańców zimę, skróceniu uległ znacznie dzień. Już w okolicach osiemnastej panują zupełne ciemności. Jakie było nasze rozczarowanie, kiedy w miasteczku, w którym zamierzaliśmy się zatrzymać noclegi oferowały jedynie luksusowe resorty, których ceny znacznie przekraczały nasz budżet. Nie mieliśmy wyboru - musieliśmy przejechać kolejne 100 kilometrów do następnego miasta, gdzie niestety czekała na nas podobna niespodzianka. W tym miejscu zaznaczę, że godzina dwudziesta w Namibii przypomina raczej północ, kiedy wszystko jest totalnie wygaszone i pozamykane. To niewątpliwie utrudnia poruszanie się po okolicy i pukanie do zamkniętych drzwi, za którymi nie nikt nie daje oznak życia.
Tymczasem do kolejnego na trasie miasta było jeszcze 200 kilometrów, a nasze oczy powoli kleiły się, marząc o śnie. Na drodze zrobiło się pusto. Namibia poszła spać. Tylko my, walcząc z sennością, zmęczeniem i głodem jechaliśmy w nadziei, że tym razem szczęście nam dopisze i będziemy mogli w cieple odpocząć. Z uwagi na niczym nieograniczone afrykańskie zwierzęta poruszaliśmy się z prędkością 60 km/h, co i tak nie uchroniło nas przed niegroźną kolizją. Nagle na drogę wybiegł rogaty samiec antylopy kudu, który jednak zdążył umknąć tuż przed nadjeżdżającym Jeepem. Tuż za nim jednak biegł następny i pomimo zredukowania prędkości uderzyliśmy potężnego jelenia w miednicę. O własnych siłach odskoczył i ukrył się w ciemności, pozostawiając wyraźne wgniecenie prawym błotniku i na masce. Po krótkiej inspekcji wykluczyliśmy inne obrażenia samochodu i lekko zdenerwowani z niecierpliwością odliczaliśmy ostatnie kilometry, jakie nam jeszcze pozostały, wytężając wzrok w obawie o inne żywe przeszkody, które mogłyby uczynić nie tylko sobie, ale i nam wielką krzywdę. Wybiła druga nad ranem, kiedy zameldowaliśmy się w mieście Grootfontein, gdzie na stacji benzynowej byli jedyni żywi ludzie, których mogliśmy się poradzić w kwestii znalezienia noclegu o tak późnej porze. Okazało się, że tuż obok ukrył się za rozłożystym drzewem jedyny w mieście hotel, w którym otwarte były drzwi. Wyrwaliśmy z płytkiej drzemki owiniętego grubym, wełnianym szalikiem ochroniarza, który ku naszemu wielkiemu zadowoleniu zaprowadził nas do czystego pokoju z gorącym prysznicem. Zasnęliśmy w okamgnieniu.

Trasa: Livingstone (Zambia) – Grootfontein (Namibia)
Długość przejechanego odcinka – 993 km
Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa - Livingstone (Zambia) – 15 535 km
















KK
KK"J
KK




 

do góry

Dzień 55-61


Dzień 55 – 24.07

Nasze organizmy zażądały zasłużonego odpoczynku i spokojnego snu, dlatego hotel opuściliśmy dopiero około południa. Naszym celem tego dnia był Park Narodowy Etosha, do którego pozostało jeszcze niecałe 160 kilometrów. W następnym miasteczku, Tsumeb, zrobiliśmy większe zakupy, zapewniając sobie aprowizację na kilka dni, jako że liczyliśmy na zakwaterowanie na terenie parku. Wjazd do parku na samodzielne, całodzienne safari kosztowało 68 PLN za nas dwoje, co w porównaniu z cenami kenijsko – tanzańskimi brzmiało jak najbardziej pozytywnie. Cena noclegu w jednym z trzech campów rozłożyła nas jednak na łopatki. Piotr czterokrotnie pytał o cenę za nieduży domek dla dwóch osób, ale uśmiechnięta pani wciąż powtarzała tę samą, przekraczającą nasze wyobrażenia kwotę – 1200 PLN za 1 noc!!! Przy tym zaznaczę, że obóz nie zapewniał żadnych dodatkowych luksusów, a już na pewno nie jedzenia i picia. Trzy i pół roku wcześniej spaliśmy w tym samym domku, z widokiem na wodopój, do którego przychodzą zwierzęta, za rozsądną cenę, dlatego tym razem przyjechaliśmy do Etoshy obawiając się jedynie, że po prostu wszystkie domki będą zajęte. Takiej niespodzianki nie zakładaliśmy nawet przez sekundę. Nie przeszkodziło nam to jednak w kilkugodzinnym tego dnia safari, zwłaszcza że namibijski park zapewnia tego typu rozrywkę bez większego kłopotu. Powierzchnia chronionego terenu, po którym swobodnie przemieszczają się zwierzęta obejmuje około 20-u tysięcy kilometrów kwadratowych, co sprawia że jeden dzień jest niewystarczający na przejechanie całego parku wzdłuż i wszerz, dlatego też postanowiliśmy na jego eksplorację przeznaczyć co najmniej trzy kolejne dni. Tego dnia odwiedziliśmy dwa położone blisko siebie wodopoje, gdzie mieliśmy nadzieję podejrzeć z niewielkiej odległości zachowania zwierząt na afrykańskiej sawannie. Kiedy się zatrzymaliśmy, w niedużym oczku odbijały się jedynie promienie słoneczne, a dookoła było pusto i cicho. Po kilku chwilach ciszę przerwało spore stado niewielkich ptaków, które w zwartym szyku zrobiło kilka szybkich okrążeń wokół wody, po czym na widok wyłaniających się spomiędzy suchych zarośli słoni czym prędzej odleciały w przeciwnym kierunku. Zaciekawione olbrzymami powróciły jednak po chwili, z tą tylko różnicą, że w międzyczasie wzmocniły szeregi i teraz szczebiocąc i przekrzykując się rozpoczęły chaotyczny taniec pomiędzy trąbami i ogromnymi uszami. Gruboskórne ssaki nie wiele czyniąc sobie z ptasich zabiegów orzeźwiały się zimną wodą, pocierając się wzajemnie i kołysząc. Tymczasem słońce coraz szybciej wędrowało w kierunku horyzontu, rozpalając purpurowym blaskiem sklepienie, co dla nas znaczyło rychłe tego dnia pożegnanie z afrykańską fauną. Czym prędzej zatem udaliśmy się do bramy parku, którą przejechaliśmy w ostatniej przed zamknięciem chwili.
Nie mieliśmy wyboru, musieliśmy cofnąć się 100 kilometrów do miasteczka Tsumeb i tam poszukać miejsca na nocleg. Nie było to trudne, bo czyste zabudowania skupione były wokół zaledwie kilku przecznic. Zatrzymaliśmy się w bardzo kameralnym pensjonacie MouseBird, gdzie panowała iście domowa atmosfera. W znakomicie wyposażonej kuchni przyrządziliśmy sobie kolację, chociaż resztę wieczoru spędziliśmy w niewielkim, ale bardzo przytulnym pokoiku. A to za sprawą panującego na zewnątrz zimna (poniżej 10 st Celsjusza), które wdzierało się wszelkimi możliwymi szczelinami. Jako jedyni mieszkańcy niedużego domu korzystaliśmy z wynalazku, jakim był nasz nieduży grzejnik, który teraz cichutko pobrzękując wspaniale nas ogrzewał.

Trasa: Grootfontein (Namibia) – Park Narodowy Etosha – Tsumeb (Namibia)
Długość przejechanego odcinka – 455 km
Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa - Tsumeb (Namibia) – 15 990 km

















Dzień 56 – 25.07, dzień 57 – 26.07

Kolejne dwa dni spędziliśmy na tropieniu i podpatrywaniu żyraf, słoni, oryksów, kudu i zebr, które w licznych stadach zamieszkują Etoshę. Najlepszą obserwację zapewniają naturalne wodopoje, zwłaszcza w porze suchej, która niedawno się zaczęła. Przedstawienie trwa bez przerwy, chociaż nie wszystkie oczka wodne są ulubionym miejscem na towarzyskie spotkania mieszkańców sawanny. Pierwszy dzień poświęciliśmy na rekonenas po okolicy i orientację, gdzie zwierzeta najliczniej się gromadzą, co skrzętnie odnotowywaliśmy na naszej mapie, drugiego dnia natomiast cierpliwie czekaliśmy, aż kurtyna powędruje w górę i na scenę wkroczą pierwsi aktorzy. Obrana przez nas taktyka nie zawiodła, bo po piętnastu minutach oczekiwania na spektakl reżyserowany przez Naturę, z zarośli wychynęła głowa samicy kudu, która przy pomocy nienaturalnie dużych uszu nasłuchiwała czy w tym samym kierunku nie zmierzają drapieżniki, mogące ich szyki krwawo pokrzyżować. Zaraz za nią wychyliła się tym razem rogata głowa, której właściciel już znacznie śmielej ruszył do przodu. Za nim podreptał cały harem, zawierzając instyktownie przywódcy. Wodę piły łapczywie, choć cały czas niespokojnie i nerwowo oglądały się dookoła w obawie przed spotkaniem z wrogiem. Wkrótce dołączyły też inne samce, co wyraźnie nie spodobało się pierwszemu męskiemu przedstawicielowi grupy. Ostra wymiana spojrzeń nie wystarczyła. Bez bójki się nie obyło. Niegroźna potyczka nie doprowadziła jednak do rozlewu krwi, bo po kilku minutach siłowania się na zakręcone rogi został zawarty pokój. Teraz dwóch rywali poiło się wodą w bezpiecznej od siebie odległości, łypiąc jedynie spode łba. Samice wolały w sprzeczkę się nie wdawać i nie trzymać żadnej ze stron, dlatego bezszelestnie się oddaliły.
Ich miejsce zajęły teraz zebry, wśród których panował większy spokój, nieusypiający jednak ich czujności. Zawsze przynajmniej dwie trzymały wartę, co pozostałym zapewniało bezpieczeństwo i bezstresowe orzeźwienie. Kiedy skończyły, zwartym szpalerem stępa ruszyły w kierunku trzech zbliżających się żyraf, które minęły obojętnie i zniknęły za niewielkim ostrokrzewem. Żyrafy przystanęły na ich widok, trzepocząc długimi rzęsami, po czym miarowym i dumnym krokiem podążyły do życiodajnego źródełka. Można było zaobserwować podobną, jak u poprzedniczek taktykę. Podczas gdy jedna z nich, niezgrabnie pochylała się nad lustrem wody wystawiając się na atak przeciwnika towarzyszka wspólnej wędrówki obejmowała straż, spoglądając z wysoka na z pozoru spokojną okolicę. Kiedy pragnienie zostało ugaszone przyszedł czas na pieszczoty. Samica zalotnie okrążyła kochanka dając mu wyraźny sygnał, że potrzebuje odrobinę czułości z jego strony, co zostało prawidłowo odczytane. Teraz dwie długie szyje splatały się w miłosnym uścisku, bujając się na boki. Jeszcze dwa razy żyrafia dama okrążyła samca, ocierając się kusząco, po czym para łagodnym krokiem odmaszerowała w kierunku smakowicie wyglądającej akacji, najpikantniejszy kawałek tej historii zostawiając sobie na deser, na który nie chciała nas zaprosić.
Tymczasem przy wodopoju zrobiło się pusto i cicho, jedynie ogromny orzeł krążył nad nim licząc, że obiad sam się na stół zamelduje. Stracił jednak cierpliwość i trzepocząc wielkimi skrzydłami poszybował w inną stronę. Postanowiliśmy uczynić to samo i sprawdzić, co dzieje się na innych wodnych scenach tego ogromnego afrykańskiego teatru, na którym odbywa się wielka improwizacja.
Kilka kilometrów dalej spotkaliśmy oryksy, które odbywały właśnie popołudniową rozgrywkę szermierki. Niegroźnie stukały się ostrymi szabelkami, wieńczącymi ich głowy, wznosząc przy tym tumany kurzu, unoszące się spod ich kopyt. Zakończoną remisem partię uczciły wspólnym drinkiem, na którego zaprosiły również obserwujących walkę kibiców. Wcześniej minęliśmy spore stado słoni, które teraz właśnie do wody doszło, obwieszczając swoje nadejście okolicy dmąc w wielkie trąby. Gnu upiły jeszcze łyk i ustąpiły miejsca licznej rodzinie, która rozgościła się teraz na dobre. Słonie przy wodzie spędzają zawsze najwięcej czasu, celebrując tę chwilę na rozmaite sposoby. Nie ograniczają się jedynie do ugaszenia pragnienia, jest to również okazja do wspólnej kąpieli, a jak warunki na to pozwalają to i do błotnej marynaty, podczas których mogą się nawzajem pocierać, przytulać czy zwyczajnie ze sobą gawędzić. Rzadko dopuszczają inne zwierzęta wtedy do wody, każąc bezczelnie czekać w bezpiecznej odległości. W razie niesubordynacji tupią potężnymi nogami i nastawiając groźnie uszu przypominają kto tu naprawdę rządzi. W popłochu uciekają nawet lwy, nie ryzykując spotkania z wielką masą. Najczęściej jednak można zobaczyć oczekującą cierpliwie kolejkę, zazdrośnie spoglądającą na słoniowe zabiegi. Dopiero, kiedy ostatni słoń zakończy swój wodny seans pozostali nieśmiale podchodzą, upewniając się czy aby na pewno słoniowa rodzina się oddala w przeciwnym kierunku.
Niestety czas na safari pędzi w zawrotnym tempie, a biorąc pod uwagę krótki zimowy dzień zachód słońca zawsze dopada nas za wcześnie, akurat kiedy sawanna się ożywia. To czas na wieczorne przechadzki i poszukiwanie odpowiedniej lokalizacji na kolację, a dla nas na pożegnanie i powrót do Tsumeb. Powrót zajmuje nam więcej czasu niż pokonanie tego samego 100-u kilometrowego odcinka rano, a to ze względu na szybko zapadający zmrok i zagrożenie w postaci przebiegających przez jezdnię zwierząt. W strumieniu płynącym z reflektorów odbijają się zwierzęce ślepia, czające się w ciemnościach. Jedno spotkanie bliskiego stopnia z kudu już nam wystarczy.

Trasa: Tsumeb (Namibia) - Park Narodowy Etosha – Tsumeb (Namibia)
Długość przejechanego odcinka – 1 dzień - 620 km, 2 dzień – 445 km
Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa - Tsumeb (Namibia) – 17 055 km















L
L
L
















O
O
}O
















KK
KK
K
















LL
LL
KLOL
















LL
LL
LL



























LL
LKLK
KK
















kkk
jj
jj
















ll
ll
l



























ll
ll
ll



























llll
lll
ll
















ll
ll
ll
















ll
ll
ll


















Dzień 58 – 27.07, dzień 59 – 28.07

Tego dnia postanowiliśmy przejechać Etoshę wzdłuż i opuścić ją wyjeżdżając północną bramą. Po drodze odwiedzaliśmy wszystkie możliwe wodopoje, żegnając się powoli ze zwierzątami. Na wieczór zajechaliśmy do oddalonego o 90 kilometrów, miasteczka Outjo, gdzie zatrzymaliśmy się w uroczym pensjonacie, prowadzonym przez afrykanerskie małżeństwo. Musieliśmy im ze szczegółami opowiedzić nasze liczne przygody podczas tej wielkiej, afrykańskiej podróży. Zresztą muszę nieskromnie przyznać, że od Zambii wyprawa African Express, której jesteśmy uczestnikami budzi wielkie zainteresowanie, a czasem prawdziwy podziw. Jeep jest nierzadkim obiektem do fotografowania przez nieznajomych, do których puszy się jak paw. I chociaż przed nami jeszcze około 1800 kilometrów coraz bardziej wierzymy w powodzenie naszej misji, a z pewnością powoli opuszcza nas strach, który nieustannie nam towarzyszył odkąd wjechaliśmy do Sudanu. Namibia, pomimo bardzo małej gęstości zaludnienia to cywlizowany i bezpieczny kraj, gdzie można w razie potencjalnego zagrożenia liczyć na jakąkolwiek pomoc, czy to medyczną czy to drogową. Do tej pory skazani byliśmy tylko na siebie, Jeepa i los, który jak dotąd był naszym sprzymierzeńcem. W reszcie Afryki nie istnieje pojęcie pomocy drogowej, o poziomie opieki medycznej nie chcę nawet myśleć. W razie wypadku czy poważnej stłuczki właściciele samochodów koczują od kilku do kilkunastu dni przy wraku, w obawie o kradzież i czekają na sprowadzenie specjalistycznego sprzętu do sholowania maszyny. Nie raz widzielismy podobne sceny, kiedy głodni kierowcy rozpalali wieczorne ogniska przy głównej drodze. Nie raz też wsparliśmy tychże poszkodowanych naszymi zapasami. Świadomość, że dotarliśmy aż do Namibii, skąd już tylko „parę kroków” do naszego celu daje nam podświadomie swoiste poczucie bezpieczeństwa i pierwszy od tygodni spokojny sen. Nie trumfujemy jednak zwycięstwa, bo na to o wiele za wcześnie, choć powolutku rysuje się koniec naszej wyboistej oraz obfitującej w trudy, niewygody i ogromny stres drogi.
Teraz przed nami namibijska stolica, do której udaliśmy się następnego dnia. Wcześniej jednak w Outjo spotkaliśmy niekompletnie ubrane przedstawicielki ostatniego dzikiego plemienia Namibii, Himba. Pomimo rześkiego powietrza, nieprzyjemnie dotykającego nas swoimi zimnymi językami kobiety czekające na transport do swojej wioski, położonej na północy kraju odziane były jedynie w skórzane spódnice oraz liczne ozdoby. Pomiędzy nieosłoniętymi piersiami zwisały swobodnie rzemienie z przytroczonymi muszlami, a długie włosy przykryte były grubą warstwą ochry. Barwnik stosują również na ciało, wcierając go w siebie w dużych ilościach. I chociaż doskonale wiedzą na czym polega cywilizacja, w której rządzi pieniądz najwyraźniej nie chcą brać rozwodu ze swoją tradycją i kulturą i zakładać na siebie zachodnich ubrań. Dobrze też znają wartość namibijskiego dolara, bo o cenę za zrobione im zdjęcia targowały się zawzięcie.
Stołeczne Windhoek, zamieszkane zaledwie przez 240 tysięcy ludzi z pewnością nie zasługuje na miano metropolii, aczkolwiek nadrabia przyjemną, kameralną atmosferą, w której panuje nienaganny ład i porządek. To już zasługa Niemców, zamieszkujących licznie Namibię, stanowiących około 10-u procent ludności. Mam tu na myśli dwie fale emigracyjne – jedną datowaną jeszcze na XIX wiek, drugą na lata po II-ej wojnie światowej. Ich obecność jest widoczna na każdym kroku w postaci charakterystycznej architektury, gdzieniegdzie muru pruskiego, idealnie przystrzyżonych trawniczków, niemieckich napisów i piwnego święta Oktoberfest. Resztę populacji stanowią biali Afrykanerzy, potomkowie holenderskich osadników, którzy przybyli w te rejony jeszcze w XVII wieku oraz ludność czarna i kolorowa.
Na nocleg zatrzymaliśmy się w przytulnym pensjonacie w centrum miasta, gdzie mieliśmy do dyspozycji niewielki domek z własną łazienką i kuchnią.

Trasa: Tsumeb (Namibia) - Park Narodowy Etosha – Outjo – Windhoek (Namibia)
Długość przejechanego odcinka – 1 dzień - 503 km, 2 dzień – 395 km
Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa - Windhoek (Namibia) – 17 953 km


























ll
ll
kk



























ll
ll
ll



























jjj
kk
kk



























kk
kk"
lkl

















Dzień 60 – 29.07, dzień 61 – 30.07

W towarzystwie słońca, rozpalającego bezchmurne niebo wybraliśmy się na spacer po namibijskiej stolicy, odwiedzając liczne galerie i sklepy z wyrobami lokalnego rzemiosła. Na przyjemnym deptaku tuż obok barwnych straganów z afrykańskimi maskami i drewnianymi figurkami zjedliśmy lekki obiad, po czym opuścliliśmy Windhoek, żeby ustawić się już na prostej drodze do Republiki Południowej Afryki. 100 kilometrów dalej, tuż za miastem Reheboth Jeep wyraźnie zaczął się buntować przed dalszą jazdą. Pomimo że Piotr dodawał gazu obroty spadały w dół, a samochód lekko się dławił. Pierwsze co przyszło nam do głowy to jakość paliwa ostatnio dolewanego do baku, ale biorąc pod uwagę ogólnie panujące w Namibii standardy szybko wykluczyliśmy tę przyczynę. Na wszelki wypadek do połowy opróżnionego zbiornika dolaliśmy żelazny zapas stu oktanowego paliwa Vpower, który cały czas wieźliśmy jeszcze z Warszawy. To na chwilę Jeepa uspokoiło, ale i tak podjęliśmy decyzję o powrocie do Windhoek, gdzie jest pierwszy na naszej trasie od Lusaki autoryzowany serwis tej marki. Przy tej okazji wspomnę, że na całej naszej trasie od Sudanu począwszy i na Zambii skończywszy spotkaliśmy nie więcej niż dziesięć Jeepów. To z kolei wprost proporcjonalnie przekłada się na ilość serwisów tej marki. Na całej afrykańskiej trasie na fachową pomoc mogliśmy liczyć jedynie w Kairze, potem 6 tysięcy kilomterów dalej, w Nairobii, następnie kolejne 3 tysiące kilometrów dalej, w Lusace i teraz po kolejnych 2000 kilometrach, w Windhoek. Najwięcej serwisów jest w Republice Południowej Afryki, ale tutaj to już do Kapsztadu Jeepa możemy dopchać nawet o własnych siłach. Szczęśliwie los nam sprzyjał i nie musieliśmy korzystać jak dotąd z żadnego z nich.
Tymczasem przy podjeździe pod niewielkie górki wcześniej odnotowane objawy choroby się powtarzały, co tylko umocniło nas w podjętym postanowieniu. Piotr założył trzy możliwości przyczyny owego złego stanu Jeepa – zapchany filtr powietrza, co też po szybkiej kontroli zostało wykluczone, zapchany filtr paliwa lub awaria pompy paliwowej. Te dwie opcje były bardzo prawdopodobne, bo po przejechaniu ponad 17-tu tysięcy kilometrów, w dużej części w kurzu i pyle, do tego zasilaniu wątpliwej jakości i niewiadomego pochodzenia paliwem obie części mogły być mocno nadwyrężone. Tego dnia zdążylismy tylko zlokalizować szukany serwis i zameldować się w tym samym, co poprzedniego dnia pensjonacie. Tym razem nie towarzyszył nam już niepokój i zdenerwowanie, bo do warsztatu mieliśmy niecałe 400 metrów, w zasięgu ręki mieliśmy wszelkie przejawy zachodniej cywilizacji oraz posiadaliśmy ogromny zapas czasu, który na taką właśnie ewentualność skrzętnie gromadziliśmy.
Następnego dnia pierwsze kroki skierowaliśmy od razu do serwisu, gdzie poszkodowany Jeep pomimo niewielkiej usterki zrobił prawdziwą furorę. Po raz pierwszy owy warsztat odwiedził model tej marki, który może się pochwalić takim doświadczeniem w podróży. Zostaliśmy obsłużeni poza wszelką kolejnością, choć przed naprawą nastąpiła krótka sesja zdjęciowa naszego samochodu, po czym Jeep powędrował w fachowe ręce, które potwierdziły stawiane przez Piotra hipotezy – pompa paliwa ledwie żyła, skatowana pyłem i chrzczoną rozmaitymi wynalazkami benznyną. Filtr paliwa też błagał o natychmiastową kurację, a i świece na widok fachowców poprosiły o wymianę. Tutaj po raz pierwszy została otwarta skrzynia z częściami zapasowymi, zgromadzonymi przezornie przed wyjazdem, bo niestety serwis nic nie mógł nam zaoferować ze swojego magazynu. To ocaliło nas od czekania na realizację zamówienia, co w przeciwnym wypadku mogłoby zatrzymać nas w Windhoek na dobrych kilka dni, jako że wszysko jedzie do nich z Kapsztadu. Tymczasem wystarczyły cztery godziny, żeby Jeep był gotowy do dalszej trasy, zwłaszcza że przed nim już ostatnia prosta.
Na marginesie dodam, że zapas części zamiennych, jaki Piotr skrzętnie na Jeepa zapakował pozwoliłby na wyeliminowanie wyżej opisanej usterki w każdym większym warsztacie, niekoniecznie specjalizującym się w naprawie amerykańskich aut, które w Afryce ustąpiły pierwszeństwa Toyocie, a ta bezapelacyjnie jest numerem jeden na afrykańskich drogach.
Jeep i jego kierowca dają jednak radę trudnościom, stawiając im dzielnie czoła, zwłaszcza że cel już jest tak blisko...
Tego dnia zdązyliśmy tylko dojechać do owego Reheboth, skąd dnia poprzedniego zawróciliśmy. To dało nam jednak możliwość przetestowania auta i pozostawiało ewentualną furtkę na powrót do Windhoek z reklamacją. Szczęśliwie nie było takiej potrzeby.

Trasa: Windhoek (Namibia) – Reheboth – Windhoek – Reheboth (Namibia)
Długość przejechanego odcinka – 1 dzień - 245 km, 2 dzień – 132 km
Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa - Windhoek (Namibia) – 18 330 km

do góry

Dzień 62-64



Dzień 62 – 31.07, dzień 63 – 01.08, dzień 64 – 02.08

W rześki poranek, w który kreska termometru nie chciała przekroczyć 8 stopni Celsjusza ruszyliśmy uparcie na południe, w kierunku granicy z Republiką Południowej Afryki. Idealna asfaltowa droga, na której panował niewielki ruch poprowadziła nas do niedużej miejscowości o nazwie Grunau, gdzie w przydrożnym zajeździe zatrzymaliśmy się na noc. Wcześniej jednak przekroczyliśmy kolejny ważny punkt na naszym globie, a mianowicie zwrotnik Koziorożca, znajdujący się dokładnie pomiędzy 23-ym a 24-ym równoleżnikiem. To niewątpliwe świadectwo, że coraz krótszy dystans dzieli nas od Przylądka Dobrej Nadziei.
Od Grunau trzeba odbić jedynie niecałe 100 kilometrów na zachód, żeby nacieszyć oczy widokiem drugiego co do wielkości kanionu na świecie, co uczyniliśmy następnego dnia. Prowadzi do niego bardzo dobrze utrzymana gruntowa droga, przy której pasą się zebry i springboki. Kanion rzeki Fish wyrzeźbiony z ogromną fantazją przez tysiące lat ciągnie się i zakręca na długości 160 kilometrów, osiągając szerokość do 27-u kilometrów w najszerszym miejscu. Głębokość dochodzi do 550 metrów, co można poczuć stojąc na krawędzi, niczym nie ogrodzonego, skalistego klifu.
Po krótkich odwiedzinach zawróciliśmy po swoich śladach do głównej drogi, żeby już cały czas prosto dojechać do ostatniego na mapie naszej wielkiej podróży, kraju, do Republiki Południowej Afryki, do którego zostało nam zaledwie 144 kilometry. Z każdym przejechanym tego dnia kilometrem czuliśmy narastające podniecenie. Kiedy po sprawnych formalnościach na granicy namibijskiej przejeżdżalismy mostem przez rzekę Oranje, będącą naturalną granicą pomiędzy dwoma krajami przeszył nas dreszcz podniecenia. Nie wierzyliśmy, że jesteśmy już tak blisko celu.
Nie mogliśmy wytrzymać, żeby nie podzielić się naszą radością z przemiłą celniczką. Widać, nie często ma okazję wbijać pieczątkę ludziom, którzy z Europy dojeżdżają do tego miejsca własnym autem, bo wstała i serdecznie nam pogratulowała. Moment przekroczenia granicy tego kraju przeżywaliśmy ze zdwojoną siłą, bo wracamy do niego razem już czwarty raz. To tu przyjechaliśmy w naszą pierwszą w życiu daleką podróż, to tu narodziła się nasza pasja podróżowania i to tu przerzekliśmy sobie, że któregoś dnia przyjedziemy do Południowej Afryki własnym samochodem. Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że na miejsce przywiezie nas Jeep i że nastąpi to w tak niedługim czasie. Potrzebowaliśmy na to sześciu lat, ale obietnicy dotrzymaliśmy.
Teraz do kresu naszej podróży zostało nam niecałe 800 kilometrów. Na nocleg zatrzymaliśmy się w miasteczku Springbok, celebrując przekroczenie granicy. Następnego dnia ruszyliśmy dalej, konsekwetnie pokonując kolejne kilometry. Wraz z przebytą odległością skutecznie uciekał nam czas, którego tego dnia zabrakło nam na uroczysty wjazd do stolicy Południowej Afryki. Nie chcieliśmy tego robić po zmroku, bo to odebrałoby nam całą przyjemność tej chwili. W związku z tym zatrzymaliśmy się w miasteczku Worcester, nieco ponad 100 kilometrów przed Kapsztadem, przeciagając tym samym moment zakończenia naszej wielkiej podróży i zmagań z nią związanych. Nie muszę dodawać, że tej nocy z trudem zasnęliśmy przeżywając i wyobrażając sobie wjazd Jeepa do najpiękniejszego miasta na świecie, w którym spotykają się dwa oceany i kończy się Afryka.

Trasa: Reheboth (Namibia) – Grunau (Namibia) – Fish River Canion (Namibia) – Springbok (RPA) – Worcester (RPA)
Długość przejechanego odcinka – 1 dzień - 807 km, 2 dzień – 621 km, 3 dzień – 605 km
Lączna liczba kilometrów na trasie Warszawa – Worcester (RPA) – 20 363 km


do góry

Dzien 65 - WIELKA FETA


Dzień 65 – 03.08 FINAL

Nadszedł najważniejszy moment naszej wielkiej afrykańskiej przygody, w której przez dwa ostatnie miesiące uczestniczyliśmy. Przebyliśmy daleką, czasem bardzo wyboistą drogę, żeby dziś móc stanąć na krańcu Afryki. Musielismy przebyć w sumie ponad 20 tysięcy kilometrów, żeby na koniec poczuć smak zwycięstwa. Dotarliśmy do naszego końca świata i pokonując wszelkie przeciwności osiągnęliśmy najwyższy szczyt naszych możliwości i zamiarów.
Kiedy naszym oczom ukazała się Góra Stołowa, spoglądająca dumnie na całe miasto, miasto, które było celem tej podróży poczuliśmy, jak niewidzialna gula zaciska nasze już i tak ściśnięte gardła i wyciska łzy. Byliśmy szczęśliwi i spełnieni, nie mogąc opanować emocji, jakie nami wstrząsały. Chcieliśmy zatrzymać się na środku autostrady i wszystkim oznajmić nasz sukces. Zamiast tego jechaliśmy prosto do miasta głośno śpiewając i klaszcząc. Triumfalnie przejechaliśmy przez czyste i zadbane centrum Kapsztadu, objechaliśmy zatokę w okolicach bulwaru Wiktorii i Alfreda i popędziliśmy na wzgórze Signal Hill, żeby spoglądając na całe miasto, leżące u stóp Góry Stołowej przywitać się z miejscem i uczcić zakończenie wielkiej wyprawy. Nieodłącznym towarzyszem było tego dnia słońce, które na co dzień kapryśne, zwłaszcza o tej porze roku wyraźnie podzielało naszą radość, ani na chwilę nie chowając się za chmury. Te ostatnie na nasz widok od razu odpłynęły nie chcąc popsuć nam zabawy, którą właśnie rozpoczynaliśmy. Celebrę sukcesu, na który całą trójką przez ostatnie dwa miesiące pracowaliśmy reżyserowały już same emocje, których nie mogliśmy utrzymać na wodzy. Pragnę podkreślić w tym miejscu, że po ślubie i otwarciu własnej firmy był to trzeci najważniejszy dzień w naszym życiu, dlatego nawet przez sekundę nie próbowaliśmy naszej radości pohamować. Piotr wskoczył na dach Jeepa, żeby uroczyście odkorkować szampana, który czekał na tę chwilę od kilku dni, mrożąc się w naszej turystycznej lodówce. Jeep, główny bohater tej podróży został nim sowicie poczęstowany, co uczynił Piotr wylewając na niego prawie całą zawartość butelki. Zostawił trochę trunku i dla nas, na toast, który za powodzenie naszej misji zaraz wznieśliśmy. Jeep wyraźnie z imprezy był zadowolony, zwłaszcza kiedy soczyście go całowaliśmy. Jesteśmy mu wdzięczni za to, że bezpiecznie i praktycznie bezawaryjnie dowiózł nas na miejsce. Postanowiliśmy, że nigdy, za żadne pieniądze nikomu go nie oddamy. Jest prawowitym, a właściwie najważniejszym członkiem naszej zgranej drużyny.
W drugiej kolejności chwyciliśmy za telefony, żeby z najbliższymi podzielić się naszą nieskrywaną radością. Pomimo że znaleźliśmy całkiem zaciszne miejsce na naszą prywatną fetę, ludzie, którzy nas mijali bardzo pozytywnie na nasze szczęście reagowali. Nie podchodzili bliżej, nie pytali, nie chcąc nam przeszkadzać, ale uśmiechali się do nas serdecznie i machali.
Po około trzech godzinach postanowiliśmy Jeepowi pokazać przepięknie położony Kapsztad i jego okolice. Dlatego zawieźliśmy go malowniczą trasą, wijącą się wzdłuż skalistych klifów, o które rozbijają się ogromne i spienione fale oceanu atlantyckiego i choć nieskończenie piękne, o tej porze roku niezwykle zimne i nieprzystępne, na Przylądek Dobrej Nadziei. Stamtąd już, choćby Jeep i my bardzo byśmy chcieli, dalej na południe pojechać się nie da. Przed nami rozciągał się bezkres dwóch oceanów, które w tym miejscu się łączą, gdzie na jego końcu leży już tylko Antarktyda i Biegun Południowy. Potężne grzywy spienionych fal bezlitośnie uderzały o skaliste wzgórze, na którym stoi latarnia morska i które jest ostatnim kawałkiem afrykańskiego lądu, stanowiąc jego najbardziej wysunięty na południowy zachód kraniec.
I chociaż wcześniej nie składaliśmy żadnych specjalnych zamówień tego fantastycznego dnia w naszym życiu, w którym wypełniała nas jedynie ogromna radość i podniecenie, żegnało nas niedołączne tego dnia słońce, serwujące teraz jedno z najbardziej spektakularnych widowisk, jakich byliśmy do tej pory świadkami. Rozpaliło niebo na tysiące odcieni purpury, malując jedwabne obłoki niczym ogniste języki, które powoli topiły się bezpowrotnie w ogromie oceanu.






























































































 

do góry

Pożegnanie Jeepa



POŻEGNANIE JEEPA – 07.08.2009

Przyszedł czas, żeby Jeep, który bezpiecznie nas przez ostatnie tygodnie cierpliwie wiózł wreszcie odpoczął, a przede wszystkim wrócił do domu. Dzień wcześniej rozpoczęliśmy dość żmudną procedurę wyekspediowania dzielnego auta w daleką, samotną podróż. Pomogła nam w tym Colleen, przemiła menagerka firmy Rohlig, zajmującej się międzynarodową spedycją. Kiedy zostały wypełnione niezbędne papiery, a my dokonaliśmy opłaty za fracht morski, pojechaliśmy z Jeepem do Urzędu Celnego, skąd razem z dyżurującym oficerem udaliśmy się do portu. Tam czekał już kontener, w którym przyjdzie Jeepkowi spędzić najbliższe trzy tygodnie. Pod czujnym okiem celnika nastapiło zapakowanie, a następnie zamknięcie kontenera. Przed zaplombowaniem pożegnaliśmy się nie bez żalu z najważniejszym członkiem naszej zgranej drużyny, po czym opuściliśmy port. Ogarnęło nas dziwne uczucie – z jednej strony cieszyliśmy się, że szczęśliwie zakończyliśmy naszą wspólną wielką podróż, z drugiej strony ogarnął nas smutek, że to koniec przygody z Jeepem w roli głównej.
Nagle zostaliśmy bez środka transportu, co bardzo utrudnia życie w Republice Południowej Afryki, zwłaszcza kiedy nie ma transportu publicznego. Próbowaliśmy dzień wcześniej wynająć samochód, ale okazało się, że akurat w ten weekend w Kapsztadzie odbywa się ważny mecz rugby z Australią, w związku z czym wszystkie auta we wszystkich agencjach w mieście były wynajęte. Tu warto wspomnieć, że w każdej rodzinie są przynajmniej dwa lub trzy samochody, którymi załatwiane są wszystkie sprawy – od najmniejszych zakupów, odwożenia dzieci do szkoły, przejazdu z i do pracy, przez wypad za miasto do wizyty u znajomych i kolacji w restauracji. Nie ma ani autobusów, ani tramwajów ani nawet metra. Jedynym środkiem transportu są niewielkie busy, wypakowane po brzegi czarnymi mieszkańcami miasta, których biali ludzie jak ognia się boją i nigdy z nich nie korzystają. Ulegliśmy ogólnie panującej panice i też ominęliśmy je wielkim łukiem.
Mało tego – chodniki też są w deficycie, bo poza biedną, czarną ludnością nikt tutaj nic nie załatwia na piechotę. Oprócz nas...Ponieważ nie mieliśmy auta postanowliśmy po dwóch miesiącach siedzenia w samochodzie trochę pospacerować. Nie udało nam się jednak zajść za daleko, bo po kilkuset metrach chodnik nagle się urwał, a pas awaryjny przy autostradzie, biegnącej od naszego hotelu do centrum nie był najlepszą i najzdrowszą ścieżką na planowany marsz. Napotkaliśmy zresztą na kolejną przeszkodę, na którą wpadliśmy próbując iść do miasta przez wysokie trawy i chaszcze, jakie ciągnęły się wzdłuż trasy szybkiego ruchu. Naszym oczom ukazało się wysokie ogrodzenie wypasożone dodatkowo w kolczasty drut. Kiedy zrobiliśmy w tył zwrot nagle ktoś zaczął trąbić, a następnie krzyczeć w naszą stronę. Na bocznej drodze, którą przed chwilą próbowaliśmy się przedostać w żądanym kierunku, a która niestety okazała się ciemną ulicą, stał czerwony nieduży Opel, z którego machała do nas starsza pani w kapeluszu. Kiedy do niej podeszliśmy przywitała się z nami krótko: „Gdzie wy do diabła idziecie?????”. Opowiedzieliśmy Elen naszą krótką historię, po czym przemiła kobieta zaprosiła nas do swojego auta i zawiozła do centrum Kapsztadu.
Popołudnie spędziliśmy na przystani przy gwarnym Bulwarze Alfreda i Wiktorii, gdzie na tle Góry Stołowej bujają się na wodzie ogromne jachty, należące do miejscowych bogaczy. Pomiędzy burtami co chwilę wychylają się dwie głowy młodych uchatek, które przypłynęły tu na małe figle. W licznych kawiarenkach i restauracjach siedzą ludzie, raczą się głównie fantazyjnymi owocami morza i popiją schłodzone białe wino, pochodzące z pobliskich winnic. Przekrzykujące się mewy czekają na choćby garść okruchów, spacerując pomiędzy nogami przechodniów i licząc na jałmużnę. Tuż obok znajduje się ogromne centrum handlowe, stanowiąc główną rozrywkę mieszkańców RPA, którzy przychodzą tu na rodzinne spacery. Tu w stosunku do ulicy proporcje się odwracają o 180 stopni. Pomiędzy sklepowymi galeriami spacerują głównie biali, zapewniając sobie pod szklanym dachem swoiste poczucie bezpieczeństwa, jakiego najwyraźniej nie daje im ulica.
W drogę powrotną do hotelu wybraliśmy się super drogą taksówką, jako że i ten środek transportu w tym kraju nie należy do powszechnych. Wieczór spędziliśmy w towarzystwie dobrze schłodzonego szampana, którym uczciliśmy przypadającą na ten dzień dziesiątą rocznicę ślubu.





zapraszamy na kursy angielskiego do  www.englishforyou.pl

do góry
:: projekt i wykonanie :: Tomasz Kowalczyk ::