|
|
|
Orient Express 2010-drogą lądową do Pekinu |
przejdź ::
Wstęp ::
Patroni medialni i wsparcie wyprawy ::
Ekwipunek i przygotowania ::
start ::
start drugi, dzień 6-8 ::
dzień 9-10 ::
dzień 11 - 12 ::
dzień 13 - 14 ::
dzień 15,16,17 ::
dzień 18-19 ::
dzien 20 - 26 ::
dzien 27-31 ::
Dzien 32 - 35 ::
Dzień 36 - 42 ::
Dzień 43 - 46 ::
Dzień 47 - 50 ::
Dzień 51 - 54 ::
Dzień 55 - 59 ::
Dzień 60 -63 ::
Dzień 64-70 ::
powrót
|
|
przejdź do galerii filmów
|
Wstęp |
Uwaga!!!
Prosimy używać przeglądarki MOZILLA FIREFOX do załadowania pełnej zawartości strony wraz ze zdjęciami.
Idea
LL
:L:
Kiedy w zeszłym roku dotarliśmy na kraniec Afryki, pokonując całą trasę liczącą ponad 21 tysięcy km własnym Jeepem i realizując założenia podróży „African Express 2009”, uwierzyliśmy że marzenia się spełniają. Stojąc na Przylądku Dobrej Nadziei wiedzieliśmy, że nie będzie nam dość, choć przebyliśmy męczącą i wyboistą drogę. Postanowiliśmy, że idea docierania własnym środkiem transportu do najodleglejszych zakątków świata musi trwać dalej... Tak narodził się pomysł wielkiego projektu „World Express”, którego realizacja przewidziana jest na resztę naszego życia. Kolejnym jego ogniwem jest właśnie tegoroczna wyprawa samochodowo-rowerowo „Orient Express 2010”. Tym razem spod warszawskiego bloku ruszamy na podbój Azji i zamierzamy dotrzeć do Pekinu, a następnie zataczając ciekawą pętlę wrócić do domu.
Auto-podróże dają nam niezależność i możliwość zatrzymania się tam, gdzie właśnie dzieje się coś ciekawego. To dla nas prawdziwa wolność i przygoda. W tym roku posuwamy się o krok dalej i jeden z etapów naszej tegorocznej wyprawy zamierzamy pokonać siłą własnych mięśni. Chińskie władze odmówiły wjazdu naszemu Jeepowi, więc odcinek od granicy mongolskiej do Pekinu pokonamy na rowerach.
Skupimy się, jak zawsze na aspekcie kulturowo-społecznym, dokumentując doznane przeżycia w formie dziennika, fotografii oraz filmu. Naszą pasją jest przemieszczanie się, co daje nam przede wszystkim możliwość poznawania ludzi, ich zachowań, zwyczajów, odmiennych tradycji i religii. Podróżowanie drogą lądową daje niezapomnianą sposobność obserwacji, jak stopniowo, z każdym przejechanym kilometrem zmieniają się krajobrazy, architektura, a przede wszystkim ludzie i to zarówno pod względem antropologicznym, jak i światopoglądowym. To bezcenne doświadczenie.
Tym razem poznamy bliżej naszych wschodnich sąsiadów oraz przekonamy się, co kryje się pod słowami „prawdziwa przestrzeń”, jaką dają mongolskie, bezkresny stepy. Może spotkamy niedźwiedzia nad Bajkałem? Poznamy również bliżej siebie i wytrzymałość fizyczną naszych ciał w etapie rowerowym. Mamy nadzieję spędzić przynajmniej jedną noc pod pokrytym wojłokiem dachem tradycyjnej jurty oraz posłuchać, jak „śpiewają” ruchome wydmy na Pustyni Gobi, a także zatrzymać się rowerem na Wielkim Murze Chińskim.
Zgadzamy się z Ryszardem Kapuścińskim "Droga jest źródłem, jest skarbnicą, jest bogactwem". Dlatego 29 maja 2010 znów ruszamy przed siebie.
Poniżej logo wypraw Orient Express 2010 i African Express 2009, które są częścią wieloletniego projektu World Express.
Trasa , środek transportu, terminy
Podczas wyprawy „Orient Express 2010” zamierzamy drogą lądową pokonać trasę Warszawa – Pekin – Warszawa.
Ekipa: Iza (pilot i kronikarz) oraz Piotr (jedyny kierowca i mechanik) Witkowscy
Trasa: Warszawa – Ukraina (Lwów, Kijów)- Rosja (Samara, Ufa, Jaketynburg- granica Europy i Azji, Syberia – Nowosybirsk, Krasnojarsk, Irkuck, Jezioro Bajkał) - Mongolia (Ułan Bator, Pustynia Gobi) - Chiny (Erlianhaote, Jining, Datong, Pekin) – zachodnia część Mongolii – Rosja (Moskwa, Sankt Petersburg) – Łotwa – Litwa – Polska (odwiedziny kochanego Trójmiasta i spotkanie z lokalnymi jeepniętymi* - Warszawa)
Środek transportu: nasz kochany Jeep - pogromca Afryki oraz rowery!!!!!!!!!! (Chiny)
Szacowana długość trasy: około 23 tys km (w tym około 1 tys km rowerami)
Start: sobota 29 maja 2010 r.
Powrót: połowa sierpnia 2010 r.
Niestety władze chińskie nie należą do entuzjastów auto-podróży obcokrajowców po swoim terytorium, dlatego postanowiliśmy sprawdzić własną kondycję i na jakiś czas przesiąść się na rowery, zostawiając Jeepa w bezpiecznym miejscu na terytorium Mongolii. Dzięki temu sprawdzimy granicę własnej wytrzymałości oraz z pewnością dzięki niewielkiej prędkości nic nie umknie naszej uwadze. Jako, że w Chinach rower jest popularnym środkiem transportu liczymy na rychłe wmieszanie się w tłum użytkowników jednośladów, zwłaszcza w ogromnej aglomeracji pekińskiej. Najbardziej obawiamy się pierwszego odcinka, który rozpoczyna się jeszcze na terytorium Pustyni Gobi, co doświadczy nas przede wszystkim wysoką temperaturą (latem temperatury w tym rejonie wahają się w okolicach 40 st C). Później temperatura nieco spadnie, ale może dokuczyć nadciągająca pora deszczowa i strome podjazdy przed samym Pekinem. Poza tym liczymy na niezapomnianą przygodę oraz orientalne zabytki i egzotyczne smaki.
Przed Jeepem stoi przede wszystkim wyzwanie pokonania bezdroży Mongolii, gdzie pogoda bardzo szybko się zmienia i czasem płata figle. Niespodzianką może okazać się również paliwo nieznanego pochodzenia, ale do dziś Jeepuś jeździ bez katalizatora i przyzwyczaił się do niskooktanowej benzyny z Czarnego Lądu, więc powinien to jakoś wytrzymać. Mając w pamięci doświadczenia afrykańskie zabieramy zapasową pompę paliwa, gdyby się jednak zbuntował. Z pewnością dokuczą mu również kłęby pyłu, ale tak samo jak my, już nie może doczekać się startu.
**mianem jeepniętych określamy ludzi pozytywnie zakręconych na punkcie jazdy w terenie oraz kultowej marki Jeep
|
do góry |
Patroni medialni i wsparcie wyprawy |
LLL
LL
LL
|
do góry |
Ekwipunek i przygotowania |
Po pierwsze - JEEP
Głównym środkiem transportu w tegorocznej wyprawie będzie nasz dobrze zaprawiony w trudnym terenie Jeep. W zeszłym roku, przed wyprawą „African Express 2009” przeszedł szereg modyfikacji, bez których nie pokonałby Czarnego Lądu. Należą do nich m.in. lift 4-calowy, wyciągarka, snork, osłony na skrzynię biegów, reduktor i chłodnicę oraz bagażnik wyprawowy na dachu, a także dodatkowy zbiornik paliwa na 70 l. Jeep, choć mocno wyeksploatowany, jeszcze kilka miesięcy po powrocie jeździł bez zarzutu. Teraz auto poddawane jest niezbędnemu serwisowi. Kierując się dobrymi opiniami innych użytkowników „zmotanych” Jeepów oddaliśmy samochód w ręce mechaników Darecki Serwis( Warszawa, Poronińska 3, tel 0-601-209-923 ), który specjalizuje się w terenowych autach amerykańskich.
Duży wkład w projekt ma Paweł Kośliński, reprezentuący firmę Kosa Parts ( Warszawa, Poronińska 3, tel 0-515-90-31-90). Jako osoba posiadająca ogromną wiedzę w temacie przystosowania auta do jazdy w terenie - (lift auta) dokonał niezbędnych obliczeń i zastosował odpowiednie części (import z USA).
Paweł zajął się także sprawami elektroniki ( zaprogramowanie rezerwowego komputera , oraz rezerwowej stacyjki wraz z immobilizerem)
Już pierwsza wizyta w warsztacie zwróciła naszą uwagę na fachową diagnostykę oraz dużą wiedzę na temat naszego modelu.
Z miejsca została sporządzona lista defektów, które należy przed kolejną podróżą usunąć, co w tej chwili jest skutecznie realizowane i tak:
1)wymieniliśmy
- reduktor
- przeguby półosi
- końcówki kierownicze
- „track bar”, tak aby pasował do podwyższonego samochodu
- łożyska w przednim moście
- tuleje wahaczy oraz gumy łączników stabilizatora, gumy amortyzatorów
2)przerobiliśmy wał na przodzie (na przodzie i tyle zostały zamontowane krzyżaki)
3)w tej chwili jest montowany specjalnie dla nas zaprojektowany metalowy zderzak z mocowaniem na drugie koło zapasowe
Na bieżąco otrzymujemy informacje o wykonanych pracach oraz możemy liczyć na porady w zakresie samodzielnej wymiany części zamiennych oraz naprawy poszczególnych elementów mechanicznych, co może okazać się bezcenne na bezludziu. Aktualnie przypatruję się pracy mechaników i korzystam z warsztatowych „korepetycji”.
|
|
Dodatkowe elementy wyposażenia Jeepa:
pokaźną liczbę części zapasowych, które przejechały z nami Afrykę i na szczęście poza pompą paliwa nie zostały użyte, wzbogaciliśmy dodatkowo o komputer wraz z immobilizerem i stacyjką (po chwili grozy na sudańskiej pustyni, kiedy Jeep nie chciał kompletnie odpalić i wskazywał problem immobilizera), pompę olejową oraz hamulcową, a także pompę wspomagania
- ponownie katalizator zostaje w domu
- taki sam los podzielą oparcia tylnych siedzeń, co stworzy większą przestrzeń bagażową
-przydadzą się również kanistry oraz masa narzędzi, opakowania poxiliny, a także oleje do skrzyni biegów, reduktora i mostów
-podczas wyprawy „African Express 2009”, w czasie której przebyliśmy ponad 21 tysięcy kilometrów nie złapaliśmy ani jednej gumy, a nie raz pod kołami mieliśmy niewyobrażalne wertepy, pustynny piach i gigantyczne, czasem bardzo ostre kamienie.
|
|
Wybraliśmy opony firmyBF Goodrich, specjalizującej się właśnie w oponach do aut terenowych. W tym roku również nie mieliśmy dylematu z wyborem gum. Ze względu na różnorodność terenu zdecydowaliśmy się na ten sam typ opon, co w zeszłym roku – 265/75R16 All Terrain.
Architektura bieżnika tych opon pozwala na zachowanie dobrych właściwości jezdnych w każdym terenie: na asfalcie, w żwirze, piasku i błocie.
Po drugie – ROWER
|
|
Odpowiednie przygotowanie roweru nie jest łatwą sprawą, oprócz sprawdzenia i stanu technicznego( kontrola przerzutek, hamulców, linek) bardzo ważną rzeczą jest dobranie odpowiedniego ekwipunku.
Wiele problemów sprawiło nam zakupienie dużych i pojemnych sakw rowerowych.
Jednak po odwiedzeniu wielu specjalistycznych sklepów udało się. Posiadamy dwie trzykomorowe 60 litrowe sakwy. Ich zaletą jest łatwy montaż, oraz możliwość wykorzystania górnej komory jako wygodnego plecaka.
Dodatkowo zakupiliśmy dwie mniejsze sakwy, które montowane są na kierownicę.
Z uwagi na konieczność ograniczenia wagi bagażu zakupiliśmy super lekki dwuosobowy namiot (1,5 kg), lekkie śpiworki, lekkie ręczniki i koszulki.
Musimy zostawić miejsce na dużą ilość wody, którą będziemy musieli mieć ze sobą, zapas będzie niezbędny na 300 kilometrowym odcinku Pustyni Gobi, gdzie temperatura sięga 40 stopni, a odległości pomiędzy miasteczkami są bardzo duże.
Na szczęście Chiny będziemy przemierzać latem, dlatego też nie musimy zabierać ciepłych rzeczy, których waga jest bardzo duża.
Po trzecie – NASZA KONDYCJA
|
|
Przed nami spore wyzwanie, jakim będzie pokonanie około 1000 km przez Chiny (od granicy mongolskiej) do zatłoczonego Pekinu rowerem. Tutaj, oprócz odpowiedniego sprzętu oraz wyposażenia przyda się przede wszystkim dobra forma i mocne nogi. Aktualnie pracujemy nad własnym ciałem, zmuszając go do codziennego wysiłku fizycznego. Niestety kwiecień nie rozpieszczał nas wysokimi temperaturami i chłostał zimnym, arktycznym powietrzem, ale zaciskaliśmy zęby i pedałowaliśmy z każdym dniem coraz dalej przed siebie. Dodatkowo po kilka razy dziennie wspinaliśmy się na 14-te piętro, do naszego mieszkania, aby wzmocnić mięśnie nóg. Przed nami cztery tygodnie ostrego treningu, ale na szczęście aura coraz bardziej nam sprzyja i oczywiście widocznie poprawia się nasza kondycja. Dziś, w ciągu jednego dnia - z lekkością kręcimy 50 km, z przyjemnością i bez widocznego wysiłku 80 km oraz jeszcze nadal z wyraźnymi oznakami zmęczenia 100 km. Przy okazji bliżej poznajemy wiejskie klimaty Mazowsza i rzeźbimy sylwetki.
Miłośnikom ekologicznych jednośladów z Warszawy i okolic polecamy szczególnie trasę do Góry Kalwarii oraz przez wiejskie drogi i leśne dukty do Zalesia Górnego.
Ostatnim etapem naszych przygotowań była rowerowa wycieczka na ślub naszych jeepowców (Mieszka i Justyny) do Międzyrzecza Podlaskiego. Ogólnie przepedałowaliśmy 235 km w trzy dni. Wybraliśmy boczne trasy i delektowaliśmy się sielskimi krajobrazami .Dzięki wycieczce udało nam się przetesować nasz ekwipunek, sakwy itd
Po czwarte – WIZY
Najtrudniej zdobyć wizę do Rosji, zwłaszcza jeśli ubiegamy się o wizę dwukrotną na 90 dni. W tym celu skorzystaliśmy z usług pośrednika konsularnego, który zajął się całą procedurą. W tym przypadku konieczne jest zaproszenie oraz ubezpieczenie.
wiza do Chin – również dwukrotna na 90 dni, można ją uzyskać w Ambasadzie Chin w Warszawie albo ułatwić sobie życie, szczególnie unikając stania w kolejce i skorzystać z usług w/w pośrednika, tak jak właśnie uczyniliśmy
trzecia i ostatnia wiza do zorganizowania przed wyjazdem to wiza do Mongolii – również dwukrotna
na Ukrainę, Litwę i do Łotwy wizy nie są wymagane
Po piąte - ZDROWIE
w rejonach, do których się wybieramy nie są wymagane szczególne szczepienia, choć z pewnością przyda się szczepionka na żółtaczkę typu A i B
zabieramy oczywiście standardową apteczkę, w której nie zabraknie leków przeciwbólowych, antyalergicznych oraz antybiotyku. Zapakujemy bandaże, plastry i odkażacze, ale oczywiście mamy nadzieję, że zbyt często z apteczki korzystać nie będziemy
Po szóste – KONTAKT ZE ŚWIATEM
Kiedy poruszamy się własnym autem, do tego tylko we dwoje, zwłaszcza po bezdrożach z dala od siedzib ludzkich, przydaje się telefon satelitarny. Zapewnia poczucie bezpieczeństwa w razie usterki oraz umożliwia kontakt z najbliższymi, czekającymi na wieści z trasy. O jego zaletach przekonaliśmy się podczas wyprawy „African Express 2009”. Działa wszędzie, zwłaszcza na odkrytych przestrzeniach, jaki będziemy przemierzać na Syberii i w Mongolii. Wybraliśmy duży i może trochę nieporęczny model Iridium, ale tutaj nie liczy się moda, a jego skuteczność i zasięg. Korzysta z 60 satelitów i jest używany przez nasze wojsko na misjach w Afganistanie. Podobnie jak w zeszłym roku wypożyczamy go, korzystając z usług firmy TS2 . W regionach zurbanizowanych liczymy na roaming rodzimych sieci komórkowych. Przekonamy się też, co o internecie wiedzą mieszkańcy Syberii oraz Mongołowie, choć po przykrych w tym zakresie doświadczeniach afrykańskich, nie liczymy na zbyt wiele.
Po siódme – MAPY I PRZEWODNIKI
Rolę najlepszego GPS-a w każdej podróży spełnia najlepiej Iza, choć bez dodatkowego oprzyrządowania raczej wyprowadzi w pole niż do celu, dlatego:
od lat korzystamy z map wydawnictwa Reise Know How, bo oprócz tego że są plastikowe i dokładne, mają zaznaczone pozycje GPS
ze względu na gigantyczny rozmiar Rosji tutaj zdecydowaliśmy się na atlas samochodowy, niestety udało nam się kupić jedyni w cyrylicy, tak więc trzeba będzie odświeżyć rosyjski ze szkoły
zabieramy oczywiście samochodowy GPS, choć z przymrużeniem oka słuchamy czasami komunikatów przemiłej pani, która np. każe nam skręcić w lewo, pomimo że akurat tamtędy przepływa właśnie rzeka, a na horyzoncie nie widać żadnego mostu
jeśli chodzi o przewodniki to zabieramy przede wszystkim anglojęzyczne Lonely Planet, udzielające praktycznych wskazówek na temat wszystkich krajów na naszej trasie oraz kolorowe i szczegółowe w zakresie wiedzy historycznej przewodniki Wiedzy i Życie oraz National Geographic (Chiny). Dodatkowo wzbogaciliśmy naszą wiedzę o publikacje z internetu, relacje innych podróżników oraz książkę „Mongolia, wyprawy w tajgę i step”, której autor – Bolesław Uryn wielokrotnie do Mongolii podróżował.
|
do góry |
start |
Dzień 1
sobota 29.05.2010
STAN LICZNIKA – 196 671 km
Wita nas piękny dzień. Na dole, pod blokiem czeka wypakowany po brzegi jeep. Zabieramy ostatnie bagaże i dokładnie zamykamy mieszkanie. Wrócimy tu za około 2 miesiące...
O 10.30 podnieceni pojawiamy się w studio TVN Warszawa, gdzie w audycji Rytm Miasta króciutko opowiadamy o wyprawie, w którą dziś ruszamy. Prowadzący dostrzegają błysk w naszych oczach, choć my oprócz zewu przygody odczuwamy również naturalny w takich sytuacjach strach. Nie jesteśmy pewni siebie, bo dobrze wiemy, jak wielkie ryzyko bierzemy na swoje i jeepa barki. Przed nami około 23 tysięcy kilometrów, podczas których wszystko może się zdarzyć.
Zanim ruszamy w trasę spotykamy się z najbliższymi, przyjaciółmi i znajomymi na placyku przed naszą szkołą na Grochowie, gdzie urządzamy pożegnalny piknik. Podczas, gdy na grillu skwierczą kiełbaski i kaszanki dzielimy się z ludźmi naszą radością, ale też i obawami. Goście zaglądają do środka i z niedowierzaniem kręcą głowami na widok ilości bagaży. Jak to wszystko się zmieściło?
Nadchodzi chwila złożenia przez przybyłych podpisów na biało-czerwonej fladze, która będzie nam towarzyszyć podczas podróży i wybija godzina startu. Ostatnie całusy, życzenia powodzenia misji i przy dźwiękach klaksonów ustawiamy się na trasie lubelskiej. Do granic Warszawy towarzyszą nam jeszcze cztery jeepy. Na stacji BP w Sulejówku, gdzie robimy ostatnie fotki i dziękujemy za eskortę, spotykamy buddyjskiego mnicha. Chętnie ustawia się do wspólnych zdjęć i życzy szerokiej drogi. Traktujemy to azjatyckie spotkanie, jako dobry znak.
Teraz jesteśmy już sami i zmierzamy w kierunku granicy ukraińskiej, którą zamierzamy przekroczyć w Hrebenne. Słońce nie odstępuje nas na krok, co w ostatnich tygodniach nie często się zdarzało. Na drodze jest niewielki ruch, a nas nie opuszcza dobry humor. Zastanawiam się tylko, czy aby na pewno wszystko wzięłam.
Po czterech i pół godzinie meldujemy się na granicy. Pomimo, że zbliża się północ na przejściu jest spora kolejka, do której się dołączamy. Dopada nas zmęczenie, ale do Lwowa jest już zaledwie 65 km. Piotr wykorzystuje przedłużający się postój na kontrolę auta, ja przysypiam. Po chwili, ze spokojem na twarzy, informuje mnie, że mamy niepokojący wyciek. Ciężko jednak przy pomocy latarki zdiagnozować na 100% jakie jest jego źródło. Podejmujemy decyzję o zawróceniu do najbliższego miasta, jakim jest odległy o 30 km Zamość. Piotr po zbadaniu poziomu olejów uzupełnia płyn w skrzyni biegów. Zaniepokojony, na wszelki wypadek, nic do mnie mówi. Zatrzymujemy się na noc w zajeździe na skraju Zamościa. Rano, korzystając ze światła dziennego dokładnie zbadamy usterkę. Nie możemy zasnąć...
Trasa – Warszawa – Hrebenne – Zamość
Przejechane kilometry – 348 km
Dzień 2
niedziela 30.05.2010
Piotr pierwsze kroki kieruje na parking. Szybko diagnozuje, że płyn wydobywa się z chłodnicy skrzyni biegów. Szukamy w internecie, gdzie w promieniu 100-150 km można w niedzielę taką chłodnicę od ręki kupić. Niestety, poszukiwania okazują się płonne. Do tego okazuje się, że w Zamościu niestety nie ma stacji obsługi Jeepa. Piotr przystępuje zatem do tamowania wycieku, ale jednocześnie decydujemy o cofnięciu się do Lublina, gdzie spodziewamy się odkupić felerną część. Pomimo, że w Warszawie leje jak z cebra, u nas, na parkingu pod zamojskim supermarketem świeci słońce i gra muzyka ze sceny, rozstawiana z okazji zbliżającego się Dnia Dziecka. Jeszcze nie opuszcza nas dobry nastrój. Po kilku godzinach, spędzonych nad otwartą maską jeepa, uśmiech na twarzy kierowcy pojawia się jednak coraz rzadziej.
Niestety, zalepienie dziury nie jest takie łatwe. Różowy, tłusty płyn nie chce zostać na swoim miejscu. Do tego pojawia się drugie, niepozorne źródełko, prawdopodobnie z przewodów łączących chłodnicę ze skrzynią. Ostatecznie połatana chłodnica ląduje w bagażniku, a Piotr w jej miejsce zakłada gumowy wężyk, tworzący obwód zamknięty. Kuracja jest doraźna i już wiemy, że bez wizyty w warsztacie się nie obędzie. W tym momencie, oboje podejmujemy decyzję o bezwzględnym powrocie do Warszawy i odstawieniu jeepa do Dareckiego. Informujemy go telefonicznie, że jeszcze dziś wieczorem się u niego zjawimy.
Jedziemy maksymalnie 60-70 km/h i średnio co 10 km Piotr kontroluje sytuację. Zapada zmrok i dopada nas burza, która wcześniej przetoczyła się przez Warszawę. Jesteśmy już blisko. Właśnie minęliśmy Garwolin. Tuż przed stolicą (2 km od ostatniej kontroli) słyszymy niepokojący dźwięk, a na tablicy rozdzielczej pojawia się komenda „check engine – błąd nr 700”. Jeep odmawia współpracy. Piotr w strugach deszczu wyskakuje z auta. Tym razem mamy prawdziwe kłopoty – puścił cybant zaciskający nasz bypass i właśnie w ciągu kilkunastu sekund straciliśmy cały olej ze skrzyni. Wspólnie, nie zważając na walące pioruny, przystępujemy do natychmiastowej reanimacji. Piotr zakłada cybant, ja donoszę olej z bagażnika. Wkrótce okazuje się, że wyczerpaliśmy cały zapas niezbędnego płynu ATF, jaki mieliśmy na dolnym pokładzie. Reszta jest w skrzyni na dachu, pod rowerami. Z nieba leje się deszcz, mijają nas rozpędzone auta, jest noc. Dostrzegamy jednak znaczek stacji benzynowej. Z daleka widzimy też sygnalizację świetlną w Zakręcie. Może dociągnie? Na stacji chwytamy z półki jedyną butelkę oleju, która nas ratuje. W Zakręcie, a więc właściwie już w Warszawie dokupujemy resztę i ostatecznie na jedynce dociągamy do domu.
Jesteśmy wykończeni. Przed wejściem na górę Jeep dostaje parę kopniaków i siarczystych wyzwisk, co przynosi Piotrowi wyraźną ulgę. Skołatane nerwy koi w domu zimne piwo, które dostaliśmy od gości na wczorajszym pikniku. Kiedy kończymy maile do Dareckiego i firmy, u której zamawiamy nową skrzynię i chłodnicę (czytaj: używaną), wstaje dzień. Tym razem zasypiamy z miejsca. Nie przypuszczaliśmy, że tak szybko znajdziemy się we własnym łóżku...
Trasa – Zamość - Warszawa
Przejechane kilometry – 288 km
Dzień 3 – 5
poniedziałek – środa 31.05-02.06.2010
Trwa usuwanie awarii w warsztacie u Dareckiego, gdzie jesteśmy obsługiwani priorytetowo. Już w poniedziałek Piotr przywozi z ojcem jego samochodem drugą skrzynię z Łodzi. We wtorek chłopaki wymieniają element, w środę testujemy ostatecznie auto i wykluczamy wszelkie wycieki i inne usterki. Auto jest cały czas po brzegi wypakowane. Mamy zamiar ruszyć, jak najszybciej się da.
Zaistniała sytuacja nie odebrała naszego zapału, choć nie ukrywamy, że wprowadziła dodatkowy niepokój i strach. Pokazała, jak wielkiego ryzyka się podejmujemy ruszając tylko we dwoje w nieznane. Auto to skomplikowany organizm, który jak widać lubi płatać figle. Nie poddajemy się jednak i mamy nadzieję, że dalej będzie łatwiej.
Wyciągamy też pozytywne wnioski – mogło się to stać na pustkowiu i uziemić nas na wiele dni. Tu dało możliwość szybkiego reagowania i ekspresowego usunięcia awarii przez ludzi, znających to auto bardzo dobrze.
kk
ll
LL
|
do góry |
start drugi, dzień 6-8 |
Dzień 6
czwartek 03.06.2010, Boże Ciało
Małe deja vu... Z Warszawy ruszamy tuż po godzinie 11.00. Jeszcze tylko jedno małe tarzanie się Piotra pod samochodem i w drogę. Nim trzasnęliśmy drzwiami, jeep dostał ostateczne ostrzeżenie: „Jeszcze jeden taki numer i lądujesz na jakimś ruskim szrocie i modlisz się, żeby ktoś chciał cię choćby na części”.
Znów jesteśmy na lubelskiej. mijamy Lublin i Zamość. Tym razem jeszcze za dnia ustawiamy się w kolejce na granicy w Hrebenne. Kontrola jeepa. Nie nie, tym razem jest sucho. Wypełniamy niezbędne karteczki i opuszczamy nasz piękny kraj. Celnik na widok wnętrza auta tylko kręci głową, uśmiecha się i pyta retorycznie: „Po co wy tam jedziecie?”
Przestawiamy zegarki o godzinę do przodu i teraz sprawdzamy amortyzatory na gigantycznych dziurach, jakie z miejsca serwuje ukraińska droga. Z każdym przejechanym kilometrem coraz słabiej wierzymy w powodzenie wspólnej misji zorganizowania Euro 2012. Jak ktoś narzeka na polską infrastrukturę i z niepokojem patrzy w kalendarz, niech zrobi sobie wycieczkę do Lwowa.
W mieście meldujemy się wczesnym wieczorem, szybko przypominamy sobie alfabet rosyjski i szukamy hotelu, co nie jest zadaniem prostym. O ile Ukraina zapewnia atrakcyjne ceny benzyny (1 l – 3,44 PLN), napojów i jedzenia (duże piwo w przyzwoitej knajpie w centrum Lwowa – 3,80 – 5,00 PLN, obiad – 12,00 PLN), o tyle znalezienie czystego spania z dostępem do ciepłej wody w dobrej cenie już jest nie lada wyzwaniem. Ostatecznie, udaje nam się nie zrujnować portfela i spędzić noc w przyzwoitym hoteliku. Jakby co, z widokiem na warsztat samochodowy.
Wieczór spędzamy w przyjemnej knajpce w okolicach opery. Niestety jest zimno i pochmurno. Nie ma za to żadnej bariery komunikacyjnej. Wszyscy mówią tu po polsku.
Trasa – Warszawa - Lwów
Przejechane kilometry – 383 km
Dzień 7
piątek 04.06.2010
Witają nas ciężkie chmury, szykujące się do solidnego zmoczenia miasta o polskich korzeniach.. To, co, że wczoraj nad Lwowem przeszła nawałnica z piorunami? Nie możemy sobie pozwolić na stratę kolejnego dnia. Z ciężkim sercem opuszczamy miasto, składając sobie obietnicą, że na pewno kiedyś tu wrócimy. Może na rowerach?
Teraz jedziemy już w kierunku Kijowa. Może nad Dnieprem aura się zlituje i pozwoli na bliższe poznanie zabytków naszego wschodniego sąsiada, którego historia silnie związana jest z Rzeczpospolitą.
Droga jakby się poprawiła, ale dalej odbiega od europejskich standardów. Przyglądamy się mijanym zabudowaniom i dostrzegamy ogromną przepaść między poziomem życia Polaków i Ukraińców. Na szosie dominują „zabytkowe” auta, napędzane silną wolą swoich właścicieli. Co kawałek stoi patrol policyjny, często w starej ladzie i zatrzymuje co lepsze auta. Niestety, wpadamy w ich zachłanne ręce. Nie zauważamy znaku zakazu wyprzedzania i wymijamy ciągnącego się zielonego moskwicza, który zamiast odpoczywać na zasłużonej emeryturze ledwo kręci kołami po asfaltowej drodze. Kierownicy kurczowo trzyma się dziadek w filcowym kapeluszu, błagający Opatrzność o szczęśliwe dotarcie do celu. Widać, obaj poczuli dziś w sobie żyłkę rajdowców. Nagle, kątem oka dostrzegamy po lewej stronie, pędzący na sygnale radiowóz. Najwyraźniej, nie przeszkadza mu, że jedzie właśnie pod prąd. Z otwartego okna wychyla się funkcjonariusz w czapce i macha do nas lizakiem. Patrzymy na siebie, nie kryjąc zdziwienia i jedziemy dalej. Nie wierzymy, że pościg został podjęty za nami. W końcu na liczniku zaledwie 80 km/h. Policyjne auto zajeżdża nam drogę i zmusza do zatrzymania się. W tym momencie mija nas leciwy kierowca niemłodego moskwicza. Nawet na sekundę nie odrywa wzroku od jezdni.
Teraz przez okno zagląda dwóch policjantów, wydających szybkie i niezrozumiałe komendy. Kiedy jeden z nich dzielnie dzierży w dłoniach nasze dokumenty, drugi zaprasza Piotra do radiowozu. Przy okazji ogarniają wzrokiem nasz bagaż. Szykuje się sowita nagroda za błyskawiczną akcję i niebywały refleks. Przyjmując poważny ton i kamienne twarze wyszarpują od nas aż 250 hrywien (ok. 110 PLN). Kiedy Piotr okazuje wyraźne niezadowolenie, policjant zaczyna kręcić głową, że przednia tablica rejestracyjna zamontowana jest na dachu, a nie na zderzaku, jak Pan Bóg przykazał. Nie chcąc doprowadzić do wyciągnięcia kolejnych banknotów z portfela Piotr zgadza się szybko na wysokość zasądzonej kary, która z miejsca ląduje w kieszeni stróża prawa.
Dosłownie parę kilometrów dalej zatrzymuje nas kolejny patrol. Tym razem bez wyraźnej przyczyny. Piotr oświadcza: „Na dziś limit łapówek wyczerpany, więcej nie daję”. Funkcjonariusz uśmiecha się zaczepnie, zagląda do środka i obchodzi jeepa dookoła. Po niezbyt dokładnym obejrzeniu dokumentów, salutuje i życzy szerokiej drogi.
Im bliżej Kijowa tym lepsza nawierzchnia i szersza jezdnia. Stacji benzynowych na Ukrainie jest bezliku. Różnią się nieznacznie ceną za paliwo i znacznie standardem. Niektóre to prawdziwe zajazdy z dobrze zaopatrzonym sklepem, bistro i czystymi toaletami. Spokojnie można przejechać ten kraj na palącej się rezerwie i dolewać po pięć litrów.
Już po zmierzchu docieramy do stolicy Ukrainy. O dziwo, nie mamy problemu ze znalezieniem noclegu. Zatrzymujemy się w przydrożnym zajeździe na rogatkach miasta. Jest ciepły wieczór, co zachęca nas do spędzenia go na tarasie, gdzie dobiega nas nocny koncert żabich zalotników.
Trasa – Lwów - Kijów
Przejechane kilometry – 526 km
Dzień 8
sobota 05.06.2010
Wreszcie piękna pogoda. Szybko opuszczamy motel i ruszamy w miasto. Dziś sobota, więc przejazd przez imponującą metropolię, jaką niewątpliwie jest Kijów, nie nastręcza kłopotów. Bez trudu odnajdujemy bezpieczne miejsce dla jeepa na placu pod przepiękną Sofią Kijowską. Jest to monastyr, datujący swoje pochodzenie na XI stulecie. W porannym słońcu lśnią złote kopuły, a z wysokiej dzwonnicy, przez którą przechodzi się na główny dziedziniec rozlega się bicie dzwonów, dzwonków i dzwoneczków. Wspaniała czerwcowa aura oraz piękne otoczenie stanowi doskonałą scenerię dla nowożeńców, których jest tu dziś więcej niż turystów. Wspinamy się na szczyt dzwonnicy i podziwiamy panoramę miasta, a przede wszystkim zachwycamy się widokiem monastyru Św Michała Archanioła, stojącego dokładnie naprzeciw Sofii w odległości niecałego kilometra. Został on w całości odbudowany w 1998 roku po tym, jak Stalin wysadził go w powietrze. Liczne kopuły pokryte są prawdziwym złotem, a błękitne ściany zdobią gdzieniegdzie wizerunki świętych.
Stamtąd już tylko parę kroków do Zjazdu Św. Andrzeja, jednej z najstarszych ulic Kijowa, wzdłuż której ustawione są kolorowe stragany z pamiątkami, obrazami oraz tradycyjnym rękodziełem. Główną atrakcją są pamiątki z epoki ZSRR – radzieckie flagi, zimowe czapki uszatki oraz wojskowe medale i mundury z sierpem i młotem.
Podziwiamy i fotografujemy barokową cerkiew św Andrzeja z zielonymi kopułami, kiedy zagaduje nas solidnej postury Wladimir - „Poliaki?” Czerstwy gość w średnim wieku koniecznie chce zrobić z nami biznes. Zajmuje się branżą internetową i szuka kontaktów z Polakami. Od razu wręcza swoją wizytówkę z nadzieją na otrzymanie naszej w zamian. Nie po to jednak uciekliśmy od pracy na kilka tygodni, żeby zacząć handlować z Ukraińcami. Żegnamy się grzecznie, choć nie pozostawiamy złudzeń nowemu znajomemu i ruszamy w kierunku jeepa, którym wzbudza spore zainteresowanie wśród przechodniów.
Spoglądając na pomnik Bohdana Chmielnickiego, ruszającego z buławą na Moskwę, robimy sobie małą przekąskę przed drogą. Kijów niewątpliwie zrobił na nas ogromne wrażenie i warto byłoby tu zostać na dłużej, ale niestety musimy nadrobić stracony przez niefrasobliwego jeepa, czas. Przejeżdżamy przez Dniepr, wijący się szerokim korytem przez miasto i obieramy kierunek na Rosję.
GPS prowadzi nas z miasta niestety na podrzędną drogę i teraz zamiast szeroką trasą, do Charkowa jedziemy wiejską szosą. Dokładamy około 120 km i mamy niepowtarzalną okazję podejrzeć, w jakim rytmie żyje ukraińska prowincja. Mijamy drewniane domki, często z niebieskimi okiennicami, babuszki sprzedające przy drodze świeże, dojrzałe truskawki i bociany, przechadzające się po zielonych polach. W kolejnym sennym miasteczku, którego strzeże zamyślony Lenin, spoglądający na betonowe świadectwa socjalizmu, zaczepia nas około pięćdziesięcioletni Anatolij. Kiedy zatrzymujemy się pod sklepem z napojami, podbiega do nas i wita szczerym uśmiechem. W słońcu połyskuje złoto-srebrna galeria jego zębów. Podaje rękę i mówi: „Ja był w Polsze 53 razy. Ja liubliu Polsze i Polaki”. Z miejsca zaprasza nas do domu, oferując gościnę. Z przykrością musimy odmówić, bo przed nami daleka droga.
Wkrótce docieramy do właściwiej trasy i już po zmroku zatrzymujemy się na nocleg w przydrożnym zajeździe. Wieczór spędzamy w uroczej knajpce, gdzie do dyspozycji mamy własną drewnianą, rustykalną chatkę. Obsługuje nas uśmiechnięta, rumiana dziewczyna z długimi warkoczami, ubrana w tradycyjny ludowy strój. Jeep odpoczywa na zamkniętym parkingu, a my bawimy się, nie rujnując naszego portfela. Pijemy zimne piwo za 2,50 PLN!!!!
Trasa – Kijów - Łubny
Przejechane kilometry – 352 km
|
do góry |
dzień 9-10 |
Dzień 9
niedziela 06.06.2010
I znów wita nas słoneczny, ciepły poranek. Sprawia nam to wiele radości po tylu deszczowych, majowych dniach w Warszawie. Czas goni, więc czym prędzej ruszamy w trasę. Po drodze zatrzymują nas trzy patrole policji drogowej, w tym jeden za przekroczenie dozwolonej prędkości o całe 13 km. Nie zauważamy ograniczenia do 40km/h. Ważne, że krwiopijca w mundurze zauważa nas. Z imponującą gibkością przeskakuje z przeciwległego pasa drogi, aby czym prędzej sowicie ukarać niesubordynowanego pirata drogowego, mknącego 53 km/h. Lekko zdyszany, ale z nieskrywaną dumą wskazuje uchwycony wynik na archaicznym radarze. Nie możemy powstrzymać śmiechu, co tylko komplikuje naszą przestępczą sytuację. Piotr kolejny raz ląduje na tylnej kanapie wysłużonej łady. Z portfela ubywa nam 20 USD.
Wkrótce mijamy Charków, który okazuje się dużym i zadbanym miastem. Robimy krótki postój na polskim cmentarzu, znajdującym się na rogatkach. Niestety nie mamy zniczy ani kwiatów. W ciszy oddajemy hołd pomordowanym przez NKWD oficerom. Nad mogiłą powiewa obok flagi ukraińskiej, flaga biało-czerwona. Obok, w słońcu lśni orzeł w koronie.
Stąd już niecałe 30 km do granicy z Rosją. Przeczuwamy ciągnące się w nieskończoność formalności i podejrzliwość rosyjskich celników. Tymczasem, zarówno po ukraińskiej, jak i rosyjskiej stronie wzbudzamy szczere zainteresowanie, a przede wszystkim uśmiech na ich twarzach. Do tego jest niedziela i panuje niewielki ruch. Podczas, gdy my wypełniamy ważne karteczki celnicy robią komórkami zdjęcia jeepa i z niedowierzaniem kręcą głowami, spoglądając na naszą ambitną mapę podróży. Nie zaglądają nawet do środka, a plan rowerowy kwitują gromkim śmiechem i stwierdzeniem: „Bywajtie, dwa wariaty”.
No to „witaj Rosija!” Jesteśmy w największym kraju świata. Błogi nastrój, w jaki wprawił nas personel graniczny szybko jednak ustępuje złości, kiedy zatrzymuje nas najbliższy patrol milicji. Jeep niewątpliwie zwraca na siebie uwagę, ale tym razem za co? Z naszą wagą, już od dawna plasujemy się w peletonie ład, moskwiczy i zaporożców, więc o przekroczeniu prędkości nie może być mowy. Światła włączone, pasy zapięte, nikogo nie wyprzedzaliśmy. A jednak... A tablica rejestracyjna dlaczego na bagażniku, a nie na zderzaku? „Że nie możliwe? Możliwe, możliwe” - stróż prawa o różowych policzkach nie poddaje się. Dzierżąc w tłustych palcach nasze dokumenty i drapiąc się w czoło pokazuje Piotrowi, żeby poszedł za nim. Niewinny skądinąd kierowca twardo opiera się wysuwanym żądaniom gotówkowym. Nie robi na nim nawet wrażenia wymyślone naprędce ostre stwierdzenie milicjanta, że właśnie otrzymał telefon od pograniczników. Podobno kazali nas zatrzymać w związku z nieprawidłowym umiejscowieniem tablic. Milicjant swoją fikcyjną opowieścią najwyraźniej podbija swoją stawkę. Na to Piotr siada na wysokim krawężniku i zaczyna bawić się sznurówkami, mówiąc: „U mienia mnogo wremia (czasu). Pajdom do sudu i my poznajem czy możliwe czy niemożliwe.” Milicjant ostatecznie składa broń, zwłaszcza że na horyzoncie pojawia się terenowy lexus, którego nie zamierza przepuścić. Już nie kontynuuje swojej licytacji tylko w pośpiechu oddaje dokumenty i ze świecącymi oczami pewnym krokiem zmierza w kierunku kolejnej ofiary. W końcu nie może wrócić do domu z pustymi rękami i to w niedzielę. No to mamy już pierwsze ważne spostrzeżenie – na terenie Rosji grasuje ta sama łapówkarska mafia, przebrana w mundury drogówki, co na Ukrainie. Cel jest jasno określony - wyczyszczenie jak najwięcej portfeli w ciągu jednej godziny. Miejsce polowania – tam, gdzie akurat stoi jakiś absurdalny znak, którego absolutnie nikt nie przestrzega. A niezbicie świadczy o tym fakt, iż nie są w ogóle zatrzymywane do kontroli liczne na drogach zabytki motoryzacji radzieckiej. Czyżby spełniały wszystkie dopuszczalne normy, szczególnie te dotyczące stanu technicznego? No nic, jakoś trzeba będzie sobie radzić i nie dawać się z rubli skubać.
Wieczorem orientujemy się, że szukanie spania w jakimkolwiek większym mieście mija się z celem. Przyczyną są wzięte z kosmosu ceny. Hotel w nieciekawym Staryj Oskol, jest betonową bryłą z minionej epoki, co prawda po drobnym liftingu i życzy sobie za spędzenie w nim nocy niebotyczną sumę 3600 Rubli (360 PLN). To przynajmniej trzykrotnie przewyższa nasz budżet. Liczymy na przydrożne motele i zajazdy i nie mylimy się, choć nasza cierpliwość i zmęczenie wystawiona jest na ciężko próbę. Do następnego miasta jest jeszcze 140 km, a przy drodze nie ma nic. Dochodzi północ. 5 km przed wjazdem do Woroneża naszym oczom ukazuje się neon „Motel”. Jest czysto, własna łazienka oraz bezpieczne miejsce dla jeepa tuż obok „zmotanego” gazika. Do tego jeszcze sklep z napojami jest otwarty. Pełny luksus za przyzwoite pieniądze. Cieszymy się, bo już wkrótce, za Uralem, będziemy trenować rozbijanie biwaku i spanie w namiocie.
Trasa – Łubny - Woroneż
Przejechane kilometry – 574 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – Woroneż – 2621 km
Dzień 10
poniedziałek 07.06.2010
Ciężko nadrobić stracony czas, ale się staramy za wszelką cenę. Trudno jest o tyle, że obciążony jeep szybko nie pojedzie, do tego straciliśmy kolejną godzinę, przestawiając na granicy rosyjskiej czas znowu do przodu. My gonimy, a tu czas zastawia na nas dodatkowe pułapki. Różnica w stosunku do Polski wynosi już 2 godziny. Na szczęście dzień jest bardzo długi. Zmrok zapada tu dopiero o 22.00, więc tak naprawdę można bezpiecznie jechać do późna. Już po zmroku znajdujemy przyzwoity motel za cenę mieszczącą się w naszym budżecie. Jesteśmy w Bolsku nad Wołgą.
Trasa – Łubny - Bolsk
Przejechane kilometry – 665 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – Bolsk – 3286 km
|
do góry |
dzień 11 - 12 |
Dzień 11, 12
wtorek 08.06.2010, środa 09.06.2010
I znowu w drodze. Jak na razie jedzie się dobrze, choć ruch się zagęszcza. Jesteśmy na głównej, a dalej już jedynej trasie, biegnącej przez surową Syberię na wschód Rosji. Rodzimy transport jest duży, więc i na drodze chwilami ciasno. Niestety, nie przekłada się to na bazę noclegową, zwłaszcza że mijamy duże ,niezamieszkane tereny. Kiedy pojawiają się jakiekolwiek zabudowania to i zwykle pojawia się stacja benzynowa, tzw. „awto-stojanka” dla TIR-ów, bar czynny całą dobę oraz czasem „gostinica”, czyli motel. Znów ubywa nam kolejnych dwóch godzin. Różnica z polskim czasem to już całe cztery godziny. W zamian dostajemy bardzo długi dzień. Pada nasz życiowy rekord – ciemno robi się dopiero o północy. Dopiero wtedy zaczynamy rozglądać się za miejscem na nocleg, zwłaszcza, że dociągamy do dużego miasta, Ufa. Po godzinie wita nas szeroki, trzypasmowy wjazd, ale żadnych zajazdów i moteli, nie licząc dwóch przeraźliwie drogich. Hotele miejskie z zasady odpuszczamy i jedziemy dalej. Zmęczenie daje znać o sobie, bo już od 12 godzin jesteśmy w samochodzie. Piotr jest odporny i wytrzymały, ale organizm stanowczo domaga się odpoczynku. Zajeżdżamy na chwilę na stację benzynową, aby się trochę rozprostować i kupić wodę. Stacja stoi niestety przy przeciwległym pasie. Na drodze jest pusto i ciemno, więc bez zastanowienia przecinamy ciągłą linię. Nagle, spod ziemi wyrasta za nami milicyjna łada. Przyczajeni, w sprytnym nocnym kamuflażu tylko zacierali na taką okazję. I wpadła śliweczka do koszyczka. Jesteśmy wściekli i padnięci, a tu jeszcze trzeba się zdobyć na mały teatrzyk, w którym najważniejszą rolę gra mimika twarzy. Postanawiamy wziąć ich na litość, bo wina tym razem jest bezsprzeczna. Piotr przybiera zbolałą minę i powłóczystym krokiem wędruje na tylną, zapadniętą kanapę. Efekty negocjacji – z portfela ubywa 50,00 PLN, a z lodówki 2 polskie piwa. Jedziemy dalej. Mijane zajazdy pękają w szwach, nawet na parkingach nie ma gdzie wsadzić szpilki. Jedziemy dalej. I znowu nie ma miejsca i znowu jedziemy dalej. Jest zajazd! Z murowanej budki na parkingu wychyla się lekko zaspana głowa – są miejsca. Powolutku podjeżdżamy pod niewielki, nieotynkowany budyneczek z brudnymi oknami, przez które widać brudne zasłony. Nie budzi naszego zaufania. Postanawiamy odwrót. Nagle prawe, przednie koło wpada w groźną pułapkę. Nikt nie pomyślał, żeby zabezpieczyć otwartą studzienkę na środku parkingu!!!!!!! Cała wstecz. Tylny napęd wyrywa jeepa z potężnej dziury. Parkingowy drapie się po głowie i nie wiele robi sobie ze złości, w jaką wpada Piotr. Auto na szczęście całe. Osobówka na tym parkingu kończy swoją wycieczkę i do tego jeszcze spędza noc w obskurnym pokoju za 90 PLN!!!!!! Złorzecząc na ludzką głupotę jedziemy dalej. Postanawiamy, że jeżeli przez kolejnych 20 minut nic nie znajdziemy, przytulamy się do jakiegoś TIR-a na kolejnej „auto-stojanowce” i idziemy spać, tak jak siedzimy. Mija 4.30 rano. Zaczyna widnieć. Na horyzoncie pojawiają się światła. Krewka, około sześćdziesięcioletnia kobieta o lekko skośnych oczach prowadzi nas do pokoju. Straszny głód każe iść do baru. Wyciągamy dwie konserwy i popijamy piwo. Na zegarze dochodzi 5.30. W końcu, nie najadamy się na noc...Tylko piwo do śniadania? Zdaje się, że już całkiem nam się z tym przestawianiem czasu polasowało.
„Rano”, czyli o 13.00 ruszamy w trasę. Wcześniej spotykamy Szczepana, młodego kierowcę polskiego TIR-a z Siedlec, który właśnie jedzie z Jaktenyburga do Polski. Wróci tu za około miesiąc z transportem jabłek do Krasnojarska. Pokazuje nam niedźwiedzia, który niedawno przechadzał się po okolicy. Dziś, krąży w kółko po niedużej klatce i robi za lokalną atrakcję. Nie mogę patrzeć na nieszczęście tego zwierzaka, choć nie chciałabym go spotkać na naszej drodze.
Przed nami Ural, który w rzeczywistości jest łańcuchem niewysokich, porośniętych lasem pagórków. Niektóre podjazdy okazują się jednak bardzo długie i ostre, co nie bardzo podoba się obładowanemu do granic możliwości jeepowi. Na ostrzejszych zjazdach palą się i to dosłownie klocki w Kamazach i Tatrach. Czasem stają na poboczu i czekają, aż ostygną. Spod ich ogromnych kół unosi się dym i nieprzyjemny zapach. Wkrótce naszym oczom ukazuje się znak „AZJA”. Właśnie przekraczamy umowną granicę pomiędzy dwoma kontynentami.
Nieprzespana noc daje o sobie znać. Oczy się kleją, a głowę dominują marzenia o łóżku. Kilkugodzinny odpoczynek okazuje się niewystarczający, zwłaszcza że wczoraj spędziliśmy w jeepie ponad 17 godzin. Jeszcze nie ma 20.00, a my już rozglądamy się za jakąś przyzwoitą „gostinicą”. Z pewnością nie jesteśmy gotowi na powtórkę z wczoraj, a może właściwie z dzisiaj...
Niestety, nie jest łatwo. Przyzwoity zajazd z bezpiecznym parkingiem znajdujemy dopiero przed 1.00 w nocy. Padamy jak koty.
Trasa – 1 dzień - Bolsk – Sim, 2 dzień Sim - Kurgan
Przejechane kilometry – 1 dzień - 665 km, 2 dzień – 512 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – Kurgan – 4463 km
|
do góry |
dzień 13 - 14 |
Dzień 13, 14
czwartek 10.06.2010, piątek 11.06.2010
Dziś mija tydzień od drugiego, udanego startu. Cały czas w trasie. Przemierzamy ogromną Syberię, która o tej porze roku to bezkresne, soczysto zielone obszary. Mijamy polany z brzozowymi zagajnikami, torfowiska z licznymi bagiennymi sadzawkami, w których pluskają się kaczki oraz gęstą tajgę. Aż trudno wyobrazić sobie, że przez większą część roku miejsce to zamienia się w lodową pustynię, która pochłonęła tyle istnień ludzkich. Dreszcze na plecach wywołują w nas mijane niewielkie wioseczki, w których dominują liche, drewniane chatki, przed którymi siedzą i cieszą się latem rosyjskie babuszki. Jak radzą sobie z mrozem, przekraczającym na termometrze 40-tą kreskę poniżej zera i to w dzień? Teraz jest tu słonecznie i ciepło, czasem nawet upalnie.
Rosyjskich kierowców niewątpliwie cechuje ognisty temperament, bo rzadko zdejmują nogę z gazu. Trzeba mieć oczy szeroko otwarte, bo wyprzedzają nie rzadko także z lewej strony. Dlatego oboje patrzymy w lusterka. Nagle unosi się tuman kurzu i nieutwardzonym poboczem pędzi najnowszy model lexusa.
Nawet kierowca wysłużonej, 20-to letniej łady nie zawaha się dołączyć do peletonu co najmniej 5 aut, wyprzedzających sznur TIR-ów. Nikt nie zwraca uwagi na znak zakazu wyprzedzania czy na zakręt, zza którego może za chwilę wyłonić taki sam rząd rozpędzonych samochodów. Często mijamy krzyże smutno patrzące na brawurę i nieodpowiedzialność. Mijamy właśnie poważną kolizję. Kierowca doszczętnie zniszczonego auta, którego markę trudno rozpoznać, leży na asfalcie, przykryty plastykowym workiem. Miejsce na nowy krzyż...
Dziś mamy więcej szczęścia, na wjeździe do Omska stoi i czeka na nas przytulny motelik. Spotykamy w środku pana Włodka, Polaka mieszkającego w białoruskim Brześciu. Jedzie TIR-em do Nowosybirska. Dobrze zna panią Irinę w recepcji i załatwia nam zniżkę na pokój. Jest zmęczony i nie daje się zaprosić na piwo do baru. Idziemy zatem sami, ale niedługo towarzystwo samo się organizuje. Od kilku minut przygląda nam się dwóch Rosjan. W końcu jeden zagaduje. Pyta, czy to nasz jeep stoi na parkingu, po czym zaprasza na pogawędkę do swojego stolika. 38-letni Andriej, zwalisty blondyn, spoglądający na wszystkich ze swojej blisko 2-metrowej perspektywy i uśmiechnięty, 50-letni Nikołaj, są wspólnikami i podróżują po Rosji w interesach. Zajmują się, jak na Rosję przystało, branżą spirytusową i bardzo chcą znać szczegóły naszej wyprawy. Jesteśmy źli na siebie, że tak słabo się do rosyjskiego w szkole przykładaliśmy. Pomagamy sobie rękami, czasem coś rysujemy i jakoś się dogadujemy. Nikołaj jest posiadaczem takiego samego modelu jeepa, więc wypytuje Piotra o szczegóły techniczne, potem rozmowa toczy się na tory niedawnej katastrofy lotniczej w Smoleńsku. Rzeczywiście, wielu Rosjan głęboko dotknęła polska tragedia, zwłaszcza że zdarzyło się to na rosyjskiej ziemi, do tego w tak symbolicznym miejscu. Wspólnie narzekamy na szkody, jakie wyrządziła obu narodom komuna i przed snem żegnamy się podsumowaniem, że łączą nas wspólne, słowiańskie korzenie. Nikołaj z uśmiechem wspomina szkolny wierszyk: „Był sobie Lech, Rus i Czech”. Ten sam, który my też dobrze ze szkoły znamy. Ostatecznie kładziemy się spać o 4.00 nad ranem. I znowu nie dogoniliśmy czasu...
Rano, o 10.30 zgodnie z umową, budzą nas nasi nowi rosyjscy znajomi. Po szybkim śniadaniu ruszamy za ich volvo do miasta. Chcą ułatwić nam kontakt ze światem i pomóc w zakupie mobilnego modemu internetowego. Na pozór prosta operacja napotyka na trudności. Polecają nam operatora, mającego najlepszy zasięg sieci w Rosji. Uśmiechnięta dziewoszka przyjmuje pieniążki, ładuje kartę sim za 100 PLN (1000 rubli) i niestety okazuje się, że modem nie ma ochoty na współpracę z polskim laptopem. Dziewoszka rozkłada ręce i mówi, że rubli zwrócić jednak nie może. Nawet „bolszoj Andriej”, który teraz „huczy” na dziewoszkę nie jest w stanie nic w tej sprawie wskórać. Idziemy do drugiego operatora, a tematem rubli mamy zamiar się zająć za chwilę. Zasięg trochę gorszy, ale usługa i tańsza i modem działa. Andriej uśmiecha się szelmowsko i po raz drugi naciera na dziewoszkę. Niestety, atak nieudany. Musimy odwiedzić punkt obsługi klienta w centrum Omska. Za ladą nowoczesnego biura siedzi śliczna dziewczyna w firmowym uniformie i tonem sprzedawczyni godnej roli w komedii Barei informuje, że zwrot pieniędzy nastąpi za 21 dni, a tu są papierki do wypełnienia. Podejście do klienta, będącego wszędzie niewygodnym petentem jest, jak widać w postkomunistycznym społeczeństwie silnie zakorzenione. Nawiasem mówiąc, spotykamy się z tym w Rosji każdego dnia. Do akcji wkracza tymczasem „balszoj Andriej” i naciera właśnie na pokój naczelnika. Ten z kolei, wyraźnie przygnieciony rozmiarem naszego druha, pieniądze zwraca w ciągu następnych pięciu minut. Andriej nie kryje dumy ze swojej wrodzonej umiejętności prowadzenia trudnych negocjacji. Jedziemy za srebrnym volvo do rogatek miasta, gdzie się rozstajemy. Andriej i Nikołaj jadą za biznesem do Tomska, my do Nowosybirska. Na pożegnanie dajemy im ostatnie dwa polskie piwa, jakie nam zostały i wymieniamy się telefonami. Zapraszają nas w drodze powrotnej do siebie, do malowniczego Ałtaju. Kto wie, czy nie skorzystamy z zaproszenia. Może wreszcie zakończymy nasz pościg z czasem.
Do Nowosybirska mamy prawie 700 km. Tam chcemy spędzić noc. To licząca 1,5 mln mieszkańców, tętniąca życiem metropolia, stolica Syberia, więc z pewnością bez trudu znajdziemy przyjemną „gostinicę”. Jest popołudnie, ale liczymy, że przed 1.00 powinniśmy być na miejscu. Na drodze robi się coraz puściej, coraz rzadziej mijamy zabudowania i stacje benzynowe. Po horyzont – zielona, niezamieszkana przez ludzi kraina, nad którą krążą sokoły i hordy wściekle głodnych komarów o gigantycznych rozmiarach. Każde opuszczenie auta kończy się atakiem oszalałych krwiopijców, a że cierpią na chroniczny brak świeżego towaru, atakują z podwójną mocą. To prawdziwa plaga Syberii, konkurująca tylko z siarczystym mrozem. Mijamy kolejną, niewielką osadę. Drewniane chatki z ozdobnymi, pomalowanymi na niebiesko okiennicami przytulają się do siebie. Może tak im cieplej, kiedy w zimową noc temperatura spada tu do minus 50 stopni Celsjusza. Nieopodal, w sporym stawie odbijają się wysokie, smukłe brzozy. A nad stawem wędkarze. Bronią się przed bezwzględnymi owadami, dla których to idealna wylęgarnia całych pokoleń, chroniąc twarz i głowę kapeluszem z przyszytą do niego cienko utkaną siatką, swego rodzaju moskitierą.
Zapada zmierzch. Z daleka widać mieniącą się w ciemności łunę świateł. To Nowosybirsk. Jesteśmy, tak jak przewidywaliśmy i jest motel na wjeździe. Niestety wszystkie pokoje zajęte. Jedziemy dalej. Pewnie na wylocie coś będzie. Mijamy metropolię, kończą się latarnie i nic. Ciemno i pusto. A gdzie się podziały TIR-y? Są światła! To tylko zamknięta stacja benzynowa, „awto-stojanka” i drewniana chatka, w której miga blade światło. Przed chatką dopala się prymitywne palenisko, na którym wieczorem gospodyni piekła szaszłyki. Jedziemy dalej. Nic. Dookoła pustka. Nikt nas nie wyprzedza. Z przeciwległej strony nadjeżdża jedynie ogromna Tatra i poczciwy gazik. Powoli robi się widno. Szarzejące niebo zabarwia się na fioletowo, szybko różowieje. To słońce się dobija i informuje, że właśnie rodzi się kolejny dzień. Pod kołami coraz gorsza nawierzchnia. Z trudem omijamy gigantyczne dziury. Powoli wstaje kolejna syberyjska osada, którą za sobą zostawiamy. Przed domkami, w których zapalają się nieśmiało pierwsze światła, odpoczywa zaporożec i moskwicz z pordzewiałym zderzakiem. Na końcu wioski miga kolorowy neon „stołobar”, przed którym odpoczywają dwa kamazy, jeden TIR i trzy uazy. Mam nadzieję, że ich kierowcy powiedzą, czy w okolicy można liczyć na „gostinicę”, zwłaszcza że do następnego miasta zostało już tylko 50 km. Jesteśmy bardzo zmęczeni i te 50 km jest dla nas w tej chwili gigantyczną odległością. Do tego nic nam to nie gwarantuje. W środku krępa pani, w niebieskim fartuszku smaży świeże bliny. Przy dwóch stoliczkach, przykrytych kolorową ceratą siedzą trzej mężczyźni i popijają ze szklanek świeżo zaparzony w samowarze czaj. Na pytanie „gostinica” uśmiechają się tylko i kręcą przeczącą głowami. Zdaje się, że czas na biwak. Odtąd „gostinice” pozostają chyba sennym wspomnieniem. Odjeżdżamy od osady niecałe 10 km i rozglądamy się za przytulnym zagajniczkiem, którym odgradzamy się od drogi. Na drodze i tak pusto. Z rzadka słyszymy Kamaza, bujającego się na koleinach. Od Nowosybirska, który był dziś naszym celem odjechaliśmy prawie 200 km. Uzbrojeni w off-a i Raid-a sprawnie rozkładamy nasz namiot i mościmy sobie legowisko. Dookoła bezkresna, pusta przestrzeń. Nawet komary chyba się zmęczyły, bo zanadto nam nie przeszkadzają. Tylko my, jeep i nasz turystyczny domek, do którego zagląda czerwone słońce, wspinające się po horyzoncie. Jest 5.00 rano. Gdzieś niedaleko uparcie kuka kukułka. Czas na sen.
Trasa – 1 dzień – Kurgan – Omsk, 2 dzień Omsk – gdzieś przy drodze (ok 40 km przed Kemerowem)
Przejechane kilometry – 1 dzień - 663 km, 2 dzień – 875 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – Kemerowo – 6001 km
LK
LL
|
do góry |
dzień 15,16,17 |
Uwaga!!!
Prosimy używać przeglądarki MOZILLA FIREFOX do załadowania pełnej zawartości strony wraz ze zdjęciami.
Dzień 15,16,17
sobota – poniedziałek 12 – 14.06.2010
Podczas odpoczynku na biwaku przejmuję na siebie obowiązek czuwania. Zawsze mogę zdrzemnąć się potem w trasie. Najważniejsze, żeby Piotr się zregenerował i miał siłę dalej jechać. Nagle zrywa się silny wiatr i szarpie naszym namiotem. Ziemia jest jednak twarda, więc wciąż stoimy w tym samym miejscu. Piotr dobrze wbił śledzie. Po chwili słyszę szum deszczu. Krople dudnią w tropik. Robi się chłodno, więc szczelniej owijam się śpiworem. Piotr ani drgnie. Śpi, jak kamień. Już jedenasty dzień z rzędu, jak siedzi za kierownicą prawie non stop.
Wstajemy zanim zegarki oznajmiają południe. Już nie pada, ale niebo zasnuło się chmurami. Jest 16 stopni. Jesteśmy dobrze osłonięci drzewami, za którymi jest droga, więc myjemy się od stóp do głów, po czym szybko się pakujemy i ruszamy. Dzisiejszy cel to Krasnojarsk. Przed miastem zagęszcza się tajga, którą teraz mamy po obu stronach szosy. Pomiędzy drzewa często widzimy bagniska. Rogatki miasta ukazują nam się przed północą. Dziś mamy więcej szczęścia – czeka nas noc w łóżku.
Wykorzystujemy wreszcie zakupiony dzięki pomocy Andrieja i Nikołaja modem internetowy, zwłaszcza że jesteśmy w mieście liczącym prawie 900 tys mieszkańców, a więc gwarantującym dobry zasięg sieci. Rosja to ogromny kraj. Widać to na każdej mapie świata, ale poczuć jej prawdziwy ogrom można dopiero tutaj. Przemierzamy tę surową krainę i cały czas jest daleko do drugiego końca. Powoduje to między innymi brak zasięgu sieci komórkowych na trasie, liczącej tysiące kilometrów. I nawet trudno się dziwić.
Wjazd do dużych miast syberyjskich, takich jak Omsk, Nowosybirsk czy Krasnojarsk to jakby skok do cywilizacji. Jedziemy setki kilometrów przez pustkowie, mijamy hektary nieuprawianej przez nikogo, zielonej teraz ziemi, połacie łąk i torfowisk, lasy, bagna i zagajniki. Co kilkadziesiąt kilometrów przejeżdżamy przez niewielkie osady o prymitywnej drewnianej zabudowie, nieduże miasteczka zdominowane szarymi blokami i motoryzacją, dawno sprzed okresu pierestrojki i nagle wjeżdżamy do dużego miasta z mnóstwem sklepów, szerokimi ulicami i centrami handlowymi. Chociaż i tu dostrzegamy wyraźne kontrasty – z jednej strony eleganckie galerie handlowe, nowiutkie stacje benzynowe i lśniące, ogromne salony samochodowe, z drugiej – smutne bloki, krzywe chodniki i stragany z tanią odzieżą. I pomimo że jest lato, bez trudu można tu kupić czapę z sobola, futrzane buty i walonki, wprost ze stolika przy głównej ulicy. Powszechnym widokiem są również żółte beczkowozy z kwasem chlebowym, w Rosji bardzo popularnym. Stoją zwykle przy przystankach, gdzie na trolejbusy czekają ludzie. Jesteśmy już bardzo głęboko w Rosji, a więc geograficznie już od dłuższego czasu w Azji, ale jak dotąd bardzo rzadko obserwujemy cechy, charakterystyczne dla tego kontynentu. W Krasnojarsku spotykamy sporu Azerów i Armeńców, którzy tworzą swego rodzaju koloryt tego miejsca. Handel na dużym bazarze umilają sobie grą w kości.
Po godzinie 17.00 przejeżdżamy przez Jenisej i obieramy kurs na Irkuck, do ostatniego dużego miasta na naszej trasie do Mongolii. I znowu po obu stronach gęsta tajga. Ruch na drodze wyraźnie się zmniejsza. Znacznie ubywa stacji benzynowych. W międzyczasie tracimy po raz kolejny tym razem już ostatnią godzinę. Teraz mamy już 6 godzin później niż w Polsce. O zachodzie słońca, który jest dopiero tuż przed godziną 23.00 dojeżdżamy do miasteczka Kańsk. Wita nas czerwony sierp i młot. Benzynę tankujemy na bardzo skromnej i nie budzącej zaufania stacji, gdzie poszczególne dystrybutory znajdują się w metalowych baraczkach. Po doświadczeniach afrykańskich wiemy jednak, że jeep jest w tej kwestii niewybredny i wypije wszystko. Już od dawna tankujemy tu paliwo 92-u oktanowe,a czasami 80 po której auto nie traci mocy. Dalej jedziemy ulicą Lenina i wypatrujemy znaków na Irkuck. Nagle, bez ostrzeżenia kończy się asfalt. Czyżbyśmy zgubili drogę? Nie, dopiero co widziałam tabliczkę z numerem naszej trasy. Dziury pod kołami są ogromne, do tego koleiny i kamienie. Powoli zmierzcha. Widać jeszcze ostatnie zabudowania, ale droga nie chce się poprawić. Zbliża się noc. Nie wiemy, czy taka droga to tylko kilkukilometrowy odcinek czy tak już będzie do Irkucka, do którego zostało jeszcze nieco ponad 800 km. Postanawiam spytać kierowcę Kamaza, którego widzę we wstecznym lusterku. Na moje pytanie uśmiecha się szeroko i oświadcza, że takich warunków możemy się spodziewać przez kolejnych 500 km. Jak na życzenie, zza winkla wyłania się „awto-stojanka”. Decyzja o noclegu zapada jednogłośnie. Pakowanie się na taką drogę w ciemną noc, do tego na odludzie byłoby w przeciwnym razie czystym szaleństwem i skrajną nieodpowiedzialnością.
Wstajemy wcześnie rano i wyruszamy. Przed nami 800 km drogi wątpliwej jakości. Ruch na drodze jeszcze mniejszy niż dotychczas. Rzadko jest nam i jeepowi darowany luksus jazdy po asfalcie. Pod kołami mamy szutr, choć nasza mapa wyraźnie pokazuje że jedziemy drogą oznaczoną kolorem czerwonym. Ciężki samochód kołysze się na nierównościach, pył wdziera się do środka wszystkimi możliwymi szczelinami, luzują się ekspandery na dachu. Martwimy się naszym tempem, bo zamiast 80 km/h jedziemy teraz 40 km/h. Uff! Wreszcie asfalt. Boże! Znów nieutwardzona droga i ten przeklęty pył. I tak na zmianę. Gęsta tajga zamienia się w bezkresne łąki z widocznymi taflami błotnistych sadzawek. Znów słychać kukułkę. I znów tajga. Może zobaczymy niedźwiedzia? Teraz często nasza droga wiedzie nas wzdłuż torów kolei transsyberyjskiej. Co jaki czas z o szyny stukają wagony towarowe w niekończącym się sznurze. Liczba wagonów rzadko spada poniżej 60-ciu. Wiem, bo za każdym razem je liczę. Taki nawyk z dzieciństwa... Syberia wykorzystuje letnią aurę i szykuje zapasy opału na srogą zimę, która nie zapomni tu wrócić za kilka miesięcy. Przed chatami usypane kopce brzozowych pieńków. Dadzą ciepło, kiedy wszystko dookoła zamarznie tu na kamień. Zatrzymujemy się na chwilę. Przed chatą z obowiązkowymi niebieskimi, pięknie zdobionymi okiennicami siedzą dwie babuszki. Witają nas bezzębnym uśmiechem. Pytają skąd jesteśmy, wyraźnie zadowolone, że są fotografowane. Jedna kwituje krótką pogawędkę:”Polsza i Rosija w wojne dwa druhy”. Sowiecka propaganda widać zakorzeniła się tu na dobre. Machają laseczką na pożegnanie.
Teraz jedziemy nierównym asfaltem, który funduje nam dla odmiany fantazyjne, niekiedy gigantyczne wypiętrzenia. Chwila nieuwagi i zawieszenie zostaje na takiej górce lub niewyobrażalnie głębokiej dziurze. Mieszkańcy kolejnej syberyjskiej osady z obojętnością przyglądają się naszemu slalomowi. Ktoś naprawia starego junaka, ktoś wyciąga wiadro wody ze studni, ktoś rąbie drzewo. Jak radzą sobie przy trzaskającym mrozie? Jak żyją? To cały czas nie mieści się w naszych głowach.
I znów łąki i bagna. Tumany kurzu ciągną się długim welonem za nami. Jeep ma powtórkę z Afryki i najwyraźniej nie jest tym faktem zachwycony. Prze jednak dzielnie do przodu. Z każdym kilometrem robi się coraz bardziej dziko. Dookoła ścielą się kobierce, na przemian to żółtych to pomarańczowych dzikich kwiatów. W sadzawce przeglądają się smukłe brzozy. Znów słyszymy kukułkę. Wybija właśnie 10-ta godzina naszej jazdy. Słońce jest jeszcze wysoko.
Po czterystu kilometrach wreszcie poprawia się droga. Znów jedziemy 80 km/h i znów gonimy czas, a ten znów nam ucieka. Właśnie odleciała nam kolejna godzinka. Teraz już mamy 7 godzin później niż w Polsce. Tak powinno zostać już do Pekinu. Przed północą zapada zmierzch. Do Irkucka jeszcze prawie 200 km, ale czas iść spać. Niestety nie ma gdzie. Dookoła tajga i temperatura spadła do 5 stopni Celsjusza, więc rozbijanie biwaku nie bardzo nam się dziś uśmiecha. Poza tym boimy się zwierzyny. 30 km przed Irkuckiem zatrzymujemy się w „gostinicy”, która pozostawia wiele do życzenia. Dochodzi wpół do trzeciej, więc nie wybrzydzamy. Lepsze to niż wizyta niedźwiedzia w naszym namiocie. Jutro Bajkał i dalej już Mongolia.
Trasa – 1 dzień – Kemerowo - Krasnojarsk, 2 dzień - Krasnojarsk - Kańsk, 3 dzień - Kańsk - Irkuck (30 km przed miastem)
Przejechane kilometry – 1 dzień - 553 km, 2 dzień – 282 km, 3 dzień - 715
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – Irkuck – 7551 km
|
do góry |
dzień 18-19 |
Dzień 18-19
wtorek - środa 15 – 16.06.2010
Opuszczamy Irkuck, gdzie robimy większe zapasy wody oraz jedzenia i jedziemy w kierunku Bajkału. Od tej strony najgłębsze jezioro świata nie prezentuje się najlepiej, choć otoczenie zachwyca. Ogromny akwen otaczają góry, porośnięte gęstą tajgą. Spomiędzy strzelistych sosen wychylają się ośnieżone szczyty. Co chwila przecinamy rwące strumienie, płynące prosto do Bajkału. Znów psuje się droga. Asfalt jest poszarpany i często wybrzuszony. Omijamy głębokie dziury. Następnie znów jest gładko. I tak to właśnie z tymi rosyjskimi drogami jest. Raz jedziemy jak po stole, z ustawionym na prędkość 80 km/h tempomatem, a za chwilę hamujemy, bo właśnie ktoś zapomniał, że droga idzie dalej i nie widział sensu jej remontowania. A trzaskający mróz potrafi solidnie zniszczyć ludzką pracę.
Słyszymy gwizd pociągu. Znów jedziemy wzdłuż torów, po których właśnie przetacza się pociąg towarowy. Ruch na drodze niewielki, choć obserwujemy coraz więcej aut z kierownicą po lewej stronie. Najwyraźniej Rosjanie sprowadzają auta z Japonii, do której z Władywostoku jest już całkiem blisko.
Na wieczór meldujemy się w Ułan Ude w tzw. regionie Buriatia, gdzie większość mieszkańców to z pochodzenia Mongołowie. Nagle europejskie twarze ustąpiły miejsca skośnym oczom i szerokim policzkom. Teraz czujemy, że jesteśmy w Azji. Do granicy mongolskiej mamy nieco ponad 200 km, ale na noc zostajemy w mieście. Wykorzystujemy wczesną porę i dobry zasięg sieci na kontakt z najbliższymi. Piotr wysyła maile, ja robię solidne pranie. Nie wiadomo, co nas czeka w Mongolii.
Rano po raz pierwszy w tej podróży tankujemy nasze kanistry. Po pierwsze – w Rosji jest tańsza benzyna, po drugie – od Ułan Bator kończy się jedyna w tym kraju asfaltowa droga, a wraz z nią pewnie i stacje benzynowe. Wyjeżdżamy za miasto i kompletnie zmienia się krajobraz. Gęsta tajga, jak ręką odciął, ustępuje miejsca suchemu stepowi. Rzadko widać niewysokie krzaki i choinki.
Wczesnym popołudniem dojeżdżamy do granicy mongolskiej. Po stronie rosyjskiej, tak samo, jak witał, żegna nas uśmiech. Jasnowłose celniczki targają za dziób naszego boćka i wjeżdżamy do Mongolii. Tu zaczynają się kłopoty komunikacyjne. Słowa w języku mongolskim z niczym się nam nie kojarzą. Wszystko kompletnie inaczej brzmi. Mongołowie posługują się cyrylicą, ale i tak to niewiele pomaga. Na granicy komunikujemy się za pomocą niecodziennej mieszanki polsko-rosyjsko-angielsko-migowej, ze zdecydowaną przewagą tej ostatniej domieszki. Mam wrażenie, że do niewielkiego natężenia ruchu w tym miejscu jest zdecydowanie za duża liczba pracowników. Efekty nadmiaru personelu są z miejsca widoczne. Pada dobrze znane nam pytanie: „Jeep? Ale jaki jeep? Toyota, Landrover?”W ręku mamy już cztery karteczki, teraz trzeci inspektor ogląda zawartość jeepa i piąty już raz stoimy przy tym samym okienku. Najbardziej skrupulatna jest inspektorka sanitarna. Wyjmujemy po kolei wszystkie torby i pokazujemy zawartość. Wystarczy, że odsuwamy suwak. Przy piątej torbie odpuszcza i bez słowa wraca do nieotynkowanego budynku. Brakuje jeszcze jednego stempelka. Wreszcie mamy cały komplet i możemy jechać.
Przy bramie kupujemy jeszcze niezbędne ubezpieczenie i w kantorze wymieniamy pieniądze. Nagle przeskakujemy do innego świata. Kiedy zatrzymujemy się na chwilę, do jeepa zaglądają dwie głowy. To cinkciarze chcą na siłę wymienić dolary na mongolskie tugriki. Nie?To może chociaż kupimy szczeniaka? Słodki maluch na sznurku do połowy jest w środku. Też nie? To przynajmniej sobie popatrzymy, co za cuda tam z tyłu macie. Za niewielkim miasteczkiem granicznym aż po horyzont ciągnie się, zielony teraz step. W oddali widać poszarpane wzgórza. Jest fantastyczna widoczność, błękitne niebo i pusto. Jeep dowiózł nas do kraju pięciokrotnie większego od Polski, charakteryzującego się surowym, kontynentalnym klimatem oraz niewielką gęstością zaludnienia. Na ogromnej powierzchni mieszka zaledwie 2,7 mln ludzi, z czego 1/3 mieszka w stolicy, w Ułan Bator. Mówi się, że w Mongolii jest więcej koni niż ludzi. Potomkowie wielkiego Dżyngisa-Chana mają bardzo skośne oczy, czarne włosy i mocno wystające kości policzkowe. Ich skóra ma odcień lekko czerwony. Przejeżdżamy zaledwie kilka kilometrów i już widzimy pierwsze jurty. Nie możemy się powstrzymać i z miejsca zjeżdżamy z asfaltu, kierując się do pierwszej zagrody. Przed składanym domem śpi pies. Na nasz widok znudzony się przeciąga i ziewa. Do samochodu zaraz podbiegają dzieciaki. Mają spalone od słońca policzki i zakurzone ubrania. Wyciągamy dużą, mięsną puszkę oraz piwo i idziemy przywitać się z gospodarzami. Chętnie nas przyjmują i dziękują za podarki, choć poza uśmiechami rozmowa się nie klei. Próbujemy po rosyjsku, ale odpowiada wzruszanie ramionami i uśmiech. My przyglądamy się im, oni nam. Dzieci pokazują zabawki, nową piłkę do koszykówki i konia, dorośli zapraszają na nieduże taborety. Otwierają drewniane drzwi i pokazują wnętrze okrągłego namiotu. Pośrodku stoi piec i gotowe do opału drewno. Odchodzi od niego komin, który przez szczyt chaty odprowadza dym na zewnątrz. Podłoga wyłożona jest wykładziną, stoją na niej trzy metalowe łóżka, przykryte kolorowymi narzutami, szafki z lustrami i telewizorem, stół oraz niewielka kapliczka z figurką Buddy. Nastoletnia dziewczynka przynosi nam miseczki gorącego, krowiego mleko. Nie wypada odmówić, więc siadamy na niebieskich taborecikach i pijemy. Zadowolona rodzina nie odrywa od nas wzroku. Z daleka słychać beczenie owiec.
Zachwyceni wizytą jedziemy dalej w kierunku Ułan Bator. Na zielonym stepie widać gdzieniegdzie białe jurty. Przy drodze pasą się dzikie konie. Zbliża się do nich powoli mężczyzna na siwym koniku, za nim biegną dwa rude pieski. Zatrzymujemy się, on też przystaje. Macha ręką i proponuje przejażdżkę swoim wierzchowcem, z czego od razu korzystamy. I robi to bezinteresownie! Odwzajemniamy się jednak butelką piwa i jedziemy dalej. Właśnie przez szosę przetacza się stado kóz.
Od granicy do Ułan Bator nieco ponad 300 km. Po drodze przejeżdżamy przez niewielkie osady i jedno większe miasteczko, w którym zdecydowanie przeważają szare bloki, przypominające 70-letnią erę komunizmu. Ludzie ubrani są skromnie, a zabudowania sprawiają wrażenie biednych i brudnych. Jak na razie, trudno nam sobie wyobrazić, że bohater narodowy, największy z chanów, chluba całego narodu Dżyngis Chan dokonał na przełomie XII i XIII wieku największych w historii świata podbojów i doprowadził do rozwoju Mongolii. Spora część społeczności mongolskiej to nadal nomadowie, trudniący się pasterstwem, a papierowe pieniądze pojawiły się w tym kraju dopiero w latach 20-tych XX wieku. Do tego czasu obowiązywała na tych terenach jedynie wymiana towarów. Mongolia leżała na Jedwabnym Szlaku, więc ruch kupców był tu dość duży.
Na granicy tym razem cofnęliśmy nasze zegarki i odzyskaliśmy jedną, straconą w drodze godzinie. Oznacza to jednak, że ubyło nam dnia. Zachód słońca jest tu około 21.00, a całkowity zmrok zapada przed 22.00. 150 km przed stolicą jest już bardzo ciemno, a ilość dziur w asfalcie cały czas rośnie. Do tego zagęszcza się ruch. Jazdę utrudnia paskudny zwyczaj mongolskich kierowców, którzy jeżdżą tu po zmierzchu na długich światłach, skutecznie nas oślepiając. Do tego właśnie przed chwilą przed maską przetoczyło się stado dzikich koni. Robi się niebezpiecznie. Jazda w nocy nie jest dobrym pomysłem. Przejeżdżamy przez niewielkie miasteczko i od razu dostrzegamy neon Hotel. Postanawiamy poznać mongolskie standardy. Szybko okazuje się, że mamy powtórkę z Afryki. Przez niewielki pokój, wzdłuż jednej ze ścian biegnie zardzewiała rura, która bez skrępowania wbija się gwałtownie w ścianę łazienki i dalej wyrąbaną dziurą wychodzi na korytarz. Dalszej jej trasy już nie analizujemy. Do dyspozycji mamy łóżko i dwa krzesła. W toalecie działa jeden kran, z którego ledwo ciurka zimna woda i sedes z popsutym rezerwuarem. Zdecydowanie korzystamy z naszych śpiworków i poduszek, a do mycia jak najbardziej przydaje się niezawodna miska. W barze kupujemy zimne piwo i jesteśmy zmuszeni do wysłuchania wątpliwej jakości koncertu karaoke w wykonaniu miejscowych. Wysokie tony i wściekłe dźwięki rozchodzą się po całym budynku, ale najlepiej jednak słychać w naszym pokoju, który znajduje się dokładnie nad barem. Jeep odpoczywa na„parkingu”, który spełnia jednocześnie funkcje śmietnika, ale grunt że brama zamykana jest na kłódkę i widzimy auto z naszego okna. Popijamy bursztynowy napój i co chwila wybuchamy śmiechem. Najważniejsze to pozytywnie nastawić się do świata i przystosować do otaczających warunków, wtedy to co powinno denerwować bawi. Odjechaliśmy już tak daleko od domu, do tego jesteśmy bezpieczni i z bliska poznajemy mongolską kulturę. Czego więcej chcieć?
Trasa – 1 dzień – Irkuck – Ułan Ude, 2 dzień Ułan Ude – Bayangol (Mongolia)
Przejechane kilometry – 1 dzień – 500 km, 2 dzień – 404 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – Bayangol –8455 km
|
do góry |
dzien 20 - 26 |
Uwaga!!!
Prosimy używać przeglądarki MOZILLA FIREFOX do załadowania pełnej zawartości strony wraz ze zdjęciami.
Dzien 20
17.06.2010 czwartek
Wstajemy rano i ruszamy w kierunku stolicy kraju. Wyraznie widac, ze ruch przed miastem sie zageszcza. Ulan Bator to w rzeczywistosci zatloczone i mocno zakurzone miasto, ktre przybyszowi z Polski nie ma nic ciekawego do zaoferowania. W kregu naszych zainteresowan miesci sie jedynie kawiarenka internetowa, bo tu juz nie dziala nasz mobilny modem z Rosji oraz sklep, gdzie mozemy uzupelnic zapasy jedzenia, a przede wszystkim wody. Jednego i drugiego jest tutaj w brud. Kawierenka peka w szwach od nastolatkow, wirtualnie wykanczajacych sie nawzajem. Gra glosna muzyka i niesustannie slychac wybuchy bomb oraz serie karabinow maszynowych. Jak widac mania gier komputerowych zawladnela duszami niemal wszystkich mlodych ludzi na calym swiecie. Siadamy przy ostatnim stole, zajadamy polskie puszki i ladujemy ostatnie relacje na strone. Wizyta w ladnym, nowoczesnym markecie okazuje sie nie lada zabawa, bo polki sa pelne polskich produktow. Zaopatrujemy sie w swojskie ogorki konserwowe, uzupelniamy zapasy i opuszczamy tonace w pyle miasto.
Na wieczor dojezdzamy do ostatniego miasteczka, do ktorego prowadzi nas asfalt. Za Ulan Bator znow ubywa samochodow, z daleka widac rozsiane na suchym stepie jurty, wokol ktorych kreca sie konie. Choir to nic innego, jak typowe socjalistyczne blokowisko, wybudowane na pustkowiu. Wiatr unosi plastykowe torebki, rozesmiane dzieciaki bujaja sie na pordzewialych hustawkach, pies grzebie w stercie smieci. Okrazamy osiedle, ale zaden z budynkow nie przypomina hotelu. Jest juz ciemno. Bierzemy pod uwage rozbicie biwaku, ale wiemy, ze rano skladanie wszystkich rzeczy i toaleta zajmie nam duzo czasu, wiec wolimy przespac sie w lozku. Jak zawsze, biore na siebie trudne zadanie komunikacji z miescowymi i zaczynamy zabawe w rebusy. Trzy usmiechniete dziewczyny biora mnie za reke i prowadza do mini-marketu. Ale ja nie chce robic zakupow. Piotr powolutku toczy sie za nami. W srodku jestem prowadzona tajnym przejsciem do czesci noclegowej, gdzie czeka mnie mila niespodzianka. Czysty pokoj z lazienka. Wow! Sama nigdy bym na to nie wpadla. Szybko tez znajdujemy bezpieczne miejsce dla jeepa i idziemy spac.
Trasa – Bayangol - Ulan Bator - Choir
Przejechane kilometry – 512 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – Choir – 8967 km
|
|
Dzien 21
18.06.2010 piatek
Rano zegnamy sie zarowno z Choir, jak i z asfaltem. Przed nami step, choc nasza mapa wyraznie wskazuje, ze powinnismy teraz jechac nieutwardzona droga az do granicznego miasteczka Zumen Ud. Tymczasem naszym
oczom ukazuja sie rozjezdzone przez inne auta szlaki. Jest ich conajmniej szesc. Wszystkie podazaja mniej wiecej w tym samym kierunku, wiec wybieramy srodkowy. Mongolia jest pierwszym krajem na mapie naszych wszystkich podrozy, ktory nie ma drog. Bo to, czym aktualnie jedziemy to nic innego, jak koleiny wydrazone przez inne samochody. Nie ma sladow spychacza i innego ciezkiego sprzetu, co mogloby swiadczyc przynajmniej o probie budowy drogi. Naszym punktem orientacyjnym, ktorego w zadnym razie nie wolno nam zgubic sa tory kolejowe. Co jakis czas widzimy inne auta, czasem kilkaset metrow od nas, ale poruszajace sie w tym samym kierunku. Tak wiec chyba jest dobrze. A to co? Halda piachu. Zdaje sie, ze wybor srodkowego szlaku nie byl najlepszym pomyslem. Wracamy 3 km do ostatniego "rozjazdu" i probujemy dogonic pedzaca ciezarowke. Zaraz, zaraz, a gdzie sa tory? Schowaly sie tylko za niewielkie wzgorze.
Jedziemy dalej przed siebie. Dookola step, porosniety kepami suchej trawy. Kolejny raz mijamy pokazne stado dzikich koni. I znow szlak rozchodzi sie tworzac kilkupasmowa, piaszczysta "autostrade". Byle by wzdluz torow. Koleiny robia sie coraz glebsze. Rozjezdzone bloto swiadczy o niedawnej ulewie. W Mongoli pogoda bardzo szybko sie zmienia. Moze swiecic slonce, a za chwile moga walic pioruny. Latem, czyli teraz mozna "umierac" z upalu i duchoty, a za chwile chowac sie przed zacinajacym sniegiem. Teraz jest goraco. Termometr wskazuje 41 stopni Celsjusza, a niewielkie obloczki nie zwiastuja zadnej katastrofy. Nie zdazyly jednak wyschnac jeszcze ogromne bajora, ktorymi teraz brodzimy. Kola boksuja i slizgaja na brazowej mazi. Slyszymy gwizd nadjezdzajacej lokomotywy. Ciagnie po gladkich szynach kiladziesiat wagonow towarowych, podczas gdy jeep z Piotrem walcza z trudnym podlozem. Reduktor i jestesmy wreszcie na suchym ladzie. Troche odpoczynku, ale znow piec szlakow do wyboru. Tym razem rozchodza sie w trzech roznych kierunkach. Wybieramy ten najblizej torow, ktore teraz nieco odbily na zachod. Nie mozemy ich zgubic, bo inaczej my zginiemy na tej odludnej stepowej pustyni. Znowu blotna przeszkoda do pokonania. Objazd nie wchodzi w gre, bo po jednej strony tory, po drugiej gleboki row. Po srodku bagniaska zakopany po osie suw, przed ktorym stoja trzy bezradne kobiety. Na nasz widok ich twarze z miejsca rozjasnia usmiech. W lusterku wstecznym widzimy potezna ciezarowke. Buja sie i dokonuje niestety blednego wyboru. Probuje objechac blotna pulapke prawa strone, ale niestety wielkie kola tona w lepkiej mazi. Z calej trojki, tylko my jestesmy jeszcze na suchych kolach. Piotr wyskakuje z jeepa i robi rozpoznanie terenu. Wlasnie wydobywa noge ze zdradliwej pulapki. Zapadla sie po kolana, ale jest juz cala. Tylko klapki jakies ciezsze niz zwykle. Znajduje bezpieczny tor, ale wczesniej postanawiamy pomoc rozbitkom. O ile, nie jestesmy w stanie wydobyc ciezkiego trucka, o tyle zarzadzamy szybko akcje ratunkowa dla damskiej ekipy utopionego suwa. Powolutku posuwamy sie w jego kierunku, po wczesniej sprawdzonym podlozu. Teraz w ruch idzie wyciagarka. Bloto mocno trzyma nieduze kola, ale w koncu sie poddaje i kleszcze puszczaja. Piotr zostaje nagrodzony gromkimi oklaskami. Trzy drobne kobietki sa zachwycone, a ja sie zastanawiam jaki czort je podkusil, zeby wybraly sie same w taka trase. Jeszcze tylko jedno bajoro i jestesmy bezpieczni. Piotr brodzi w ciemnej brei. Znow reduktor. Jeep buja sie na boki, ale zaprzeg koni mechanicznych wyciaga ciezka maszyne na suchy szlak.
Widzimy skromne zabudowania skupione wokol torow. Jestesmy w miasteczku Sajnszaland. A to co? Asfalt? Jeep gladko jedzie, mijajac niewysokie budynki. Biegnie za nami pies. Wyraznie mu sie nie spodobalismy, bo glosno ujada. Skrzyzowanie. Zadnych znakow. Biegne z mapa do chlopaka, ciagnacego na wozku ogromna beczke z woda. Patrzy na moja mape, ale po wyrazie twarzy szybko sie orientuje, ze nic mu to nie mowi. Zatrzymuje samochod z para ludzi w srednim wieku. Razem ogladaja mape. Najpierw do gory nogami, co kompletnie im nie przeszkadza w studiowaniu tajemniczych znaczkow i kresek. Kiedy przekrecam, jezdza palcem w okolicach granicy z Rosja. Poddaje sie i probuje z nastepnym autem. Kierowca jest dwudziestoparolatkiem. Moze on umie czytac mape? Pudlo. Sprawe utrudnia lacinski alfabet, ktorego Mongolowie, jak widac powszechnie nie znaja. To mniej wiecej tak, jak ja probowalabym roszyfrowac chinskie napisy. Probuje z roznym akcentem wymowic nazwe granicznego miasteczka, ale odpowiada wzruszenie ramion i rozlozone w gescie niemocy rece. Z naprzeciwka nadjezdza ciezarowka. Moze tym razem? Rozebrany do pasa kierowca macha z wysokosci reka w kierunku, ktory powinnismy obrac. Przejezdzamy przez tory, ale za ostatnimi zabudowaniami widzimy cztery rozne szlaki. Kazdy w innym kierunku i zaden wzdluz torow. Co robic? Zatrzymuje wiec kolejny samochod. Tym razem mamy wiecej szczescia. W srodku cala rodzina. Wszyscy chca pomoc, tylko kazdy macha reka w innym kierunku. W koncu, kierowca pokazuje, zebysmy jechali za nim. Wyprowadza nas chyba na wlasciwa "droge". Komus w koncu musimy zaufac... Teraz juz sami postanawiamy sie trzymac sie slupow wysokiego napiecia, bo chwilowo rozstalismy sie z torami. Mamy nadzieje, ze sie z nimi wkrotce spotkamy. Intuicja podpowiada, ze drutami energia musi plynac do kolejnego miasta, a tym miastem jest wlasnie Zemen Ud, a wiec nasz cel. Wkrotce naszym oczom ukazuja sie koparki, a przy nich ludzie. Potwierdzamy u nich obrany kierunek, spostrzegajac ze organizacja pracy nie wrozy rychlej mozliwosci dojechania do granicy z Chinami jedna droga. Po obu stronach prowizorycznej budowy rozchodza sie liczne, rozjezdzone szlaki. Wybor jednego z nich zalezy jedynie od fantazji kierowcow, ktorych jest tu niewielu. Rychlo, tak jak przwidywalismy budowa sie nagle urywa i znow do celu podazamy trzymajac sie slupow. Te, jednak robia sie jakies cienkie i rachityczne. Mamy sluszne obawy, ze i ten pomysl Mongolow spalil na panewce i jednak energia do naszego celu nie doplynie. Gdzie sa tory? Gdzie sa inne auta? Gdzie my do diabla jestesmy?
Slonce przybiera barwe purpury i coraz szybciej toczy sie po sklepieniu. W lusterku widzimy tumany kurzu. Zbliza sie do nas ciezarowka. Szybko wyskakuje i potwierdzam u kierowcy wlasciwy kierunek, ktorym podazamy. Zbliza sie noc, wiec zarzadzamy rozbicie biwaku. Dookola pusty step, nawet jurty sie skonczyly, wiec wybor miejsca nie nastrecza nam klopotu. Odjezdzamy nieco od naszego szlaku i stawiamy namiot. Ja zajmuje sie przygotowaniem wygodnego legowiska i prowizorycznej kolacji, Piotr tankuje benzyne z naszych kanistrow. Jutro bedziemy mogli dzieki temu szybciej wystartowac. Siedzimy teraz na skladanych fotelikach, popijamy zimne piwo z naszej lodowki i chrupiemy polskie ogorki. W oddali widzimy blyskawice. Troche nas to niepokoi, bo dookola nie ma zadnych drzew, a slupy zostaly daleko. Obserwujemy, jak przesuwaja sie chmury i po krotkiej analizie warunkow atmosferycznych stwierdzamy, ze burza minie nas bokiem. Od dluzszego czasu przyglada nam sie gwiazda polarna. Jest cieplo. Termometr pokazuje 18 stopni.
Trasa – Choir - gdzies na stepie (okolo 130 km przed Zemen Ud)
Przejechane kilometry – 381 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – mongolski step – 9348 km
Dzien 22
19.06.2010 sobota
Pare minut po czwartej budzi nas silny wiatr. Targa tropikiem i zwiastuje zmiane aury. Wyskakuje z namiotu. Nad nami nisko wisza zlowrogie, czarne chmury. Na nos spadaja duze krople deszczu. Na szczescie ulewa tylko straszy. Wiatr skutecznie przeszkadza w blyskawicznej akcji skladania biwaku. W ciagu 20 minut siedzimy juz w Jeepie. O dach tlucze sie deszcz. W oddali slychac grzmoty. Zdazylismy w ostatniej chwili. Boimy sie jednak, ze spadajaca woda rozmiekczy podloze i odetnie nam droge. Ruszamy przed siebie i wyraznie widzimy, ze przed nami pogoda sie poprawia. Wkrotce burzowe chmury i blyski zostaja za nami. Tylko wertepy jakby wieksze... Mijamy wzgorza i z daleka dostrzegamy upragnione tory. Do srodka zaglada slonce. Przecinajac w poprzek step podazamy w kierunku kolei. To jedyny, pewny punkt orientacyjny, z ktorym nie chcemy sie rozstawac. Wedlug mapy i naszych orientacyjnych obliczen, do miasteczka zostalo okolo 130 km. Wkrotce, na niebie nie ma sladu po chmurach. Robi sie duszno. Zarzadzamy toalete, bo wczesniej nie zdazylismy sie umyc. Przedni zderzak, ukrywajacy wyciagarke fantastyczne spelnia role polki, na ktorej idealnie miesci sie miska. Odswiezeni zblizamy sie do miasta, ktore z daleka majaczy. Widocznosc w Mongolii jest wysmienita. Zabudowania widac z odleglosci ponad 30 km.
Tymczasem, przyglada nam sie rodzina wielbladow. Z dwoch garbow zwisaja koltuny welny, ktora zwierzeta gubia w okresie letnim. Zuja trawe i nie spuszczaja z nas oka. Pomiedzy dlugimi nogami placze sie trojka mlodych. Ciasno sie do siebie przytulaja. Sprawiaja wraznie zrosnietych. Najbezpieczniej czuja sie pomiedzy doroslymi.
Wreszcie jestesmy w Zemen Ud. Przed nami trudne wyzwanie. Musimy poszukac bezpiecznego schronienia dla jeepa, a nastepnie dogadac sie z celnikami, ze za okolo dwa tygodnie po niego wracamy. Psychicznie nastawiam sie na mega rebusy i rysowanie komiksow. Wczesniej odwiedzamy kawiarenke internetowa, zeby dac sygnal naszym najblizszym, ze jestesmy cali i zdrowi i ze stoimy na progu etapu rowerowego. Tutaj, z nieba spada nam Gana. Mlody specjalista od marketingu z Ulan Bator, ktory uslyszawszy nasz problem komunikacyjny z wlascicielka kafejki, ofiarowuje sie byc naszym tlumaczem. Fantastycznie mowi po angielsku. Do tego ma mnostwo wolnego czasu, bo akurat spedza urlop u swojej babci. Przedstawiamy nasze plany na najblizszy czas. Po pierwsze - musimy znalezc parking dla jeepa, po drugie - musimy wyjasnic celnikom, ze jeep nie idzie pod mlotek, po trzecie - ze tu za okolo dwa tygodnie wracamy. Gana z miejsca oferuje swoja pomoc. Najpierw idziemy do babci, ktora w okolicach dworca kolejowego prowadzi niewielki sklepik z chinska odzieza. Tam poznajemy pania Zulaa. Ta, z kolei okazuje sie oficerem sluzb granicznych. Oglada nasze paszporty i wysluchuje calej historii. Wyciaga puderniczke, maluje na czerwono usta, po czym bez slowa wstaje i kieruje sie w strone wyjscia. Macha tylko zebysmy za nia poszli. Idziemy na komisariat policji. Ruchem reki krepa kobieta o bystrym spojrzeniu, pokazuje ze mamy przed wejsciem na nia zaczekac. Po chwili wychodzi z naczelnikiem. Gana tlumaczy, ze wazny funkcjonariusz jest w posiadaniu zamykanego garazu, w ktorym chetnie jeepa za odpowiednia sume tugrukow udostepni. Ale co z celnikami? Czy nie beda pytac o jeepa? Spokojnie. Tym juz zajmie sie pani Zulaa. Idziemy zatem sprawdzic, czy jeep zmiesci sie do garazu. Rozmiar okazuje sie idealny, wiec sprawnie zabieramy sie za przygotowanie rowerow i spakowanie sakw. Dobrze zabezpieczone jednoslady dojechaly do tego miejsca w idalnym stanie.Sprawdzamy przerzutki, cisnienie w oponach i pakujemy niezbedne rzeczy. Zajmuje nam to prawie 2 godziny. O umowionej porze zjawia sie Gana. Zegnamy sie na chwile z Jeepkiem. Zasluzyl na chwile odpoczynku. Lepiej trafic zreszta nie mogl. Stoi chyba w najbezpieczniejszym miejscu w miasteczku.
Teraz trzeba zroganizowac transport przez granice, bo przepisy chinskie w zadnym razie nie pozwalaja na przekroczenie granicy wlasnym srodkiem transportu. Kierujemy sie zatem na gwarny plac przed dworcem kolejowym. Tam czekaja rosyjskie gazy, organizujace trasport transgraniczny. Nie mozemy jechac razem z rowerami, dlatego potrzebujemy dwa gaziki. Szybko znajduja sie chetni. Absolutnie nie stanowi dla nich zadnego problemu, ze jeden z samochodow nie moze zapalic. Szybko podpinaja linke holownicza i ruszamy w kierunku granicy. Po mongolskiej stronie juz oczekuje nas pani Zulaa. Blyskawicznie wypelniamy niezbedne karteczki i ustawiamy sie w kolejce do okienka. Na taka strate czasu pani Zulaa w zadnym razie pozwolic sobie nie moze. Cofa wlasnie trzyosobowa, nieco zdezorientowana rodzine i wpycha nas na pierwsze miejsca. Stoi nad glowa mlodej urzedniczce granicznej i pilnuje, zeby w odpowiednim miejscu wbila obowiazkowy stempel. Jeszcze tylko celnicy, ale to juz pani Zulaa zaltwia sama. Nikt nie oglada bagazy, nikt nie oglada rowerow, nikt nie zadaje zbednych pytan. Pani Zulaa, wyraznie z siebie zadowolona oddaje paszporty. Poprawia czerwona szminke na ustach i cieplo sie zegna.
Czas na rozliczenie uslugi. Gana inkasuje uzgodniona wczesniej kwote, ktora nastepnie podzieli na wszystkich uczestnikow sprawnej organizacji. Nie chce jedynie slyszec o gazy dla siebie. Wyjasnia, ze po prostu chcial nam pomoc i przy okazji sprawilo mu to duzo frajdy. Poniewaz za kilka dni wybiera sie pociagiem do Pekinu, po towar dla babci , wymieniamy sie telefonami i wstepnie umawiamy sie tam na piwo. Tymczasem okazuje sie, ze gazik z rowerami, przytroczony na linie do gaza "osobowego", wlasnie zlapal gume. Ktos wystawia nasze rowery. Jak w takim razie przedostaniemy sie na chinska strone? Nie mija 5 minut, a ktos inny juz prowadzi obladowane jednoslady do drugiej pary gazikow. Wsiadamy do pierwszego, gotowi do opuszczenia Mongolii. Co sie dzieje? Dlaczego nie jedziemy? Nie dziala rozrusznik. Nad otwarta maska zbiera sie konsylium kierowcow, do ktorych dolacza tez Piotr. Zarzadzaja pchanie. Gazik zaskakuje i juz jestesmy po drugiej stronie. Witamy w Chinach!!!!
Podbijamy paszporty oraz wyjasniamy cel naszej wizyty, slowem nie wspominajac o rowerach. Nie mozemy zrozumiec, dlaczego nie mozna przejechac granicy rowerem, za to caly kraj tak i owszem. Dlugo jednak nie rozwazamy tego dylematu. Najwazniejsze, ze procedura za nami. Teraz trzeba znalezc hotel, wymienic pieniadze, zrobic zapas wody i dobrze sie wyspac.
Cyrylica zamienia sie w chinskie krzaki. Trzeba szykowac rece do rebusow. Na szczescie wszystko jest bardzo tanie i zawsze mozna pokazac palcem, co sie chce. Na wszelki wypadek nie rozstaje sie z zeszytem, ktory sluzy do malowania komiksow, kiedy jezyk migowy nie jest wystarczajacy.
Chyba nie czesto widuje sie w tym miescie bialych ludzi, do tego na rowerach, bo wzbudzamy niemala sensacje. Ludzie nas pozdrawiaja, pokazuja sobie palcami, a kiedy sie zatrzymujemy dotykaja rowerow. Najwiekszym zainteresowaniem ciesza sie karimaty. Chca z nami porozmawiac, ale konwersacja konczy sie na kilku prostych gestach i wzajemnych usmiechach. Wieczor spedzamy w niewielkim barku. Przed nami sprawdzian naszej wytrzymalosci fizycznej. Jestesmy podnieceni i pozytywnie myslimy.
Trasa – gdzies na stepie (okolo 130 km przed Zemen Ud) - Zemen Ud
Przejechane kilometry – 156 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – Zemen Ud – 9504 km
Dzien 23
19.06.2010 niedziela
Rozpoczynamy etap rowerowy. Jest 9.00 rano a juz mocno pali slonce. Smarujemy sie kremem i obieramy kierunek na Pekin. Na szczescie z miasta jest tylko jedna droga. Wszystkie znaki drogowe oraz napisy sa po chinsku. Dobrze, ze cyferki maja takie same, jak my. Dzieki temu wiemy, ile jest kilometrow do kolejnych miejscowosci. Przed nami najdluzszy odcinek bez miast i miasteczek, w ktorych moglibysmy sie zatrzymac. Do najblizszego miasta jest ponad 120 km, a dojechanie tam w takim upale i po ponad dwoch tygodniach przerwy jest niemozliwe. Najblizsza noc spedzimy na biwaku, dlatego teraz dzwigamy ze soba duzo wody. Mijamy rogatki miasta i rowna szosa z szerokim poboczem jedziemy na poludnie. Droga wiedzie przez pustynie Gobi i tzw Mongolie wewnetrzna. Na Gobi archeolodzy odkryli najwieksze znaleziska szczatkow dinozaurow, dlatego teraz symbolicznie ustawione ogromne, zelazne zwierzyska spogladaja na nas i dziwia sie, ze w taki duzy skwar pedalujemy sobie przez te niezbyt goscinne rejony Chiny. Ruch na drodze jest niewielki, ale jak juz mija nas jakis samochod to obowiazkowo trabi i nas pozdrawia. Musze przyznac, ze przez ostatnie dwa tygodnie spedzone w Jeepie nie ucierpiala nasza kondycja, bo teraz mimo bardzo wysokiej temperatury dziarsko przemy przed siebie. Musimy tylko przyzwyczaic sie do ciezaru na naszych bagaznikach. Wyladowane sakwy powoduja niestabilnosc roweru i trzeba bardzo uwazac, zeby nie stracic rownowagi. Mysle jednak, ze to kwestia przyzwyczajenia i po kilku dniach ten problem nie bedzie istnial. Mamy juz za soba 30 km, kiedy naszym oczom ukazuja sie pierwsze zabudowania. Postanawiamy sprawdzic, co sie w nich kryje i byc moze uzupelnic wypity do tej pory zapas wody. Intuicja nas nie zawodzi. Parterowy budyneczek, niedaleko od szosy okazuje sie niewielkim barkiem. Jest akurat pora najwiekszego naslonecznienia, wiec chwila odpoczynku dobrze nam zrobi. Za plastikowymi fredzlami stoja trzy stoliki i miska z woda. Po izbie kreci sie pani, ktora z miejsca zaprasza nas do stolu. Za chwile pojawia sie kolezanka. Proponuja zimne piwo, ale o tej porze dnia to nie jest najlepszy pomysl. Poprzestajemy na lodowatej wodzie. Padamy na metalowe krzesla. Panie siadaja na przeciwko i sie z zainteresowaniem przygladaja. Szczery usmiech ukazuje przewage zlotych zebow. Probujemy im pokazac, ze pedalujemy do Pekinu, ale nie do konca jestesmy przekonani, czy kobiety zrozumialy nasza idee. Wkrotce nasz widok im powszednieje i wracaja do swojej krzataniny. Sasiedni stol zapelniaja jedzeniem. Najpierw pojawiaja sie male miseczki i paleczki, potem czajniczek z wrzatkiem, talerzyk orzeszkow ziemnych, garnek z zupa pelna warzyw i na koniec drewniane sito z makaronem. Nie jestesmy glodni, ale teraz my przygladamy sie z zaciekawieniem. Kiedy wszystko jest gotowe, panie zapraszaja nas do siebie. Probujemy wytlumaczyc, ze dla nas jeszcze za wczesnie, a poza tym jak jest goraco, ze nie bardzo chce sie jesc. Zadne wykrecanie nie wchodzi jednak w gre. Nie pozostaje nam nic innego, jak sprobowac przygotowanych specjalow. Zupa smakuje, jak nasz kapusniak. Przypominamy sobie jedzenie paleczkami i pakujemy do miseczek krazki makaronu. Jeszcze tylko szczypta chili i danie smakuje wysmienicie. Kobiety sa zachwycone, ze nam smakuje. jedna z nich wedruje na zaplecze i przynosi w reku porcje sklejonego makaronu. Palcami go rozdziera i kladzie na sito. Panie sprawnie machaja paleczkami i glosno siorbia. Konwersacja ogranicza sie do drobnych gestow i usmiechow. Na koniec, nawet nie chca slyszec o zaplacie, chociaz jestesmy w barze serwujacym jedzenie za pieniadze. Jeszcze dlugo nam machaja, stojac na progu skromnego domku.
Wracamy na szose. Znacznie lepiej jedzie sie z pelnym zoladkiem, chociaz upal nie odpuszcza. Slupek rteci na naszym termometrze przekroczyl 40-ty stopien Celsjusza w cieniu. Marzymy juz o wieczorze, gdy tymczasem wspinamy sie po dlugim podjezdzie. Niestety, na jego szczycie nie czeka na nas nagroda w postaci zjazdu. Przez chwile robi sie plasko, po czym znow wrzucamy nizszy bieg i podjezdzamy pod gore. Na liczniku ponad 60 km. Czas na kolejny dluzszy postoj i znow mamy okazje zatrzymac sie w niewielkiej osadzie, ktorej nie ma na naszej mapie. Tym razem odpoczywamy pod sklepem z wszelakim asortymentem. Jakby, dla nas pod nieotynkowana sciana czekaja na nas dwa plastikowe krzesla, na ktore padamy. W ciemnym, chlodnym wnetrzu szybko odnajdujemy lodowke z woda, na ktora sie rzucamy. Woda, ktora wieziemy w sakwach nadaje sie juz tylko do parzenia herbaty. Mamy wrazenie, ze nie ruszymy sie juz z tych krzesel. Rozbicie biwaku planujemy za okolo 20 km. Tak, zeby zdazyc przed noca. Przed wjazdem do osady stal znak drogowy, informujacy ze do nastepnej miesjcowosci jest 19 km. Pod sklep podjezdza radiowoz. Probujemy dowiedziec sie od policjanta, czy tam mozna kupic wode. Idzie ciezko. Jezyk migowy zawodzi, wiec idzie w ruch moj niezawodny zeszycik. Do konwersacji przylacza sie kolejny mezczyzna, ktory wlasnie podjechal czerwonym motorowerem. Udalo nam sie zrozumiec, ze kolejna osada nic nam nie jest w stanie zaoferowac. Najblizsze miasto jest za prawie 70 km. Dokupujemy zatem wode i znow pedalujemy pdo gore. Slonce wedruje po sklepieniu w strone zachodu, kiedy naszym oczom ukazuje sie wspomniana osada. Na wydmie lezy pies i ujada w nasza strone. Nie widac jednak ludzi. Zza niewielkiej stacyjki kolejowej wychyla sie mezczyzna, ktory teraz do nas macha. Podjezdzamy blizej. Okazuje sie, ze pracownikow kolei jest wiecej. Zapraszaja do skromnego pokoiku i proponuja goraca, lipowa herbatke. Potwierdzaja brak sklepu. Dziekujemy za zaproszenie, ale chowajace sie za horyzontem czerwone slonce kaze poszukac bezpiecznego miejsca na biwak. Po drugiej stronie szosy, jak okiem siegnac pusta przestrzen, gdzieniegdzie wydmy. Podloze jest twarde, wiec oddalamy sie kilkaset metrow od szosy i lokujemy sie w niewielkim zaglebieniu. Idealna kryjowka. Przed zapadnieciem zmroku stoi niewielki namiocik. Daleko widzimy czarne chmury, ktore po raz kolejny bokiem nas mijaja. Zabezpieczamy sakwy nieprzemakalnymi plandekami i dodatkowo foliowymi workami. Rowery bezpiecznie ukladamy na skawach i dodatkowo blokada spinamy do namiotu. Nie ma mowy, zeby bagaze zmiescily sie z nami w naszym skromnym namiocie. Z ledwoscia sami sie w nim miescimy. Namiot jest oczywiscie wyprodukowany w Chinach i jest przeznaczony dla dwoch osob. Wszystko wskazuje, ze dla dwoch, ale chinskich osob. Dlugo sie kokosimy, nie mogac znalezc wygodnej pozycji. Zmiana boku moze odbywac sie jedynie w tandemie. Jest twardo. A to co? Gwizd lokomotywy, pedzacej po pobliskich torach. Ciezkie wagony stukaja o szyny.Tuk, tuk. Tuk, tuk. I tak mniej wiecej co 20 minut. Czeka nas ciezka noc.
Trasa – Zemen Ud (Mongolia)/ Erlianhaote (Chiny) - gdzies na Pustyni Gobi
Przejechane kilometry (rowerem) – 99 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – gdzies na Pustyni Gobi w Chinach – 9603 km
Dzien 24
21.06.2010 poniedzialek
Tej nocy niestey dostarczylismy sobie niewiele snu. Z krotkich drzemek wyrywa nas co chwila gwizd pociagu. Nad ranem robi sie zimno i zrywa sie silny wiatr. po raz kolejny, kiedy spimy na biwaku. Wychylam glowe z namiotu. Nad nami, nisko wisza nie zwiastujace pieknej pogody chmurzyska. Walczy z nimi wstajace slonce, ktore za wszelka cene probuje sie przebic przez gruba pierzyne. Kiedy my skladamy namiot i pakujemy sakwy, na niebie rozgrywa sie prawdziwa proba sil. Blyskawicznie zwijamy rzeczy, poniewaz przewaga chmur jest miazdzaca i nie wrozy dla nas nic dobrego. Daleko, na granatowym niebie mieni sie tecza. Czasu starcza tylko na przyrzadzenie chinskiej zupki. Wcinamy w zawrotnym tempie i juz w strugach deszczu wracamy na szose. Bagaze sa dobrze zabezpieczone, wiec nie obawiamy sie powodzi. Nas chronia peleryny, choc jazda w ulewie do najprzyjemniejszych z pewnoscia nie nalezy. Zwlaszcza, ze znow pniemy sie pod gore. Odwracamy glowy i widzimy, ze za nami podaza jednak pomyslna aura. Na horyzoncie maluje sie niebieskie niebo, choc caly czas po policzkach plyna krople deszczu. Jest bardzo wczesnie. Jeszcze nie ma szostej. Byleby dojechac do nablizszego miasta. Tam sie odswiezyc, odpoczac, moze nawet zatrzymac sie w hotelu.
Nagle, przy zmianie biegu cos mi strzela, a pedaly same sie kreca. Podejrzewam lancuch, ale to srodkowe kolo zebate traci kolejny zab. Teraz mam do dyspozycji nalzejsza przekladnie, najmniej przez mnie do tej pory uzywana. Po dokladnych ogledzinach stwierdzamy ewidentne niedopatrzenie dwoch serwisow, ktore rowery przed wyjazem odwiedzily. Srodkowe kolo jest szczerbate, jak siedmiolatek. Nikt jednak tego nie zauwazyl podczas dwoch "dokladnych" przegladow. Wrzucam wiec tryb awaryjny i jade na jednej przekladni. Poniewaz teren niestety nie chce sie wyprostowac i coraz czesciej funduje nam dlugie podjazdy, ciesze sie ze nie mam do dyspozycji najciezszej przekladni. W przeciwnym razie, wiecej bym pchala moj jednoslad niz nim jechala. Po kilku kilometrach przyzwyczajam sie i obejmuje prowadzenie. Deszcz troche odpuszcza, ale calkiem opuscic nas nie chce. Po 26-u kilometrach na horyzoncie pojawia sie pierwsza od startu stacja benzynowa, gdzie postanawiamy odpoczaci cos zjesc. Ogromny sklep, w ktorym stoi tylko jeden skromny regal z mocno przerzedzonym asortymentem okazuje sie wspanialym miejscem na postoj. Pod sciana stoja cztery fotele, na ktorych zalegamy. Wcinamy smaczne, pieczone kurze udka, ktore hermetycznie zapakowane mozna kupic tu w kazdym najmniejszym sklepiku. Smakuja rewelacyjnie i swietnie nadaja sie na prowiant. Sa lekkie i daja duzo energii. Naprzeciw, przy ogromnym biurku siedzi dwoch pracownikow stacji w firmowych uniformach. Nie
spuszczaja z nas wzroku. Wreszcie cos ciekawego dzieje sie w ich monotonnym zyciu. Na stacje malo kto zaglada, bo i ruch w tej czesci Chin znikomy. Zastanawiamy sie, po co Chinczycy wybudowali w tym miejscu taka szeroka droge i tak ogromna stacje. Pod szesc nowoczesnych dystrybutorow w ciagu 40 minut, jakie tu spedzamy, podjezdza zaledwie jedna ciezarowka. Wkrotce, jeden z mezczyzn nudzi sie naszym widokiem i najpierw zaczyna dlubac w nosi, potem rogiem zeszytu zawziecie czysci paznokcie. Drugi czyta gazete, ale najwyrazniej nie moze sie skupic, bo co chwile na nas zerka i ziewa. W koncu i my mamy dosc. Wracamy na rowery. Do miasta tylko 11 km, a nie ma jeszcze 10.00. Co robic? Zostac w miescie czy jechac dalej? Oczy sie kleja po nieprzespanej nocy, ale z drugiej strony szkoda robic az taki dlugi postoj. To w koncu dopiero drugi dzien naszego pedalowania. Kolejna godzine spedzamy wiec w miejskim barku na rogatkach i ostatecznie podejmujemy decyzje, ze jedziemy dalej. Do kolejnego miasteczka mamy 46 km, a jeszcze nie ma poludnia. Damy rade, zwlaszcza ze teraz slonce przejmuje prowadzenie. Po deszczu jednak odczuwamy znacznie przyjemniejsza temperature. Naszym organizmom dostarczamy jeszcze odrobine kofeiny oraz kalorii i ruszamy. Wczesniej, u jednego z kierowcow potwierdzam odleglosc do celu, jakim jest dzisiaj miasteczko o nazwie Zhurihe, co nie jest oczywiscie latwym zadaniem. Pomimo, ze na mapie pokazuje miejscowosc, do ktorej
zmierzamy pan krazy palcem w okolicach Pekinu. Wyciagam zeszycik i rysuje zatem krotki komiks. Na koniec probuje wyciagnac informacje na temat mozliwosci noclegu w hotelu, co zostaje od razu porwierdzone zdecydowanym skinieniem glowy. Nie pozostaje nam nic innego, jak zmierzyc sie dzisiaj z naszym slabym organizmem i wydobyc z niego, jak najwiecej sily. Idzie ciezko, ale na szczescie teren sie wyrownal. Robimy krotkie postoje najpierw co 5, potem co 3 km i uzupelniajac wode w organizmie, mijamy kolejne slupki, informujace o przejechanych kilometrach. 10 km przed oczekiwanym miasteczkiem znowu pojawiaja sie wzniesienia. Wolno, ale skutecznie wspinamy sie pod gore. Czasem dostajemy nagrode w postaci zjazdu, ale tutaj to nie jest zadna regula.
Musimy zrobic postoj. Opieramy rowery o slupki i padamy na 20 minut na karimaty. Oczy sie zamykaja, ale musimy dac rade. Zabudowania wychylaja sie zza kolejnych pagorkow. 3 km przed Zhurihe policyjny radiowoz, czyhajacy na drogowych piratow potwierdza ze na miejscu czeka hotel. Pchani nadzieja na nagrode za dzisiejszy trud dotaczamy sie do zakurzonej, niewielkiej miesciny. Na wjezdzie stoi zolty budynek, wygladajacy na hotel. Przeczucie nas nie myli. Jeszcze tylko pare stopni i jestesmy w pokoju z lazienka. Warunki bardzo skromne, ale z kranu leci woda, a na podlodze stoja dwa lozka. Parkujemy rowery w zamykanym pomieszczeniu gospodarczym, na szczescie na parterze i pierwsze kroki kierujemy do baru. Duszkiem wypijamy na miejscu dwa zimne piwa i probujemy dogadac sie w sprawie jedzenia. W rekach trzymamy prowizoryczne menu, w calosci po chinsku. Zadnych obrazkow, zadnych lacinskich literek. Tylko cyferki. Ceny sa smieszne, wiec postanawiamy strzelac. Wczesniej jeszcze walcze z komiksem i rebusem, ale wpatruje sie we mnie piec par nic nie rozumiejacych oczu, wiec przechodze do ofensywy. Podejmuje udana probe wtargniecia do kuchni. Zagladamy do garnkow i miseczek. Wspolnymi silami udaje nam sie zamowic ryz zapiekany z kurczakiem. Niestety jajko okazuje sie madrzejsze od kury, bo nasze gdakanie i wolanie "kuku ryku" konczy sie ryzem z jajakiem, ale i tak jest jestesmy szczesliwi. Caly "personel" kuchenny, pomocniczy i hotelowy stoi teraz wokol naszego stolu i przyglada sie, jak para wyczerpanych bialasow wsuwa zamowione danie. Z ulga oddychaja, kiedy pokazujemy OK. Jak dobrze, ze ten gest jest tu zrozumialy. Piotr zamawia jeszcze dwie miseczki i teraz cale towarzystwo wedruje do kuchni. Obie strony bawia sie setnie. Na koniec wyciagaja komorki i obowiazkowo ze wszystkimi musimy zrobic sobie pamiatkowe zdjecia. Poklepuja nas po plecach i machaja na dobranoc.
Spac kladziemy sie z kurami, grubo przed dobranocka dla dzieci. Zasypiamy blyskawicznie, choc nie zapominam o obowiazkowym zabezpieczeniu przed zlodziejami. Drzwi do pokoju blokuje taboretem, na ktorym ustawiam sakwe, na niej aluminiowa menazke ze sztuccami. Na klamce zwisa swobodnie pokrywka. Jeden nieroztropny ruch nieproszonego intruza i wszystko z loskotem laduje na kamiennej posadzce. Dokumenty zawsze sa schowane w szeleszczacej, plastikowej torebce i jesli nie ma odpowiedniej szafeczki, zawsze odkreconej frontem do sciany, leza pod moja poduszka. Zlodzieje strzezcie sie!!! Nagle, ze snu wyrywa mnie przerazliwy halas. To moje menazki uderzaja o podloge. Zrywam sie na rowne nogi. Od wpol otwartych drzwi odskakuje dwoch zdezorientowanych mezczyzn, ktorzy najwyrazniej nie przewidzieli mojej przebieglej zasadzki. Zaspana wyklinam na nich po polsku. Znikaja za przeciwleglymi drzwiami. Piotr dolacza do mnie, przecierajac zaspane oczy. Stoimy jeszcze chwile na waskim, ciemnym korytarzu. Przeciwlegle drzwi powolutku sie uchylaja i na sekunde pojawiaja sie w nich dwie czarne glowy. Na nasz widok szybko sie zatrzaskuja. Sprobujcie jeszcze raz, a gorzko pozalujecie!!!!!! - wymachuje piescia. Zatrzaskujemy drzwi. Poprawiam rozypana pulapke i ponownie zasypiam. Drugi raz sie nie odwaza. Nie ma mowy.
Trasa – gdzies na Pustyni Gobi - Zhurihe
Przejechane kilometry (rowerem) – 96 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – Zhurihe – 9699 km
Dzien 25
22.06.2010 wtorek
Rano, wszyscy w hotelu udaja, ze nocna akcja nie miala miejsca. Zegnaja nas usmiechy, pozbawione jakiegokolwiek zaklopotania. Chce wierzyc, ze to tylko jeden niefrasobliwy przypadek, bo jestem drugi raz w Chinach i pomimo ogromnej bariery jezykowej lubie ten narod. Na kazdym kroku spotykamy sie z serdecznoscia i goscinnoscia, wiec jednym incydentem nie chce sobie popsuc zdania na temat tych ludzi. Czarne owce zdarzaja sie w kazdym spoleczenstiwe, wiec postanawiamy dac im szanse.
Znowu skwar. Na poczatek dnia jednak mila niespodzianka. Za ostanimi zabudowaniami czeka na nas dlugi zjazd. Pedaly na nic sie tu zdaja. Wlasnie mijamy drugi kilometr. I na tym koniec! Za zakretem czeka stromy podjazd, a za nim nastepny. Na horyzoncie maluja sie wzniesienia. Ruch nieco teznieje, wiec klaksonow wiecej. Nie wiemy, czy trabia, bo im przeszkadzamy, czy trabia bo chca nam pomachac. Jak podjezdzamy pod gore, skupiamy sie tylko na drodze, wiec nie mamy czasu spogladac na reakcje kierowcow. Jest ciezko. Termometr pokazuje 39 stopni, a jeszcze nie ma poludnia. Musimy pic co 3 km. Woda wazy, wiec nie mozemy jej zabrac w nieskonczonej ilosci, wiec mimo ogromnego pragnienia i wysilku staramy sie cenny napoj oszczedzac. Mijamy 15-ty kilometr. Zaladki same upominaja sie o uzupelnienie zapasow. Dookola nie ma zadnego drzewka, chocby najnizszego krzaczka. Nie mamy wyboru. Opieramy ciezkie rowery o betonowe slupki, rozkladamy karimaty na kaministej ziemi i grzejemy wode na zupe. Nie ma to, jak przy temperaturze 44 stopni w cieniu zjesc sobie goracy rosolek... Chinskie zupki sa jednak lekkie i pomimo, ze potrzebuja cennej wody do ich przyrzadzenia sa najlepszym rodzajem prowiantu. Jest nam tak goraco, ze wlasciwie juz wszystko jedno czy na czole jest jedna kropla wiecej czy mniej. Grunt, ze energia przed kolejnymi wzniesieniami uzupelniona. A te, jak na zlosc nie chca sie skonczyc. Czlowiek za kazdym razem ciezko pedalujac na szczyt, ma nadzieje, ze ta gorka jest ostatnia, ze na szczycie bedzie podziwial rozlegla rownine, ze odpocznie, ze pomnkie lekko przed siebie, ze jest juz na miejscu. A tu prztyczek w nos i pedaluj, bracie dalej pod gore. Kiedy wyjezdzalismy nasz GPS wskazywal wysokosc aktualnego polozenia ponizej 1000 m n.p.m, teraz jest juz ponad 1300. Arytmetyka jest bezlitosna.
Ostatni, mijany znak drogowy wskazywal, ze do najblizszej miejscowosci zostalo juz tylko 16 km. Patrzymy na nasza, niezbyt szczegolowa mape i wszystko wskazuje, ze to musi byc Tomortetei, nasz dzisiejszy cel. Licznik wskazuje, ze jestesmy juz tuz, tuz. Wspinamy sie na strome wzniesienie i wreszcie naszym oczom ukazuje sie spora osada. Przy szosie widac stacje beznynowa. To musi byc to. Swobodnie staczamy sie w dol i ostatkiem sil obracamy pedalami w kierunku pietrowego budynku, sprawiajacego wrazenie przdroznego hoteliku, naszego dzisiejszego eldorado. Cieply wiatr porusza plastykiowymi fredzlami przy wejsciu do baru, nad ktorym kolysze sie czerwony pompon. Kobieta, robiaca pranie w cieniu nie zwraca na nas uwagi. Trze ubraniem o plastikowa tare. Zza niebieskich fredzli wystawia glowe jej maz, jak wolno nam sie domyslac. Skladamy rece, jak pod poduszke i tym gestem pytamy o nocleg. Glowa kreci na znak sprzeciwu. Pokazujemy na miasteczko, po drugiej stronie szosy. Glowa wykonuje ten sam ruch, co przed chwila. Co? Przeciez to musi byc Tomortei! Kto z nas sobie robi glupie zarty? Do glowy dolacza goly tors i nogi w krotkich spodenkach. Pytamy, czy to Tomortei wskazujac palcem na nasza mape. Mezczyzna, dalej nie wydobywajac z siebie zadnych dzwiekow kreci przeczaco glowa. Czy ten czlowiek zna inne gesty? Pokazuje palcem na kolejna gorke, pod ktora wspina sie granatowy asfalt. To w takim razie, do diabla, co to jest i gdzie jest Tomortei? Piotr nie wspiera mnie w mojej mozolnej, rebusowej grze. Zalega na krzesle w barze, otwiera zimne piwo i oswiadcza, ze spi na karimatach tutaj i kropka. Po kilku lykach zimnej ambrozji, wraca do zywych. Teraz razem, uzywajac kalkulatora probujemy wydobyc od niezbyt rozmownego Chinczyka wydobyc informacje, za ile kilometrow jest wymarzone, wysnione dzis Tomortei. Mezczyzna dlubie zapalka w szczelinie miedzy zebami, cmoka i w koncu wystukuje na klawiaturze elektronicznego liczydla magiczna i zarazem przerazajaca liczbe 18!!! Po chwili odpoczynku, Piotr postanawia zapytac pracownika sasiedniej stacji beznynowej. Wraca z potwierdzona informacja. Wyglaszamy jednoczesnie manifest: DAMY RADE!!!! Tam musi byc hotel! Tomortei jest na naszej mapie! Tam czeka na nas lozko!!!! Wydobywamy z siebie ostatnie poklady sily i znow pedalujemy. Tym razem, na szczycie mila niespodzianka. W powoli zachadzacym sloncu roztacza sie przed nami zielona rownina. Po drodze spotykamy chlopow z mijanych wiosek. Prowadza na noc krowy do swoich biednych zabudowan. Niestety, dopada nas zmierzch, ale wyraznie widac juz migoczace swiatla. Eden jest gotowy na nasze przyjecie. Zakladamy odblaskowe kamizelki, czolowki i wtaczamy sie do miasteczka. A gdzie sie podzial asfalt???? Poruszamy sie po nierownej nawierzchni, pelnej smieci. Wzdluz drogi rzedem stoja parterowe budyneczki.
Najpierw mijamy punkty wulkanizacyjne, potem sklepy z olejami, w koncu barki i sklepiki spozywcze. A gdzie jest hotel? A gdzie jest "centrum"? Zatrzymujemy przejezdzajace na dlugich swiatlach auto. Pokazujemy staly gest, symbolizujacy hotel. Mlody chlopak oferuje pomoc. Pokazuje, ze mamy jechac za nim. Przed nami ogromna kaluza,w ktorej plywaja odpadki. Zsiadamy z rowerow. Jest juz zupelnie ciemno. Auto zatrzymuje sie, przewodnik wyskakuje i dalej juz prowadzi waska, zakurzona uliczka piechota. Przechodzimy przez brame do nieduzego budynku. Nie mam sily. Tym razem Piotr bawi sie w rebusy i idzie z licznym towarzystwem zbadac teren. Wokol naszych rowerow zbiera sie pokazna grupa gapiow. Dotykaja karimaty i rozkladaja nasze bialo-czerwone choragiewki z orzelkiem. Nie mam sily na komiksy. Poddaje sie. Mina Piotra nie wrozy nic dobrego, ale nie chce brac na siebie odpowiedzialnosci: "Sama ocen". Obrzydliwy barlog w obrzydliwej izbie bez okien nakazuje kapitulacje. Wole kolejna noc nie spac niz zostac w tej smierdzacej speluni chocby sekunde. Zarzadzamy odwrot. Znow jestesmy na glownej "ulicy", stojac bezradnie. Zatrzymuje sie samochod. Czolowki swieca prosto w rozesmiane oczy kierowcy. Ostatkiem sil skladamy rece, imitujac poduszke. Mila buzia jeszcze szerzej sie usmiecha. Pan pokazuje, ze mamy jechac za nim. Przejezdzamy przez tory kolejowe i dalej skrecamy w ciemna ulice. Jestesmy na nieduzym placyku. W niewielkiej kupce smieci grzebie kot.
To chyba centrum. Auto zatrzymuje sie pod pozadnym, murowanym budynkiem. Jest!!!! To nasz EDEN!!!! Czeka na nas!!!!! Stoje przed kontuarem i tylko dla formalnosci skladam rece w poduszke. Kobieta beznamietnie kreci przeczaco glowa. Wszystko zajete. Niech da chociaz kawalek podlogi pod karimaty. Pokazuje mi drzwi. Nienawidze jej. Wstretna baba! Nie!! Wredny, pomarszczony babsztyl!!! Chce mi sie plakac. Klne pod nosem, a naszego kierowce dlaej nie opuszcza dobry humor. Rysuje komiks, zeby nam pomogl.Siadamy na betonowych schodkach i nie wiemy, co ze soba poczac. Przeciez nie rozbijemy naszego mikroskopijnego namiotu na "pryncypialnym" placu. Jechac w ciemna noc na rowerze to czyste szalenstwo. Nasz towarzysz wskakuje do swojej wysluzonej Santany i pokazuje, ze mamy jechac za nim. Pies, ktorego wlasnie mijamy jest tak spiacy, ze nawet nie chce mu sie na nas szczekac. Zatrzymujemy sie przed nieduzym budyneczkiem. Kierowca puka do do otwartego okna. Wychyla sie usmiechnieta buzia. Panowie rozmawiaja, gestykuluja, wreszcie otwieraja brame i prowadza na podworko. Cos strasznie smierdzi, ale guzik mnie to obchodzi. Starszy pan grzebie w kieszeni. Wyjmuje kolko z kluczami. Pomagamy czolowkami. Odryglowuje klodke, zapala swiatlo i wprowadza do pokoju z trzema lozkami. Jestem szczesliwa. Jeszcze tylko krotka dyskusja z kalkulatorem, ile za ten luksus sobie zyczy i juz wciagamy rowery do srodka. Wlasciciel lokalu inkasuje cale 3$ i zapewnia nam prawdziwy komfort. Zapomnialam spytac, gdzie tu sie chodzi za potrzeba, ale dopowiedz sama do izby przychodzi. Pod sciana zostaje postawione plastykowe wiaderko, ktore mowi samo za siebie. Spanie mamy, "toalete" tez, to gdzie tu mozna cos zjesc i napic sie piwa???? Zegnamy sie z naszym usmiechnietym przewodnikiem. Teraz juz idziemy za nowym panem, napelnic zoladki. Z ciemnej ulicy wchodzimy do baru, gdzie razi ostre swiatlo energooszczednych zarowek. W rekach laduje menu z chinskimi krzakami. Ludzie dajcie cos zjesc!!!! Zarzadzamy pochod do kuchni. Przegladamy szafki, gdaczemy, machamy skrzydelkami i ostatecznie wcinamy z malych miseczek ryz zapiekany z jajkiem. Dzis chyba posunelismy sie w wizualizacji o krok dalej, bo na stole laduje talerz pieczonych, kurzych skrzydelek. Starszy pan od pokoju siada z nami. Czestujemy go piwem i jadlem. Jest zaklopotany, ale stuka sie razno szklaneczkami. Najedzeni wracamy do "edenu". Pies uwiazany na lancuchu warczy, ale ostatcznie akceptuje nasza obecnosc. Wyciagam nasz biwakowy ekwipunek i przysposabiam miejsce do noclegu. Nie zapominam oczywiscie o menazkowej pulapce na zlodzieje.
Trasa – Zhurihe - Tomortei
Przejechane kilometry (rowerem) – 87 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – Tomortei – 9786 km
Dzien 26
23.06.2010 sroda
Dotkliwie odczuwamy spadek sily, choc na szczescie zmienia sie krajobraz. Przybywa drzew i wiosek. Mijamy pola, na ktorych pracuja rolnicy. Suchy step i pustynia zamienia sie powoli w lake, gdzie pasa sie owce i krowy. Dla nas to duza i bardzo pozytywna zmiana. Nie dziwigamy pokaznej ilosci wody i robimy postoje w cieniu jeszcze bardzo cienkich drzewek, ale zawsze drzewek. Gotowanie goracego rosolku pod krzaczkiem to nowa jakosc w naszym rowerowym zyciu. Mijane wioseczki to nic innego, jak skromne osady, gdzie dominuja lepianki. Przykro patrzec, jak skromnie i biednie zyja tu ludzie. Za kazdym razem wzbudzamy ogromne zainteresowanie. Chinczycy bardzo lubia dotykac. Macaja sakwy, naciskaja hamulce, ale i tak dalej furore robia karimaty. Za kazdym razem, przy pomocy rebusow pokazujemy, ze na piankowej macie mozna sie polozyc, odpoczac, spedzic noc. Kreca z niedowiarzaniem glowami, naciskaja, choc przeciez material pochodzi wlasnie stad. Zaczynamy sie przyzwyczajac do rebusow i komiksow i nawet nie probujemy mowic nic po angielsku czy rosyjsku. Niestety, czesto odpowiada usmiech i wzruszanie ramion. Ich zycie konczy sie na skromnych rogatkach mijanej wioski, a nawet najblizsze, niewielkie miasteczko jest wielka metropolia, ktora tylko pare razy w zyciu jest im dane odwiedzic. Dzis nie wierzymy mijanym znakom. A tu niespodzianka. Zamiast za prawie 70 km, juz za piecdziesiat kilka wjezdzamy do miasta. A zaraz na wjezdzie stoi budynek, ktory kaze nam przypuszczac, ze to hotel. Na drugim pietrze prawdziwy luksus. To nic, ze z widokiem na wysypisko smieci. Zamknie sie okno i po klopocie. Do tego barek na dole... Przygotowani jestesmy na staly punkt wieczoru, a wiec wizyte w kuchni, gdy tymczasem sasiad wsuwa swojskie pierozki. Pokazujemy tylko palcami i po kilku minutach czujemy niebo w ustach. Szybko prosimy o spisanie chinskiej nazwy potrawy w moim zeszyciku i mlaskamy ze smakiem. Jestesmy zmeczeni, ale szczesliwi. W koncu mamy pelne zoladki, pranie suszy sie przypiete spinaczami do firanek w pokoju, czeka na nas ogromne loze za 10$, a z kranu plynie ciepla woda. Czego wiecej chciec? Nagle, ktos z impetem uderza w plastikowe fredzle. Na nasz stolik cieniem klada sie cienie trzech policjantow. O co chodzi? Na ratunek przychodzi przemila, drobna Synthie. Troche mowi po angielsku i tlumaczy, ze przemily hotelik niestety nie ma niezbednej licencji na przyjmowanie z poddaja sie. Maja przyczepke i chca nas zawiezc do hotelu z licencja. A mialo byc tak pieknie...Rowery na przyczepce, sakwy w bagazniku, my na tylnej kanapie radiowozu, a zaplacone za nocleg Yuany w kieszeni. To juz nie nasz klopot. Oczekujemy od funkcjonariuszy rozwiazania problemu, ktorzy sami dzis stworzyli. Jezdzimy po miescie, zatrzymujemy sie pod kolejnymi hotelikami. Wszedzie FULL!!!!! Na koniec ladujemy w tym samym hotelu. I kto zrozumie te chinska polityke?
Trasa – Tomortei - Chaha'eryouyihouqi
Przejechane kilometry (rowerem) – 57 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – Chaha'eryouyihouqi – 9843 km
|
do góry |
dzien 27-31 |
Uwaga!!!
Prosimy używać przeglądarki MOZILLA FIREFOX do załadowania pełnej zawartości strony wraz ze zdjęciami.
Dzien 27
24.06.2010 - czwartek
Dzien zaczyna sie pozytywnie, bo na horyzoncie nie widac gorek. Oby, jak najdluzej. Swieci slonce i pomimo, ze jest jeszcze wszesnie rano juz czujemy, ze bedzie goraco. Dzis naszym celem jest Jining, pierwsze duze miasto na naszej chinskiej trasie. Tam zamierzamy jeden dzien odpoczac od rowerow, zrobic solidne pranie i posiedziec wreszcie na internecie. Pod kolami zdecydowanie lagodniejszy teren, ale za to tym razem uparl sie na nas wiatr. Wieje nam w twarz i targa co jakis czas solidnie rowerami. Czujemy juz duze zmeczenie, tak wiec sily dodaje nam mysl o zblizajacym sie o odpoczynku. Mijamy 20-ty kilometr. Czas na krotki postoj. Teraz zdecydowanie okolica sie zaludnila. Mijamy pola i niewielkie osady. Co kilka lub kilkanascie kilometrow przejezdzamy wzdluz szpalera lichych budek, gdzie zatrzymuja sie kierowcy ciezarowek. Sa to niewielkie warsztaciki, w ktorych od reki mozna naprawic drobne usterki lub punkty wulkanizacyjne. Obowiazkowo sa tam liczne barki. Poznac je mozna po kolysajacych sie na wietrze czerwonych pomponach, zawieszonych nad wejsciem oraz po stercie butelek od piwa. Wlasnie zatrzymujemy sie w jednym z nich. W lodowce moze nie byc wody, pepsi lub innych napojow chlodzacych, ale oszronione butelki z piwem sa zawsze i wszedzie. Pija je nawet kierowcy, bo 600 ml zlotego napoju zawiera 2,8-3% alkoholu, choc i tak uwazam to za niezbyt rozsadne. Tym razem jest tez zimna woda, ktora z miejsca chwytamy. Padamy zmeczeni droga i upalem na metalowe krzesla. Dookola panuje normalny w takich miejscach nielad. Obok, czterech kierowcow wymachuje paleczkami i wcina drugie sniadanie albo wczesny obiad. Wszelkie smieci laduja prosto pod stol. Wszyscy jednoczesnie pala papierosy i strzepuja popiol na podloge. To taka chinska norma czystosci. Za to wszyscy po jedzeniu wedruja po kolei do miski, ustawionej na specjalnym stojaczku pod ogromnym lustrem i dokladnie sie myja. Niektorzy nawet rozbieraja sie do pasa i dokonuja bardzo dokladnej toalety. Jemy pieczone udka z naszego prowiantu pod bacznym okiem wlasciciela lokalu. Jest to starszy pan w wytartych kalesonach, polegujacy na sporej pryczy pod sciana. Kiedy wyjmuje moj zeszyt, aby zrobic notatki, bez skrepowania wstaje i patrzy zza moich plecow w zapisane kartki. Pokazuje palcem na kolumne z naszymi wydatkami, cos po chinsku do nas mowi. Niestety mozemy wymienic sie tylko usmiechami. Wraca na swoja koje, polujac po drodze na uparta muche. Gospodyni usilnie chce nas czyms poczestowac, podchodzac juz trzeci raz z prowizyroczna karta dan. Kiedy zabieramy nasze kuferki z dokumentami i zegnamy sie, na prog wychodza oboje. Teraz dotykaja naszych karimat, kreca glowami, smieja sie i machaja.
No niestety, konczy sie rownina. Nie dosc, ze wiatr nas nie opuszcza to teraz jeszcze sie wspinamy. Czujemy, ze coraz szybciej sie meczymy. Po kolejnych 15 km robimy krotki postoj w przyjemnym zielonym zagajniku. Nieopodal, starszy wiekiem pasterz siedzi na niewielkim drewnianym taboreciku i pilnuje swoich owiec i dwoch osiolkow. Jest tak tym zajety, ze o dziwo, nie zwraca na nas uwagi. Rozkladamy karimaty i przyrzadzamy chinskie zupki. Wedlug naszej mapy do miasta zostalo nam okolo 20 km, wiec juz niedaleko. Na koniec dzisiejszej trasy dostajemy w prezencie dwa mega podjazdy. Sapiemy, klniemy w duchu, ale krecimy z uporem pedalami. Dwa razy musimy przystanac. Jest piekielnie stromo. Obok nas, ciezko dysza ciezarowki. Co chwila ktos na nas trabi. Jeden, bo nas pozdrawia, drugi, bo nas ostrzega, a trzeci, bo nie moze wytrzymac, zeby sobie klaksonu nie pouzywac. Zaczyna nam to mocno grac na nerwach, zwlaszcza ze niektorzy robia to nazbyt gorliwie. Przed drugim podjazdem, juz na wjezdzie do Jinning oglaszamy kapitulacje i na szczyt wpychamy nasze obladowane jednoslady. Ledwo zywi dotaczamy sie do centrum. Budynek na rogu wygladem przypomina hotel, wiec z miejsca kierujemy sie w jego strone. Przeczucia nas nie myla - za trudy ostatnich pieciu dni dostajemy piekny pokoj za 50 PLN.
Kocham Chiny!! A przede wszystkim kocham chinskie ceny - pokoj w hotelu kosztuje nie wiecej niz 30-70 PLN, danie w przyzwoitej knajpce ok 5-10 PLN, a duze, zawsze zimne piwo - ok 1,5-2 PLN.
Trasa – Chaha'eryouyihouqi - Jining
Przejechane kilometry (rowerem) – 67 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – Jining – 9910 km
Dzien 28
25.06.2010 piatek
Caly dzien poswiecamy na doszorowanie sie, solidne pranie, a przede wszystkim na zaladowanie wszystkich ostatnich relacji na nasza strone. Troche sie tego uzbieralo, dlatego godziny spedzamy przed monitorem. Ale, jaka wygoda... Kafejka obok hoteliku, pranie sobie schnie, a my przez chwile nie pedalujemy.
Dzien 29
26.06.2010 sobota
Czujemy przyplyw energii, dzien przerwy dobrze nam zrobil. Budzimy sie rzescy i fizycznie wypoczeci. Chetnie wskakujemy na rowery. Tylko w ktora strone jechac? Jining to duze miasto, z ktorego musimy sie wydostac. Nie jest to proste, bo wszystkie znaki drogowe i
tablice sa po chinsku, a z ludzmi komunikacja jest bardzo trudna. Zaczynamy od personelu hotelowego, ale z miejsca pojawiaja sie rozbieznosci. Jeden pokazuje, zeby jechac w prawo, drugi ze w lewo, a trzeci trzyma mape i kreci glowa. Nie korzystamy z zadnej wskazowki,
tylko cofamy sie samodzielnie na rogatki miasta, dokladnie w to miejsce, do ktorego przedwczoraj dojechalismy. Wtedy widzielismy tam znak z numerem drogi, ktora musimy dalej jechac. Chinczycy to bardzo mili i uprzejmi ludzie, ale niestety ich jezyk, o bardzo starych zreszta korzeniach, nie ma nic wspolnego z pochodnymi laciny. Kazde slowo jest inne, nawet hotel czy internet jest inaczej. Ograniczamy sie do jezyka migowego i mojego zeszytu, ale widac czytanie map drogowych dla wiekszosci jest tu obce.
Dojezdzamy do skrzyzowania, gdzie ostatnio widzielismy znak. U czterech kierowcow potwierdzamy obrany kierunek. Teraz chyba poruszamy sie po obwodnicy miasta. Wszelkie znaki zniknely bez sladu. W miedzyczasie zdazylismy juz nakrecic 13 km. Wreszcie pojawia sie skrzyzowanie i sznur ciezarowek. Intuicyjnie skrecamy w lewo, ale dla pewnosci biegam
jeszcze od szoferki do szoferki i dopytuje, czy na pewno jestesmy na wlasciwej drodze. Dwoch kiwa glowami, trzech tylko sie smieje i tepo patrzy na mape, czwarty zdecydowanie pokazuje reka, ze teraz juz caly czas prosto. Znow jest piekielnie goraco, a my na dodatek jedziemy z
niekonczacym sie sznurem sapiacych ciezarowek. Co chwila z rury wydechowej bucha do nas gorace powietrze. Jest jednak gladko, wiec suniemy szybko do przodu. Mijamy punkt poboru oplat i tam caly ten gigantyczny korek zostawiamy za soba. Teraz juz tylko, na pelnym gazie nas mijaja, nie zapominajac obowiazkowo obtrabic. Czasem ktos sie wychyli i krzyknie "Hello".
Na liczniku juz przejechanych 30 km, wiec czas na postoj. Jak na zadanie, przy drodze czeka na nas barek. Przywiazany do lancucha pies glosno na nas ujada. Ustawiamy w biezpiecznej odleglosci od niego rowery i zagladamy do srodka. Mamy ochote na ryz zapiekany z warzywami, ale napisy na sfatygowanej, ofoliowanej kartce nic nam nie mowia. Rytualnie wedrujemy z mloda gospodynia do kuchni i szperamy po garnkach, miskach i miseczkach. Wybieramy, co nam sie podoba, machamy skrzydelkami i imitujumy opiekanie wybranych skladnikow w woku. Po kilku minutach mamy przed nosem parujace miseczki ryzu, ktore od razu ze smakiem wsuwamy. Gospodyni, ladna dziewczyna w przewiewnej pizamce, siada naprzeciw i nie spuszcza z nas wzroku dopoki do baru nie wchodzi dwoch mezczyzn. Pozdrawiaja nas, zamawiaja jedzenie i popijajac piwo teraz oni nam sie bacznie przygladaja. Usmiechaja sie i zadaja pytania. Niestety, tresci nie dane jest nam poznac. Kiedy wyjmuje moj zeszycik za plecami stoi dziewczyna i przez ramie zerka na jego zawartosc. Tak jest za kazdym razem, kiedy chce cos zanotowac. Otwarty notatnik przyciaga, jak magnes. Niewazne, ze nie moga rozczytac. Wystarczy, ze moga sie posmiac, jak pisze. Czasem sami chca cos napisac. Biora wtedy ode mnie dlugopis i cos po chinsku smaruja. Potem stukaja w magiczne napisy palcami w przekonaniu, ze wtedy beda bardziej zrozumiali. Niestety, nie dziala.
Czas na nas. Niepozorny podjazd okazuje sie zwiastunem czekajacego nas wysilku. Na szczycie roztaczaja sie przed nami tym razem prawdziwe gory. Nie jakies tam wzgorza, nie jakies pagorki czy lagodne podjazdy. Prawdziwe, pofalowane gory, ktorych nie widac konca. Nie odzywamy sie do siebie, tylko gleboko nabieramy powietrza i przyjmujemy rekawice. Zaczyna sie mozolna walka. Na ringu, obok nas, ciezko dyszace ciezarowki. Jedna za druga, tak jak my, sapiac i stekajac, wspina sie powoli pod gore. Kolo za kolem, pedal za pedalem. Nie, musimy stanac. Nie damy rady za jednym razem. Uff, wreszcie zjazd. Stromy. Trzeba uwazac. Teraz pala sie hamulce. Nasze sycza i poskrzypuja, ciezarowkowe jecza. Dlaczego taki krotki? I znow pod gore, i znow w dol. Pot splywa z czola. Padamy na karimaty pod drzewem. Przyjemny wiaterek przynosi ulge. Tylko ten halas. Czy ci kierowcy musza tak trabic? Musza, bo pobocze jest w zaniku, a oni musza wyprzedzac. Pedza z gorki bez opamietania. Nie daruja niczemu, co spotkaja na swojej drodze.
Przystepujemy do kolejnej rundy. Znow walczymy - ze zmeczeniem, ze soba, z przekleta gora. Wreszcie na szczycie. Piotr upatruje nadzieje w maszcie GSM, bo one stawiane sa najwyzej: "Chyba juz wyzej nie bedzie". Ma racje. Teraz pedzimy w dol. Oby sie nie skonczylo. Oby ta rozkosz trwala, jak najdluzej. I trwa. Cudownie. Tylko droga jeszcze bardziej sie zweza. Ciezarowki coraz glosniej trabia. Tworzy sie gigantyczny korek. Szybko odkrywamy przyczyne. Jedna z nich niedawno stoczyla sie po niewysokim nasypie. Lezy do gory kolami. Dookola rozsypany wegiel. Na szczescie ludzie cali. Ktos najwidoczniej nie puscil nogi z gazu na wirazu.
Lawirujemy miedzy naczepami. Chwila spokoju i wreszcie plasko. Jestesmy na dole. Marzymy o miasteczku i prysznicu. Jeszcze tylko pare kilometrow i jestesmy na miejscu. Przyjemny i niedrogi hotelik czeka na wjezdzie. Jeszcze tylko pare rebusow do rozwiazania i wreszcie
glowa pod splywajaca z natrysku woda. Jestesmy glodni i spragnieni, ale nie mamy sily doczlapac sie do centrum, choc to niecaly kilometr. Machamy na taksowke, typowy chinski wynalazek. Ma trzy kola, przypomina matiza i caly czas trabi. Na kolacje jemy topi, jedyne danie, jakie potrafimy bez wizyty w kuchni zamowic. Mam nadzieje, ze nie zgubie magicznej karteczki. Pozniej, na zewnatrz, w kolejnym barku popijamy zimne piwo. Glowny plac z wysokimi latarniami jest gwarny i pelen ludzi. Najwiekszy tlumek gromadzi imponujaca fontanna, gdzie odbywa sie minispektakl typu swiatlo i dzwiek. Siedzimy spokojnie, nic ciekawego nie robimy, ale i tak wzbudzamy ogromne zainteresowanie wsrod przechodniow. Pokazuja nas sobie palcami, krzycza hello, niektorzy podaja reke na powitanie. Czesto ktos zatrzymuje sie i komorka robi zdjecia. Czasem jestesmy uwieczniani na zdjeciach grupowych, czasem tylko na portretach. Dzieci najwyrazniej boja sie dwoch bialasow z Europy, bo za blisko nie podchodza. Nie odpowiadaja na usmiech, tylko szybko chowaja sie za mame. Chyba za duzo Europejczykow tu nie zaglada.
Trasa – Jining - Xinghe
Przejechane kilometry (rowerem) – 82 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – Xinghe – 9992 km
Dzien 30
27.06.2010 - niedziela
I znow w droge. I znow ciezkie, szalone ciezarowki. I znow klaksony. Im blizej Pekinu tym zaludnienie i ruch na drodze coraz wiekszy. Niestety, dalej gory i to przez kolejnych 30 km. Ponownie walka. Musimy odpoczac, a tu nie ma zadnych barkow. Jest jakis budyneczek,
stoja butelki, kot zatacza sie od upalu. To sklepik. Mlody chlopak na niewielkiej przestrzeni ma chyba wszystko. Pod sciana lopaty, worki z ziarnem, welna, na polkach buty, gwozdzie, napoje chlodzace i ciastka. Obok drelichowych ubran orzeszki ziemne, obok detek kolorowe torebki z zupkami chinskimi. W lodowce zmrozona na kosc woda. Pyszna. Siadamy na workach i odpoczywamy. Chlopak, jak wszedzie, bez zadnego skrepowania nam sie przyglada. Z plastikowej skrzynki biore cztery jajka, przynosze nasz palnik i menazki. Zaraz beda gotowe. Teraz, z drugiego pomieszczenia wychyla sie druga glowa. Chyba ojciec chlopaka. Pochylaja sie nad naszym cudem techniki, kreca glowami, przykucaja i patrza na zanurzone w wodzie jajka. Kiedy pojawiaja sie pierwsze babelki i woda zaczyna wrzec, cmokaja z zachwytem. Jajka sa swieze i pyszne. Daja energie na nastepne kilometry.
Wracamy do peletonu ciezarowek. Wreszcie troche plasko. Wzdluz drogi, po obu jej stronach ciagnie sie row, z ktorego wysypuja sie smieci. Chinczycy to producenci odpadow. Jedno wielkie smieciowisko. Z otwartych okien samochodow szybuja puste opakowania po zupach i
plastikowe, a nawet szklane butelki. Trzeba uwazac, zeby nieprzewidziany desant nie spadl nam na glowe. Im wiecej ludzi, tym wiecej smieci. Smieci pod sklepami, barami, na ulicach. Wszedzie tony plastiku. Ludzie wyrzucaja puste opakowania, tam gdzie akurat stoja lub siedza. Prosto pod nogi. Nie moge do tego przywyknac. Zbieram nasze smieci do torebek i na prozno szukam smietnikow.
W powietrzu unosi sie lekka mgielka, a moze raczej pyl. Slonce ledwo sie przebija, co nie przeszkadza, ze zaczyna sie robic coraz bardziej lepko. Zrywa sie porywisty wiatr i slyszymy pomrukiwania burzy. Pare kropel spada na glowe. Juz niedaleko do miasta. Moze jej uciekniemy. Goni nas, straszy blyskawicami, huczy, ale ostatecznie do miasteczka docieramy o suchej nitce. Zatrzymujemy sie w nieduzym, prywatnym hoteliku za 25PLN. Jest czysto i do lazienki niedaleko. Ledwo wracam spod prysznica, a do pokoju pukaja funkcjonariusze policji. Musze przyznac, ze szybko sie zwiedzieli o naszej wizycie. Przeczuwam klopoty i przejazdzke
w poszukiwaniu licencjonowanego hotelu dla obcokrajowcow, ale na szczescie konczy sie tylko na spisaniu protokolu. Oddycham z ulga, bo nie mam sily dzis na rebusy.
Trasa – Xinghe - Huai'an
Przejechane kilometry (rowerem) – 73 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – Huai'an – 10065 km
Dzien 31
28.06.2010 - poniedzialek
Pod bacznym okiem wlascicieli hoteliku i ich sasiadow pakujemy rano sakwy na rowery. Nikt nie chce pomoc, przytrzymac rowerow. Tylko sie przygladaja. Wyjmuje mape, liczac na wskazanie wlasciwego kierunku jazdy. Z miejsca pojawiaja sie rozbieznosci, ale najwiecej rak
wskazuje jazde w lewo. Z ufnoscia dziecka ruszamy we wskazana strone. Przejezdzamy przez pelne straganow centrum. Na skrzyzowaniu, ruchem kieruje mlody policjant. Niekt na niego nie zwraca uwagi. Gwizdek zagluszaja klaksony. Miedzy trojkolowymi taksowkami i polciezarowkami lawiruja rowery i motorynki. Kazdy pedzi przed siebie albo nagle bez ostrzezenia zatrzymuje sie na srodku i dyskutuje ze sprzedawca arbuzow. Teraz do ruchu wlacza sie woznica, poganiajac otumanionego osiolka. Co teraz? W ktora strone mamy jechac? Policjant macha reka, ze w prawo.
Robi sie spokojniej. Dojezdzamy do niewielkiego skrzyzowania. Zatrzymujemy kolejnych kierowcow i niestety co drugi pokazuje inaczej. Trzech na siedmiu pokazalo, ze w lewo. Slupek pokazuje inny numer drogi niz tej ktorej aktualnie szukamy. Teraz wszystko na to wskazuje, ze cofamy sie z powrotem do miasta. Znow skrzyzowanie. Tym razem jest stacja benzynowa. Tam latwiej jest porozmawiac, bo nikt sie tak nie spieszy. I teraz tak. Trzech kierowcow pokazuje, ze powinnismy sie wrocic ta droga, ktora wlasnie tu przyjechalismy, trzech pokazuje, ze mamy jechac prosto. Zaczynamy wariowac. Prosto jest znak na autostrade. Ryzykujemy. Moze nas wpuszcza? Do wjazdu tylko kilometr. Odsylaja nas z kwitkiem, ale wysylaja na jeszcze inna droge. Wyglada na to, ze jest rownolegla do drogi expressowej, wiec to dobrze wrozy. Po dwoch kilometrach pojawia sie slupek. Wytarte litery informuja, ze to droga nr 110. Wreszcie! Nie zmienia to jednak faktu, ze od przemilych Chinczykow na dzien dobry dostalismy w prezencie cale 9 km. Jedzie sie teraz jednak gladko i przyjemnie. Ciezarowki chyba pojechaly na autostrade, bo tak jakos cicho sie zrobilo. Nawet ptaki slychac. Idylla nie trwa zbyt dlugo. Przed nami unosza sie kleby pylu. Wlasnie urywa sie asfalt. Juz 12-ty kilometr tluczemy sie po szutrze. Boimy sie o opony, ale na razie dzielnie znosza ten nieprzyjemny masaz. Gorzej z naszymi siedzeniami. Wreszcie asfalt, tylko jakis taki popekany. Znow szutr i pyl. Jest miasto, widac zabudowania. Czas na postoj i obiad. Mijamy fabryki. Z kominow kotluje sie czarny dym. Coraz wiecej pylu. Drobinki czuc miedzy zebami, wdzieraja sie do oczu, splywaja razem z potem po twarzy. Zatrzymujemy sie w barze przy stacji benzynowej. Jest podly, jak wszystkie, ale maja tam zimne napoje i co najwazniejsze, wode w kranie. Probujemy przynajmniej powierzchownie zmyc z siebie brud, ale i tak juz wszystko jest czarne. Bluzki, spodnie, czapki. Do nastepnego miasta zostalo niecale 40 kilometrow. Tam sie porzadnie wyszorujemy.
Ruszamy w droge, trzymajac sie 110-tki. Nagle pojawiaja sie jakies znaki, objazdy i policjanci. Pokazujemy mape i czekamy na wskazowki. Funkcjonariusz wachluje sie czapka i od niechcenia pokazuje kierunek. Jest skwar. Czuje, jak skwiercza mi nos i ramiona. Wierzymy przedstawicielowi wladzy i jedziemy. Niepokoi nas slaby ruch, ale jedziemy dalej. Samochodow jeszcze mniej i jeszcze bardziej nas to niepokoi. Z naprzeciwka nadjezdza busik. Zatrzymuje go i probuje sie dogadac. Chlopak rozebrany do pasa pokazuje, ze droga ktora wlasnie w tym 40-stopniowym upale podazamy jest slepa ulica. Jeszcze chwila, a zabije tego policjanta. W ta i z powrotem to kolejne 15 km gratis tego dnia. Wracamy w to samo miejsce. Mam ochote zaryzykowac pobytem w areszcie i golymi, spoconymi rekami rozszarpac mundur na opaslym policjancie. Piotr powstrzymuje mnie od rekoczynow. Policjant sie smieje i wzrusza ramionami. Jeszcze chwila i rzuce w nim rowerem. Nie mam sily. Wiecej sie go o droge nie pytam. Jedzie bialy pick-up. Ostatkiem sil pokazuje mape, pokazuje znaki i zamknieta droge nr 110. POMOCY!!!!!! Odpowiada bystre spojrzenie i usmiech. Rysuje komiks. Siwy kierowca prowadzi nas teraz na wlasciwa droge, zupelnie w przeciwnym kierunku do poprzedniego. Jedzie powolutku, a my pedalujemy za nim. Nie moge sie powstrzymac i na pozegnanie odgrazam sie policjantowi, ktory nic sobie z moich pomstowan nie robi. Toczymy sie za przewodnikiem kilka kilometrow i wreszcie dalej pedalujemy szeroka droga. Odszyfrowujemy wlasciwe znaki i rzucamy sie na zimna wode u ulicznego sprzedawcy. Po obu stronach drogi buchajace, ogromne kominy. W powietrzu jest tyle pylu, spalin i wszelkich zanieczyszczen, ze zatyka nam nos i oczy. Nie cichna klaksony. Pokryci solidna warstwa kurzu docieramy do upragnionego Xuanhua. Odbicia w lustrze pokazuja zmeczone, brudne twarze. Gdzie jest ten Pekin?????
Trasa – Huai'an - Xuanhua
Przejechane kilometry (rowerem) – 91 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – Xuanhua–10156 km
|
do góry |
Dzien 32 - 35 |
Uwaga!!!
Prosimy używać przeglądarki MOZILLA FIREFOX do załadowania pełnej zawartości strony wraz ze zdjęciami.
Dzień 32
29.06.2010 wtorek
Słońce wita nas ciepłymi promieniami. Mocno przypieka już o 10.00 rano. Stoimy na skrzyżowaniu i próbujemy ustalić jedną wersję na temat kierunku, w którym powinniśmy jechać. Powoli zaczynają nam puszczać nerwy, bo tkwimy w tym samym miejscu już 15 minut. Mamy mętlik w głowie, bo każdy zatrzymany kierowca ma swoją teorię na temat drogi do Pekinu i pokazuje coś zupełnie przeciwnego do swojego poprzednika. Za dziesiątym razem wznoszę ręce do nieba i wołam o pomoc niebiosa. Jak na rozkaz, na ziemię spada Anioł pod postacią młodej dziewczyny, która z uśmiechem na ustach mówi: How can I help you?” Wreszcie ktoś mówi do nas po ludzku. Do tego patrzy na mapę i dokładnie wie czego szukamy. Z miejsca organizuje nam przewodnika w postaci motorowego rykszarza, który jeszcze przed kilkoma minutami wzruszał ramionami, kiedy pytaliśmy o stolicę jego kraju. Teraz kiwa głową, wygłasza przemowy i inkasuje od nas 10 PLN. Wcześniej jednak nasz Anioł tłumaczy dokładnie, gdzie ma jechać, więc trzymamy się teraz blaszanej budki dobudowanej do motocykla. Rzeczywiście, sami pewnie byśmy krążyli po mieście do wieczora. Rozstajemy się z przewodnikiem i dalej już prowadzą nas tablice. Akurat Pekin na naszej mapie jest zaznaczony w dwóch językach – po angielsku i chińsku. Trzymamy się dwóch krzaczków i numeru drogi. Niestety, topografia Chin jest dla nas bezlitosna. Znów wspinamy się w górę. Towarzyszą nam ponownie sapiące ciężarówki. Mijamy odkrywkowe kopalnie węgla kamiennego. Wkrótce pokrywa nas cienka warstwa sadzy. Drobinki wdzierają się do nosa, uszu i oczu. Mijające nas ciężarówki wiozą oczywiście węgiel. Czasem spore, czarne kawały cennego kruszcu spadają na asfalt, tuż pod nasze koła. Musimy uważać. Dla bezpieczeństwa zakładamy kaski. Czarne krople potu spływają nam z czoła, bo walczymy właśnie z parszywym podjazdem. W nos bucha para z ogromnej rury wydechowej. Tuż przed nami, z niewielkiego składu węgla wyjeżdża świeży towar. Spod kół unoszą się tumany sadzy. Na chwilę tracimy widoczność. Czujemy jak wdowi welon spokojnie spada na nasze twarze, ręce, nogi i rowery. Wolę nie przeglądać się w lusterku. Wystarczy, że Piotr wygląda, jakby cały dzień pracował na przodku. Podczas kilku godzin jazdy zużywam cały zapas wilgotnych chusteczek, choć jesteśmy tak umorusani, że nie wiem czy ktoś przyjmie nas dziś pod swój dach. Tymczasem powoli opuszczają nas siły. Niestety, oprócz składów węgla i niewielkich punktów ważenia aut ciężarowych nie widać na horyzoncie żadnych barków. Zatrzymujemy się przy nieotynkowanym budynku z czerwonej cegły. Przed wejściem znajduje się ogromna waga. Chowamy się w jego cieniu i wypijamy na miejscu litr wody. Zaraz wychyla się pierwsza głowa, potem druga i tak przez drzwi wylewa się prawie dziesięć osób. Z miejsca zapraszają nas do środka. Padamy wyczerpani na kanapkę. Wszyscy z zapartym tchem oglądają w telewizji nigdy niekończący się serial. Siorbią z misek zupę i głośno mlaskając wciągają makaron. Są tak zapatrzeni, że nawet nikt nam się nie przygląda. Chyba trafiliśmy na jakiś wyjątkowo wartki wątek opery mydlanej. Dziękujemy za gościnę i po 20-u minutach ruszamy dalej w nadziei, że będzie trochę w dół. Niebiosa tym razem nie słuchają. W dodatku każą się poddać. Zeskakujemy z rowerów i pchamy teraz piekielnie ciężkie jednoślady pod stromą górę. Jest, wreszcie jedziemy w dół. Jaki przyjemny wiaterek. Cudownie. Drugi postój robimy w barku, które wreszcie pojawiły się na naszej trasie. Dookoła umorusane sadzą buźki głośno mlaskają i siorbią. Wsuwamy mięsną puszkę, popijamy lodowatą wodą i snujemy marzenia o prysznicu. Spełniają się dopiero po 55 km. To były ciężkie kilometry, ale Pekin już prawie widać.
Dziś Piotra imieniny więc świętujemy w przyjemnej knajpce. Jest ciepły wieczór, a zimne piwo jakoś wyjątkowo nam smakuje. Czujemy zbliżający się koniec etapu rowerowego. Jesteśmy fizycznie zmęczeni, ale psychicznie odpoczywamy. Tak naprawdę jesteśmy bardzo zadowoleni z tego wysiłkowego pomysłu. Wystawiamy na próbę nasze organizmy oraz własną wytrwałość.
Trasa – Xuanhua - Huailal
Przejechane kilometry (rowerem) – 55 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – Huailal–10 211 km
Dzień 33
30.06.2010 środa
Obawialiśmy się wiatru, który zerwał się wieczorem, ale jest spokojnie. Dziś wolimy nikogo nie pytać o drogę i wracamy po własnych śladach do rozdroża, na którym byliśmy wczoraj. Później okazuje się, że dokładamy jednak 6 km, bo z miasta można było wyjechać krótszą drogą. Na szczęście, pedałujemy dziś po płaskim. Cały czas mijamy zabudowania, pola kukurydzy, wyschnięte koryta rzek, niewielkie miasteczka i cuchnące sterty śmieci. Zielona tablica informuje nas, że wjeżdżamy do prowincji pekińskiej. Wraz z angielskimi napisami pojawiło się bardzo szerokie pobocze. Zrobiło się też bardziej lepko, ale jest płasko. Jedzie się komfortowo. Ciężarówki pojechały na autostradę, a my przejeżdżamy przez zielone zagajniki. Słychać ptaki. Po obu stronach ciągną się ostro poszarpane wierzchołki gór. My suniemy i gładko i dziś wyjątkowo lekko. Wiary w powodzenie naszej misji dodają nam mijane tablice, informujące o liczbie kilometrów, jakie zostały nam do przejechania do Pekinu. Już mniej niż 100, już tylko 80. Czas się dziś zatrzymać, bo nadchodzi wieczór. Jak wszystko dobrze pójdzie i wiatr nam będzie sprzyjać jutro powinniśmy się zameldować w stolicy Chin. Tymczasem trzeba znaleźć niedrogie i czyste spanie. Yanqing to niewielka kropka na naszej mapie, a w rzeczywistości duże, gwarne i pełne rowerów i aut miasto. Wybór hoteli jest spory. Niestety, nigdzie nie chcą nas przyjąć, bo nie mają licencji na goszczenie obcokrajowców. Po drodze mijaliśmy ogromny komisariat policji. Najwyraźniej wolą nie ryzykować, bo już szósty raz odchodzimy z kwitkiem. Towarzyszy nam grupka nastolatków. To oni prowadzą nas do kolejnych miejsc, bo wszędzie krzyczą do nas jedynie chińskie krzaki. Trudno się zorientować, w którym budynku jest hotel, zwłaszcza że neonów jest z tysiąc. Wreszcie ktoś kiwa twierdząco głową i przyjmuje nas do siebie. Dziś naginamy nieco nasz budżet, ale nie mamy wyjścia. Rozbić się nie ma gdzie, a w pozostałych miejscach witało nas słowo: NIE.
Dziękujemy przemiłym dzieciakom, którym dostarczyliśmy trochę rozrywki i darmową lekcję angielskiego. Zmywamy z siebie całodzienny pył i idziemy cieszyć się ciepłym wieczorem do pobliskiego barku. Siadamy przy plastykowych stołach i obserwujemy chińską młodzież. Po chwili podchodzi uśmiechnięta, młoda dziewczyna, która w razie problemów służy nam pomocą. Mówi ładnie po angielsku, a to w Chinach nie jest powszechne zjawisko. Korzystamy z okazji i zapraszamy do naszego stołu. Okazuje się, że YoYo jest córką właściciela lokalu. Wkrótce dołącza do nas jej starszy brat. Potem dosiada się roześmiany tata, a na koniec wujek, który jest fryzjerem. Ze starszym pokoleniem rozmawiamy przez YoYo i fantastycznie się bawimy. Bezapelacyjnie, możemy dziś powiedzieć, że lubimy Chińczyków. Na co dzień doświadczamy dużo życzliwości i uśmiechu. Są gościnni i otwarci. Poza jednym incydentem przyłapania intruzów w naszym hotelowym pokoju, ani razu nie obserwujemy sytuacji, w której jesteśmy dla kogoś łakomym kąskiem. Nikt nie wyciąga do na ręki, nikt nie oszukuje, nie przynosi innego menu na nasz widok, nikt nie próbuje wydać mniej reszty. Zupełnie inaczej, niż w Afryce. Nie mogę im tylko wybaczyć bezmyślnego zachowania na drodze i wysyłania nas w przeciwną stronę, niż akurat jedziemy oraz robienia wokół siebie potwornego śmietnika. Tymczasem, miło sobie gawędzimy, kończąc powolutku naszą chińską przygodę. Tego wieczora za nic nie płacimy.
Trasa – Huailal - Yanqing
Przejechane kilometry (rowerem) – 76 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – Yanqing–10 287 km
Dzień 34
01.07.2010 czwartek
Budzi nas ulewa. Widzimy, jak pędzący pod parasolami ludzie odbijają się w kałużach. Z nieba leją się strugi deszczu i najwyraźniej nie zanosi się na zmianę aury. Rano, do naszego pokoju puka uśmiechnięta YoYo i zaprasza na chińskie śniadanie. Jemy razem parujące bułeczki z mięsem, naleśniki ze szczypiorkiem i jajka.
Postanawiamy nie poddawać się złej pogodzie, tylko z podniesioną przyłbicą przystąpić do ataku Pekinu. Owijamy szczelnie sakwy plandekami, zakładamy peleryny oraz kaski i ruszamy na ostatnią prostą. Dziś droga jest po na naszej stronie. Wreszcie, po prawie dziesięciu dniach ciągłego wspinania się pod górę, teraz mkniemy cały czas w dół. Nawet deszcz nam trochę odpuszcza, choć jest ślisko. Delikatnie hamujemy, żeby nie wpaść w poślizg. Pedały są teraz zbędne. Muszę przyznać, że piękny prezent za dotychczasowy wysiłek teraz dostajemy. Zyskujemy też bardzo na czasie, bo nie musimy robić postojów. Po około 30-u kilometrach jesteśmy w dolinie i teraz już wzdłuż autostrady, biegnącej do serca Pekinu gładko pedałujemy do naszego celu. Z każdym przejechanym kilometrem czujemy wzmagające się podniecenie. Nie czujemy zmęczenia, jesteśmy podekscytowani. Widzimy już pierwsze zabudowania, daleko majaczą wieżowce. Jesteśmy już w obrębie potężnej aglomeracji, jedziemy w szpalerze pekińskich rowerzystów, częściej właścicieli motorowerów i skuterów. Nie mogę uwierzyć, że pedałuję swoją starą, wysłużoną damką wśród masy Chińczyków. Mijamy drugi ring i wjeżdżamy w obręb starego Pekinu. Kierujemy się prosto na Plac Niebiańskiego Spokoju. Już dawno opuścił nas deszcz. Słońce wygląda zza chmur i szykuje się na nasze powitanie. Z hutongu wyjeżdżamy na szeroką arterię z wysokimi latarniami, pojawia się sylwetka bramy do Zakazanego Miasta. Z ogromnej fotografii spogląda Mao Tse Tung. Wzruszenie zaciska mi gardło. Piotr przede mną macha ręką i śmieje się od ucha do ucha. WOW!!! Zrobiliśmy tu!!! Na czterech, własnych kołach dojechaliśmy do Pekinu. Po raz kolejny udowadniamy, że marzenia się spełniają. Oczywiście to nie cel ostateczny, bo feta będzie dopiero w Warszawie, ale radości z dojechania do tego miejsca o własnych siłach nie można w żadnym razie pohamować. Kiedy byliśmy w tym wspaniałym mieście dwa lata temu, nawet nie przez sekundę nie pomyślałam, że dziś będę pedałować w rowerowym raju. Odczuwam tym większą satysfakcję, kiedy przypomnę sobie miesiące spędzone na oddziałach ortopedycznych w okresie dzieciństwa i później całej szkoły średniej. Wszystko wskazuje, że trzy poważne operacje obu kolan przyniosły skutki, których nawet chyba lekarze się nie spodziewali. Dały radę! Wielkie dzięki lekarzom za udaną naprawę. A ktoś powiedział, że nie wiadomo czy w ogóle będę normalnie funkcjonować i chodzić.
Teraz czas na podziękowanie naszym wysłużonym jednośladom. Spisały się na medal. W serwisach nie raz były obśmiewane, czasem skrzypiały, ale nigdy nie zawiodły. Dostały mocno w kość na długich i stromych podjazdach, ale teraz za to śmigają po szerokich ulicach Pekinu i razem z nami odkrywają orient. Wyglądają na zmęczone, ale jednocześnie zadowolone. Myślę, że z wielką klasą kończą dla nas swoją posługę. Postanawiamy, że zasłużyły na spokojną emeryturę i dokończenie swojego żywota właśnie tu, w miejscu, gdzie rower jest przedmiotem kultowym i charakterystycznym. Co prawda, rzadko można spotkać tu rowery z przerzutkami, bo Chińczycy poszli w tej dziedzinie o krok dalej i zamiast pedałować korzystają z rowerów napędzanych elektrycznym akumulatorem, ale myślę, że jeszcze pojeżdżą trochę po pekińskich dzielnicach.
Dziś mamy swoje rowerowe święto. Misja dotarcia własnym środkiem transportu, na własnych i do tego zawsze czterech kołach została zrealizowana. Zanim przystąpimy do etapu powrotu mamy zamiar chłonąć atmosferę Pekinu, wtopić się w tłum rowerzystów i odpocząć. Zdecydowanie na to zasłużyliśmy, zwłaszcza że dojechaliśmy prawdziwym Orient Expressem. Przepedałowanie niespelna 900 kilometrów przez góry, skwar, pył, sadzę i deszcz, do tego z solidnym obciążeniem zajęło nam dokładnie 12 dni. Średnia dzienna liczba kilometrów wynosi 74 km.
Dzwonimy szczęśliwi do najbliższych, robimy honorową rundę z polską flagą dookoła największego placu na świecie i idziemy na piwo do barku w znajomym hutongu, gdzie siedzieliśmy dwa lata wcześniej. Rowerki też dostają po łyku.
Trasa – Yanqing - Bejing (Pekin)
Przejechane kilometry (rowerem) – 98 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – BEJING (PEKIN)–10 385 km
Dzień 35
02.07.2010 piątek
Jest parno, ale cały dzień słońce nie opuszcza nas nawet na chwilę. Zabieramy nasze rowerki na przejażdżkę po Pekinie. Ciężkie sakwy zostawiamy w hotelu i teraz mkniemy sobie przez wielką, 14-to milionową metropolię. W pierwszej kolejności wyciszamy się w Parku Jing Shan, gdzie Chińczycy poświęcają poranek dla swojego ciała. W parkach i ogrodach, z dala od ulicznego gwaru, pędzących aut i rowerów, ćwiczą Tai Chi. Niektórzy robią to indywidualnie, niektórzy całymi grupami. Przyglądamy się mężczyźnie w białym, niekrępującym ruchów stroju. W pełni skupiony wykonuje płynne ruchy i sprawia, że przez jego ciało płynie teraz pozytywna energia. Obserwujemy głównie osoby w podeszłym wieku i podziwiamy ich siły witalne. Najwyraźniej chcą na przekór dać prztyczka w nos starości. Wspinamy się po schodach na wzgórze, gdzie z pięknie zdobionego pawilonu spoglądamy na panoramę Zakazanego Miasta. Jest szczyt sezonu turystycznego, więc główny zabytek oblegany jest teraz przez tłumy. Poczekamy na popołudnie i przejdziemy się w spokojniejszej atmosferze. Wskakujemy zatem na rowerki i pędzimy do kolejnego parku, gdzie ukryty jest kompleks świątynny Tian Tan. Smoki i feniksy chronią wspaniałą Świątynię Nieba, której okrągły, schodkowy dach symbolizuje właśnie niebieskie sklepienie. Najlepiej jednak czujemy się w wąskich uliczkach starego Pekinu, w tzw hutongach. Przysiadamy w lokalnym barku, popijamy zimną wodę i przyglądamy się, jak czterech starszych Chińczyków gra w karty. Gra przebiega bardzo emocjonalnie. Karty na niewielki taborecik rzucane są z impetem i obowiązkowym komentarzem. Nie brakuje też bacznych obserwatorów, którzy obstawiają wyniki, zaglądając graczom zza pleców w karty. Kucharz, podwija koszulę i pokazując swój imponujący brzuch, proponuje grillowane skrzydełka kurczaka. Zamawiamy do nich duszone warzywa i smakujemy chińskie specjały. Całkiem sprawnie machamy już pałeczkami. Najgorzej idzie nam z ryżem.
Wzdłuż murów Zakazanego Miasta jedziemy na spacer do Parku Bei Hai, gdzie w pawilonach nad jeziorem można odpocząć od palącego słońca. Piękna, czerwona brama odbija się w wodzie. Tuż obok, zatłoczonymi ulicami pędzą na oślep pekińscy rowerzyści. Nie zwracają uwagi na innych uczestników ruchów, bez ostrzeżenia się do niego włączają. Często lekceważą czerwone światło i jeżdżą pod prąd. A mają tu wyśmienite warunki. Przy każdej, nawet najmniejszej uliczce biegnie wydzielony dla jednośladów pas, a czasem szeroka ulica. Trzeba mieć jednak oczy szeroko otwarte, bo w przeciwnym razie kolizja gwarantowana, zwłaszcza z motocyklem z doklejoną przyczepką, pełniącą rolę mini-baru. Zazdroszczę im tych wspaniałych ścieżek. Szkoda tylko, że nie potrafią z nich należycie korzystać. Z drugiej strony, ten chaos ma w sobie pewien urok. Kiedy stoimy na skrzyżowaniach mieszkańcy Pekinu od razu się nami interesują i bacznie oglądają nasze rowery.
Niestety, przed świątyniami i parkami rowery zostają w towarzystwie innych chińskich jednośladów. Niech poznają tutejsze zwyczaje, bo już wkrótce pozostaną w ich gronie. Ostateczną decyzję o pozostawieniu naszych rowerów w Pekinie podejmujemy po wizycie na dworcu kolejowym, skąd jutro odjedziemy z powrotem do Erlian, granicznego miasteczka, z którego wystartowaliśmy. Okazuje się bowiem, że niestety nie wchodzi w grę rozwiązanie, w którym pakują się z nami do wagonu. Musimy je nadać na cargo, co oznacza, że dojadą do nas za ponad tydzień. Nikt nie potrafi nam dokładnie określić daty ich przyjazdu. To dla nas za duże ryzyko, zwłaszcza że dzielnie służyły nam przez wiele lat i zdecydowanie mają już dość naszego temperamentu. Bardzo się spodobały właścicielowi niewielkiego hoteliku, w którym się zatrzymaliśmy. Pan zaprosił swojego kolegę z sąsiedztwa i ostatecznie dwa staruszki idą pod młotek za całe 300 PLN. Zabieramy jedynie co cenniejsze akcesoria i żegnamy naszych towarzyszy drogi. Ze łzami w oczach dziękuję swojej damce za wspólne lata i bezawaryjnie przejechane kilometry, zwłaszcza te na chińskiej ziemi. Na koniec składam soczystego buziaka. Zasłużyła na niego.
Za otrzymane ze sprzedaży pieniądze kupujemy bilety na pociąg. Ruszamy jutro. Przez 12 godzin przejedziemy trasą, którą pokonaliśmy siłą własnych mięśni przez 12 dni. Jesteśmy spełnieni.
Pekin chłoniemy całym ciałem. Wreszcie zrobiło się luźniej w Zakazanym Mieście, więc odwiedzamy i to miejsce. Podziwiamy kunszt orientalnego stylu i zaglądamy w oczy smokom i lwom, strzegącym świątyń. Popołudniowe słońce kieruje się powoli w stronę zachodu. Dalej jest parno. Zanurzamy się teraz w uliczkę, przy której ulokowały się galerie i sklepy z herbatą. Z zachwytem przyglądamy się, jak spod pióra mistrza powstaje wspaniałe dzieło chińskiej kaligrafii. Obok, na ścianie wiszą różnej grubości pięknie zdobione pędzle. Wieczorem postanawiamy spróbować pekińskich specjałów na nocnym targu. Wzdłuż gwarnej ulicy, po zachodzie słońca ustawiają się parujące stragany, serwujące tofu, egzotyczne owoce morza, grillowane skorpiony i węże. Poprzestajemy jednak na doznaniach czysto estetycznych. Nie mamy odwagi spróbować, skądinąd fotogenicznych „smakołyków”. Przysiadamy na zimne piwo i z niedowierzaniem spoglądamy na siebie, co chwila nawzajem przekonując się, że dotarliśmy tu drogą lądową na własnych kołach.
Od jutra zaczynamy wracać.
Przejechane kilometry po Pekinie (rowerem) - 55 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – Pekin–10 440 km
Przejechane kilometry rowerem 936
Uwaga!!!
Prosimy używać przeglądarki MOZILLA FIREFOX do załadowania pełnej zawartości strony wraz ze zdjęciami.
|
do góry |
Dzień 36 - 42 |
Dzień 36
03.07.2010 sobota
O 7.50 meldujemy się na zatłoczonym, głównym dworcu w Pekinie. Czeka nas 12-to godzinna przejażdżka pociągiem prawie tą samą trasą, jaką przyjechaliśmy tu rowerami. Jesteśmy spełnieni i szczęśliwi. Żegnamy się z Pekinem i rowerową przygodą. Cieszymy się na spotkanie z jeepem. Zajmujemy miejsca na przydzielonych kuszetkach i dopiero w tej chwili czujemy, że ostatnie dwa tygodnie nieźle dały nam w kość. Wyciągamy się wygodnie i przez szybę pędzącego pociągu obserwujemy krajobraz. Nie możemy się nadziwić, że siłą własnych mięśni pokonaliśmy mijane teraz wzgórza. Chwilowo mamy dość rowerów.
Kiedy popijamy colę w lichym wagonie restauracyjnym, przysiada się do nas para Mongołów w średnim wieku. Szczupły, niewysoki mężczyzna zagaduje do nas po rosyjsku. Nie kryje radości, kiedy mówimy że jesteśmy z Polski. Wraca właśnie z żoną z Pekinu, gdzie ubiegał się w naszej ambasadzie o polską wizę. Za dwa tygodnie lecą oboje na miesiąc do Warszawy, gdzie studiuje i pracuje ich wnuczka. Na tyle na ile pozwala nam znajomość rosyjskiego opowiadamy, co warto w naszej stolicy zobaczyć. Pulchna małżonka tylko się do nas uśmiecha. Walczy z pałeczkami, próbując zjeść chiński obiad. Uspokajamy, że w Polsce takiego problemu mieć na szczęście nie będzie.
Tymczasem, jedziemy już przez Pustynię Gobi. Wyraźnie widać asfaltową drogę, po której nie tak dawno pedałowaliśmy. Przypominamy sobie miejsca, gdzie robiliśmy postoje i biwak. Wieje dość silny wiatr, który wzbija tumany kurzu. Obserwujemy, jak piach zwija się w niewielkie trąby i pędzi po pustej przestrzeni. Pył wdziera się do pociągu. Jest wszędzie. Ludzie kaszlą, trą oczy i poruszają się powoli w tej zawiesinie. Powoli zbliżamy się do Erlian. Kiedy zachodzi słońce wtaczamy się na peron. Z ciężkimi sakwami wychodzimy z pociągu w mieście, z którego wystartowaliśmy dokładnie dwa tygodnie temu. I tu miła niespodzianka. Czeka na nas Gana. Nie udało nam się spotkać w Pekinie, ale podczas rozmowy telefonicznej Piotr wspomniał kiedy dokładnie wracamy. Przemiły chłopak postanowił więc nas z dworca odebrać i spędzić z nami ten ostatni ciepły wieczór w Chinach. Zatrzymujemy się w tym samym hoteliku, co poprzednio. Uśmiechnięte dziewczyny w recepcji od razu nas poznają i pytają, gdzie są nasze rowery. Niestety ich znajomość angielskiego jest niewystarczająca, aby im to dokładnie wyjaśnić.
Siedzimy teraz z Ganą w jednym z wielu barków na świeżym powietrzu i opowiadamy nasze przygody. Nie kryjemy zadowolenia z niespodziewanego spotkania.
Trasa – Bejing (Pekin) - Erlian (Chiny)
Dzień 37
04.07.2010 niedziela
Rano, Gana już czeka na nas po hotelem. Razem przekroczymy granicę. Robimy niewielkie zakupy, korzystając, że tutaj wszystko jest dwa razy tańsze niż w dużo biedniejszej Mongolii. Niestety, nie możemy przekroczyć granicy na piechotę. Niezbędny jest środek transportu. W obu miasteczkach jest pełno mongolskich gazików, przewożących podróżnych, ale jest to rozwiązanie dość kosztowne, więc postanawiamy poszukać innego sposobu. Do granicy dojeżdżamy tanią, chińską taksówką, potem czekamy na stopa, z którym przejedziemy przez bramę. Stoimy kilka minut. Wkrótce pakujemy sakwy do osobowego auta, które za kolejne parę groszy przewozi nas około 400 metrów przez bramę. Załatwiamy formalności w nowoczesnym budynku granicznym i ostatecznie żegnamy się z Chinami. Teraz ktoś nas musi dowieźć do zabudowań po stronie mongolskiej. To zaledwie parę kroków, ale my to musimy zrobić na kołach. Tym razem próbujemy dogadać się z kierowcą autobusu, wiozącym chińskich robotników do pracy w Mongolii. Czekamy dobre 20 minut aż wszyscy podbiją paszporty i dusznym, przesiąkniętym potem autobusem przejeżdżamy kolejne kilkaset metrów na stronę mongolską. Dostajemy drugą pieczątkę do paszportów i meldujemy się z powrotem w Mongolii. Teraz trzeba się przetransportować do miasteczka, oddalonego o około 3-4 km od granicy. W tym miejscu kierowcy gazów znacznie schodzą ze stawkami za przejazd i za chwilę razem z sakwami lądujemy na pace jednego z nich. Wysiadamy przed garażem, w którym przez ostatnie dwa tygodnie bezpiecznie odpoczywał jeep. Cieszymy się na jego widok. Jest cały i zdrowy, gotowy do drogi. Meldujemy się w niewielkim hoteliku, tuż obok stacji kolejowej, a właściwie na samym peronie i przystępujemy do przeładowania bagaży. Robimy mega pranie i wysyłamy maile z pobliskiej kafejki. Wieczór spędzamy oczywiście w towarzystwie Gany. Mamy nadzieję, że nie ostatni, bo tym razem liczymy na jeszcze jedno spotkanie w Ułan Bator.
Trasa – Erlian - Zemen Ud
Dzień 38
05.07.2010 poniedziałek
Żegnamy się z Ganą i ruszamy w drogę powrotną. Teraz chcemy poczuć prawdziwy klimat Mongolii, bliżej poznać kulturę potomków Dżyngis Chana i po zatłoczonych Chinach obcować z nieokiełznaną naturą. Obieramy kierunek na Ułan Bator, ale naszym celem na dziś jest miasto Sajnszand, skąd biegnie szlak na Pustynię Gobi.
Powrót do jeepa sprawia nam wiele radości, choć pod kołami na przemian mamy wertepy, piach, błoto i tylko czasem gładki szutr. Pamiętamy, żeby trzymać się torów, bo cała droga to wijące się, rozjeżdżone szlaki, nie zawsze idące w tym samym kierunku. Na późne popołudnie meldujemy się w zakurzonym Sajnszandzie. Z mapą w ręku biegamy od samochodu do samochodu, aby uzyskać informację na temat stanu szlaku do miasta Dalanadzadgad na pustyni Gobi, skąd mamy zamiar dotrzeć do piaszczystych, wysokich wydm. Nie jest to łatwe, bo przeszkadza nam przede wszystkim bariera językowa. Rysuję komiksy i wydobywając z siebie ogromne pokłady cierpliwości walczę o uzyskanie odpowiedzi. Do pokonania jest ponad 500 km, a znając jakość mongolskiej infrastruktury nie chcemy ryzykować, zwłaszcza że nasza skromna ekipa porusza się tylko jednym jeepem. Na mapie widzimy tylko cieniutką kreskę, która może oznaczać wszystko – rozjeżdżone koleiny, zalane przez okresowe rzeczki szlaki lub po prostu brak szlaku i jazdę jedynie na azymut. W tej sytuacji, wiedza i doświadczenie innych kierowców jest dla nas bezcenna, a przede wszystkim konieczna do podjęcia właściwej decyzji. Próbujemy u policjantów, ale z krótkiej konwersacji na migi i kręcenia głowami wnioskujemy, że tej drogi nie znają. Sprawą interesuje się wysoki mężczyzna, który od dłuższego czasu obserwuje nasze zabiegi. Mówi po rosyjsku i namawia nas na tę przejażdżkę. Głosem pewnym siebie wygłasza, że szlak jest prosty, nie mamy prawa się zgubić, nie ma rzek, a nawierzchnia jest w dobrym stanie. Na pytanie kiedy ostatni raz tamtędy jechał tym samym tonem kwituje, że jest maszynistą na kolei i że nigdy tam nie był... Jego szczerość nas rozbraja, ale dalej nie wiemy, co robić. Jest już późno, więc postanawiamy rozejrzeć się za spaniem. W niewielkim mieście na stepie jest kilka tanich i skromnych hoteli. Objeżdżamy wszystkie i ostatecznie wybieramy zielony budynek z czystymi pokojami. W środku spotykamy młodego, bystrego chłopaka, który zagaduje nas o auto po angielsku. Jest naszym światełkiem w tunelu. Jeśli sam nie zna drogi, to na pewno zna jakiegoś kierowcę i pomoże nam w konwersacji. Po 15 minutach podjeżdża pod hotelik ze swoim kolegą, potężnym Land Cruiserem. Na chwilę zamienia się w naszego tłumacza. Zwalisty Mongoł z odkrytym torsem od razu macha ręką na znak, że jazda tym szlakiem nie jest dobrym pomysłem. Ostatnio sporo padało w tych okolicach, a szlak jest rzadko uczęszczany, więc na pewno część drogi jest zalana. Jazda jednym autem, do tego szlakiem, który się gubi i którym bardzo rzadko ktoś jeździ jest więc pomysłem samobójczym. Kiedy kończymy rozmowę niebo rozbłyskuje w oddali błyskawica, co tylko jest przypieczętowaniem postanowienia, że jedziemy do Dalanadzadgad przez Ułan Bator. Droga dwa razy dłuższa, ale za to wydaje się bezpieczniejsza.
W nocy robi się duszno nie do wytrzymania. Nie możemy spać. Nad ranem na Sajnszand spada potężna ulewa.
Trasa - Zemen Ud - Sajnszand (Mongolia)
Przejechane kilometry - 212 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – BEJING (PEKIN)–Sajnszand - 10 652 km
Przejechane kilometry rowerem - 936 km
Dzień 39
06.07.2010 wtorek
Usypiamy dopiero, kiedy spada deszcz. Ulewa uwalnia nas od duchoty i przynosi wyraźną ulgę. Kiedy wstajemy niebo jest już błękitne, a mocne słońce suszy step. Ruszamy w kierunku Ułan Bator. Jest gorąco. Za jeepem ciągnie się nieprzerwanie welon kurzu. Pył wdziera się wszystkimi możliwymi szczelinami i osiada na naszych bagażach w środku. Wszystko, łącznie z nami jest pokryte jego cienką warstwą. Podczas jazdy staramy się mieć okna zamknięte, ale pył i tak przedostaje się do środka. Widzimy, jak spod nóg się kotłuje i wiruje we wnętrzu rozgrzanego do czerwoności jeepa. Temperatura na zewnątrz wynosi ponad 40 stopni Celsjusza, my zamknięci, jak w puszce sardynki, spływamy potem. Nie włączamy klimatyzacji nie chcąc obciążać silnika. Co kilka minut uchylamy okna i wpuszczamy powietrze. Na sekundę robi się cudownie, po czym znów odliczamy minuty do kolejnego otwarcia. Co godzinę robimy postój i suszymy gorącym powietrzem mokre od potu ubrania. Marzymy, żeby być już na miejscu i stanąć pod prysznicem.
200 km przed stolicą wjeżdżamy na asfalt. Otwieramy okna i sycimy się fantastycznym przeciągiem. Późnym popołudniem meldujemy się w mieście.
Przed wyjazdem z Zemen Ud dostaliśmy od Gany numer telefonu do Ojuny, kobiety, urodzonej na Pustyni Gobi, a obecnie mieszkającej w Dalanadzadgad. Dobrze zna tamtejsze rejony i z pewnością może nam pomóc w ich eksploracji. Jeszcze tego samego wieczoru kontaktujemy się z nią i umawiamy na spotkanie już tam na miejscu. Na dojazd do Dalanadzadgad trzeba liczyć dwa dni, więc spotkamy się pojutrze wieczorem.
Trasa - Sajnszand - Ułan Bator
Przejechane kilometry - 438 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – BEJING (PEKIN) – Ułan Bator 11 090 km
Przejechane kilometry rowerem - 936 km
Dzień 40
07.07.2010 środa
W pierwszej kolejności idziemy na zakupy. To w Ułan Bator nie jest trudne, bo w mieście jest mnóstwo mniejszych bądź większych sklepów. Zaopatrzenie jest ograniczone, ale liczba marketów jest imponująca. Półki uginają się od polskich produktów, co bardzo nas bawi. Bez problemu można tu kupić polskie ogórki konserwowe, cukierki, miód, a nawet cukier i soki owocowe. Króluje firma braci Urbanek. To nazwisko zna chyba każdy Mongoł. My uzupełniamy przede wszystkim zapasy wody i kupujemy mongolską kiełbasę na grilla.
Kiedy tankujemy do pełna bak i kanistry, Piotr zauważa, że w tylnej oponie tkwi sporej grubości gwóźdź. Siedzi, jak korek i jeszcze nie powoduje utraty powietrza. Postanawiamy jednak odwiedzić punkt wulkanizacyjny. W okolicach największego targu w mieście widzieliśmy spore zagłębie oponiarskie, warsztaty samochodowe i punkty wulkanizacyjne. Zawracamy więc z właściwej drogi i kierujemy się do najbardziej zatłoczonej części miasta. Godzinę spędzamy w gigantycznym korku, ale drobną awarię udaje nam się usunąć za to błyskawicznie.
Na obrzeżach stolicy, w okolicy międzynarodowego lotniska rozrzucone są jurty. Owce, kozy i konie swobodnie pasą się przy asfalcie. Czasem całym stadem przebiegają przez jezdnię. Wzdłuż drogi na karym wierzchowcu galopuje młody pasterz. 20 km za Ułan Bator, bez ostrzeżenia urywa się asfalt. Przed nami kilkanaście rozjeżdżonych, wijących się między sobą piaszczystych szlaków. I który wybrać? Czy aby na pewno wszystkie konsekwentnie pójdą razem? Dostrzegamy słupek z kilometrami. Stoi najbliżej linii energetycznej. Grunt, że mamy się czego trzymać. Słupki stoją, co trzy kilometry, więc spoglądam na licznik i za wszelką cenę staram się ich nie zgubić. Nie jest to łatwe, bo czasem w ogóle ich nie ma, a czasem odbiegają od naszego szlaku o około kilkadziesiąt metrów. Ruch na drodze niewielki. Dookoła soczyście zielony step. Widać od razu, że tu sporo padało, bo trawa jest gęsta i gruba, a my często omijamy ogromne kałuże. Czasem są to całe rozlewiska, przy których gromadzą się konie. Na zielonych pagórkach wyraźnie widać okrągłe kształty białych jurt. Nomadowie przenieśli się tu z całym dobytkiem, bo dookoła ciągną się aż po horyzont wymarzone pastwiska dla ich trzody. Zastanawiam się tylko, jak są w stanie upilnować swoich stad, skoro zwierzęta swobodnie się po stepie przechadzają. Rzadko kiedy obok kóz, owiec i krów dostrzegamy jakiegokolwiek człowieka.
Szlak często opada w dół, gdzie zbiera się deszczowa woda. Ta z kolei rzeźbi podłoże po swojemu i powoduje, że jeep buja się na boki, pokonując czasem bardzo głębokie rowy. Koła ślizgają się na rozjeżdżonym błocie, po czym znów uderzają o suchą tarkę. To natura, nie człowiek odpowiedzialna jest w Mongolii za stan lokalnych dróg. Kiedy jeden szlak okazuje się w danym momencie nieprzejezdny tuż obok zostaje wytyczony następny, a kiedy ten już nie nadaje się do jazdy, mongolscy kierowcy, rzadko zdejmujący nogę z gazu, rozjeżdżają kolejny. I tak, powstaje kilkanaście alternatywnych „dróg”. Gorzej, jeśli nagle jedna z nich zamiast w oczekiwanym kierunku, biegnie akurat do czyjejś jurty. Najważniejsze, żeby nie zgubić słupków.
Około 20.00 słońce wędruje po sklepieniu coraz niżej, więc to najwyższy czas na poszukanie dogodnego miejsca na rozbicie obozu. Zbaczamy ze szlaku, nie oddalając się zbytnio i rozkładamy biwak z widokiem na zielone wzgórza. Wieje niezbyt silny, rześki wiatr, ale temperatura pozwala na relaks na świeżym powietrzu. Nad głowami przelatuje ogromny myszołów. Szybuje z szeroko rozpostartymi skrzydłami, wypatrując ofiary. Jest ich na stepie pełno. Rozpalamy grilla i po chwili raczymy się pieczoną kiełbasą. W oddali słychać rżenie koni. Jesteśmy zachwyceni tą wolnością, jaka pod mongolskim niebem panuje. W oddali majaczą światła przejeżdżającej ciężarówki. Jak widać, nieustraszeni Mongołowie nie mogą powstrzymać się od jazdy po stepie nocą, choć oczywiście ruch na tej trasie jest znikomy. Dziś, spotkaliśmy zaledwie kilka samochodów. Z dala od jakiejkolwiek cywilizacji, wyciszeni i spokojni, zasypiamy.
Trasa - Ułan Bator - gdzieś na stepie (około 50 km przed Mandalgov)
Przejechane kilometry - 217 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – BEJING (PEKIN) – step 11 307 km
Przejechane kilometry rowerem - 936 km
Dzień 41
08.07.2010 czwartek
Budzi mnie silny wiatr. Szarpie namiotem, próbując wyrwać śledzie. Wschodzące słońce szybko znika za czarnymi, skłębionymi chmurami, które galopem podążają w naszą stronę. Ogłaszamy natychmiastową ewakuację. Sprawnie pakujemy ekwipunek do jeepa, choć wiatr skutecznie utrudnia złożenie namiotu. Siłuje się z nami, próbując nam go wyrwać z rąk. Ostatecznie wygrywamy tę potyczkę i teraz już wszystko jest bezpieczne w środku auta. Jeszcze tylko błyskawiczna toaleta i jesteśmy gotowi do drogi. Kiedy wskakujemy do samochodu, z nieba spadają ogromne krople deszczu. Dopadły nas ciężkie, granatowe chmury, z których teraz pada rzęsista ulewa. Najbardziej obawiamy się tego, co deszcz może zrobić z naszym szlakiem. Na razie, skutecznie omijamy bagniska i po godzinie przejeżdżamy przez miasteczko Mandalgov. Tam tankujemy do pełna i ponownie rozglądamy się za słupkami. Są. Biegną znów wzdłuż linii energetycznej. W tym miejscu musimy uważać, bo od miasteczka rozchodzą się „drogi” w czterech różnych kierunkach. Każda biegnie w przeciwną stronę. Naszym punktem orientacyjnym są jednak słupki. 10 km za miasteczkiem dojeżdżamy do rozjazdu. Na lewo od linii energetycznej biegnie kilkanaście rozjeżdżonych szlaków, na prawo – jedna wąska dróżka. Wybieramy więc jazdę na lewo. Samochodowy kompas wskazuje, że jedziemy na południowy zachód, a więc w dobrym kierunku. Po kolejnych 10-ciu kilometrach orientujemy się jednak, że nie ma słupków, a i linia energetyczna zniknęła za wzgórzami. Trochę nas to niepokoi. Stoimy 15 minut w nadziei, że za chwilę nadjedzie jakiś samochód. Niestety, najwyraźniej nikt się w te strony nie wybiera. Postanawiamy zawrócić do rozjazdu i ewentualnie wrócić do Mandalgov i tam kogoś spytać. Tuż za rozjazdem dostrzegamy jadącą w kierunku miasteczka cysternę. Doganiamy ją i próbujemy wypytać o radę kierowców. Jest ich dwóch i każdy ma swoją propozycję. Jeden mówi, żeby jechać prawą stroną, drugi, że lewą. Ostatecznie wybieramy wąską drogę wzdłuż słupów. Linia energetyczna zdecydowanie zapewnia nam poczucie bezpieczeństwa, bo przecież musi biec do następnego miasta, a więc do naszego dzisiejszego celu. Po trzech kilometrach dostrzegamy słupek. Nie kryjemy radości. Silny wiatr to przegania chmury to znów je z powrotem zawraca. Na przemian, pada deszcz i świeci słońce. Od Mandalgov do Dalanadzadgad jest dokładnie 300 km. Dojeżdżamy do miejsca, gdzie słupy, zamiast iść konsekwentnie na południe rozchodzą się na wschód i zachód. Musimy się trzymać kierunku południowego, choć nasza wąska dróżka, jakby się zacierała. Zapisujemy pozycję GPS, odnajdujemy się na mapie, żegnamy słupy energetyczne i nie zbaczamy z naszego kursu. Uff. Jest słupek. I znowu leje. Zmienia się jednak krajobraz. Zieleń zamienia się w szary żwir. Znikają jurty i stada owiec i kóz. Teraz czasem spotykamy tylko wielbłądy i konie. Kiedy przejeżdżamy zawsze zatrzymują się i zachowując rezerwę, bacznie się nam przyglądają. I znów świeci słońce i znów gotujemy się w zamkniętym jeepie. Jedziemy już piatą godzinę, a jeszcze nie spotkaliśmy żadnego samochodu. Mijamy niewielką osadę, którą mamy zaznaczoną na naszej mapie. Na wszelki wypadek zapisujemy w zeszycie pozycję GPS. Jeszcze około 130 km do celu. Jesteśmy zmęczeni. Piotr jazdą po bezdrożach i omijaniem przeszkód. Ja wypatrywaniem słupków. Jeep w trudnych warunkach spala bardzo dużo benzyny – nie możemy zejść poniżej 26-27 litrów paliwa na 100 km. W Mongolii nie ma dróg, ale za to w każdym najmniejszym miasteczku jest stacja benzynowa. Tutaj nasze auto jest niewybredne i bez problemów przyjmuje popularną na stepie benzynę 80-oktanową. W większych miasteczkach można kupić też paliwo 92-oktanowe. Zawsze jednak lepiej mieć zapas w kanistrach, bo nigdy nie wiadomo, czy okresowa rzeka nie zatrzyma nas na stepie dłużej niż to planujemy. Zwłaszcza, że bardzo często nasz szlak meandruje wyschniętym korytem rzeki, więc lepiej nie ryzykować przymusowego postoju bez zapasów. Zawsze mamy ze sobą wodę do picia oraz do mycia, a także jedzenie. Jesteśmy przygotowani na wszystko. Nasz ekwipunek stanowi osobną małą cywilizację na mongolskich pustkowiach.
A to co? Już 9 km, jak nie dostrzegam słupka. Zaczynam się niepokoić. Przejeżdżamy kolejne 3 km, gdzie powinien stać następny, ale nie ma. Trzymamy się jednak kierunku południowo-zachodniego, sprawdzamy pozycję GPS na naszej mapie i cały czas trzymamy ten sam kurs jazdy. Dostrzegam nadjeżdżające z naprzeciwka auto. Machamy, żeby kierowca się zatrzymał. Potwierdzamy właściwy kierunek. Do miasta zostało jeszcze około 60 km. Wreszcie majaczą zabudowania. Widoczność jest tu doskonała, więc miasto widzimy z odległości około 30 km. Jeszcze tylko ogromne koleiny w kolejnej depresji i wjeżdżamy na asfalt, prowadzący do centrum. Miasto jest niewielkie, zakurzone i brudne. Przy głównej ulicy stoją już bezpośrednio na żwirze dwupiętrowe, obdrapane budynki. Jest mnóstwo sklepów spożywczych, kilka banków, bardzo popularne w Mongolii bary karaoke oraz jeden porządny i drogi hotel. My znajdujemy niewielki pensjonat i dzwonimy do Ojuny. Tylko wnosimy podręczny bagaż do pokoju, kiedy zrywa się silny wiatr i z ogromnej, granatowej chmury na Dalanadzadgad spada potężna ulewa. Szybko jednak burzowa chmura przesuwa się na zachód, bo już po kilku minutach na niebie pojawia się ogromna tęcza. Teraz stojące jeszcze wysoko słońce suszy kałuże.
Ojuna okazuje się ładną i zadbaną kobietą około pięćdziesiątki. Mówi po angielsku i na mapie pokazuje cieniutką, przerywaną linię, która prowadzi do piaszczystych wydm, największej atrakcji Pustyni Gobi. Od miasta jest to około 200 km jazdy na azymut. Dla bezpieczeństwa radzi, żebyśmy wzięli ze sobą kogoś miejscowego, kto zna drogę, a przede wszystkim, kto może zapytać nomadów, jak do celu dojechać. Sama nie może z nami pojechać, bo nazajutrz rozpoczyna się najważniejsze w Mongolii święto narodowe i w związku z tym gości u niej rodzina. Poleca jednak swojego bratanka, młodego chłopaka, urodzonego na pustyni, który przy okazji zabierze nas do swojej rodziny na pustyni. Z miejsca przyjmujemy propozycję. Na wydmy ruszymy pojutrze, bo jutro sami chętnie obejrzymy obchody święta Nadaam.
Trasa - gdzieś na stepie (około 50 km przed Mandalgov) - Dalanadzadgad
Przejechane kilometry - 422 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – BEJING (PEKIN) – Dalanadzadgad 11 729 km
Przejechane kilometry rowerem - 936 km
Dzień 42
09.07.2010 piątek
Z okna naszego pensjonatu widzimy niewielki, mocno zaniedbany stadion. Od rana gromadzą się tam odświętnie ubrani ludzie. Rozstawiają się kramy z lodami, napojami i gorącymi przekąskami. Dookoła biegają dzieci z latawcami. Bierzemy zatem sprzęt fotograficzny i podążamy za miejscowymi. Kamienne schodki wypełniają się ludźmi, choć dookoła panuje nieporządek i wyraźny brak organizacji. Na zarośniętym chwastami stadionie, na niewielkiej, drewnianej scenie śpiewa ludowy zespół muzyczny. Za pieśniarzami tańczą tradycyjnie ubrane młode kobiety. Za ich plecami przechadzają się dwa bezpańskie psy. Ktoś obok rozkłada krzesła, a w głębi, pod niewielkim namiotem do walki przygotowują się rośli zapaśnicy. Po występach artystycznych to oni grają tu główną rolę. Najpierw wychodzi sześciu starszych mężczyzn w ciemnych chałatach, przewiązanych kolorowymi pasami. Na głowach mają zdobne, aksamitne czapki. Do każdego podbiega jeden zapaśnik. Ubrani są w grube, skórzane kozaki, niebieskie bądź czerwone, wyszywane złotą nicią majtki oraz skąpe kaftaniki w tym samym kolorze. Najpierw odbywa się krótki rytualny taniec, po czym przeciwnicy ruszają z całym impetem na siebie. Nie ma żadnego ringu. Naraz siłują się trzy pary zawodników. Tutaj nie ma znaczenia waga przeciwnika. Szczupły chłopak próbuje nie dać się powalić zwalistemu grubasowi. Wystarczy, że jeden z zawodników padnie na trawę, a następuje koniec walki. Wygrany klepie przegranego po pośladkach i dostaje zdobną czapkę z ostrym szpikulcem na głowę. Potem tańczy, zbiera oklaski i przechodzi do dalszych eliminacji. Tuż obok odbywa się turniej łuczników. Biorą w nim udział kobiety, mężczyźni i dzieci. Wszyscy ubrani są w tradycyjne, kolorowe chałaty. Tutaj również nie dostrzegam żadnego porządku. Widzowie kręcą się swobodnie za ich plecami, czasem jakieś dziecko przebiegnie tuż przed zawodnikiem, napinającym cięciwo. Na wszelki wypadek nie wchodzę na tor wyrzucanych strzał. Z głośników wydobywają się zachrypnięte wysokie dźwięki. Największym zainteresowaniem miejscowych cieszą się lody i stoisko z pieczonymi szaszłykami. Wkrótce, po stadionie fruwają kolorowe opakowania i turlają się puste, plastikowe butelki. Nagle robi się poruszenie i większość ludzi kieruje się do wyjścia. Zaparkowane na niewielkim, zakurzonym placyku auta odjeżdżają jedno za drugim. Wskakujemy zatem do jeepa i próbujemy je dogonić. Tuż za miasteczkiem, na otwartym stepie rozrzucone są jurty, wokół których stoją specjalne „parkingi” dla koni. Kilka drewnianych pali, wbitych w ziemię połączonych jest sznurami, do których z kolei przywiązane są koniki. Za chwilę odbędzie się wyścig. Dwie czerwone, łopoczące na wietrze chorągiewki oznaczają metę, na którą w tumanach kurzu wpadają zawodnicy na koniach. Jokejami są głównie kilku bądź kilkunastoletni chłopcy. Każdy galopuje do swojego obozu. Tam, najlepsi nagradzani są łykiem ajragu. Bardziej znaną, rosyjską nazwą tego tradycyjnego napoju jest kumys. Jest to sfermentowane mleko kobyle, zawierające ok 2-3% alkoholu. Zapewnia Mongołom prawidłową przemianę materii oraz oczyszcza ich organizmy z toksyn. Jest przede wszystkim symbolem. Teraz najstarszy rodem mężczyzna polewa nim głowy koni, po czym dorośli siadają w kółku na ziemi i z tej samej srebrnej miseczki wszyscy upijają po łyku ajragu oraz z jednego kieliszka, przekazując go sobie z rąk do rąk wznoszą toasty wódką Dżyngis Chan. Biesiada nie trwa jednak długo. Wkrótce zgromadzone samochody odjeżdżają do miasteczka. Na stadionie kończy się dziś ostatnia walka zapaśników.
Wieczorem spotykamy się znów z Ojuną. Przyprowadza tym razem Bolora, bratanka, który z nami jutro rano ruszy na pustynię. Jest to 25-letni żylasty chłopak o niespotykanych tu zielonych oczach. Niestety nie zna ani angielskiego ani rosyjskiego, więc pozostanie nam jedynie komunikacja migowa. Zna jednak teren i rodziny nomadów, więc i tak umawiamy się na jutro na 9.00 rano.
Jeszcze wieczorem robimy zakupy, głównie słodycze i długopisy dla dzieci.
|
do góry |
Dzień 43 - 46 |
Uwaga!!!
Prosimy używać przeglądarki MOZILLA FIREFOX do załadowania pełnej zawartości strony wraz ze zdjęciami.
Dzień 43
10.07.2010 sobota
Kiedy rano przepakowuję jeepa, robiąc miejsce dla dodatkowego pasażera, grubo przed czasem zjawia się Boloro. Nie ma ze sobą żadnego bagażu. W jednej ręce ściska komórkę, w drugiej trzyma loda. Uśmiecha się i od razu spieszy z pomocą. Świeci słońce i wieje ciepły wiatr, kiedy ruszamy w drogę. Mijamy stadion, gdzie już drugi dzień świętowany jest Nadaam. Tuż za miasteczkiem kończy się asfalt i teraz już jedziemy stepem na zachód. Po lewej stronie ciągnie się pasmo górskie, nasz dzisiejszy punkt orientacyjny. I znów wszystko przykrywa widoczna warstwa pyłu. Sprzęt fotograficzny spakowałam wcześniej w worki foliowe, ale i tak wszystko w środku auta jest zakurzone. Po mongolskich przygodach czeka nas wielkie sprzątanie.
Tutaj trawa jest bardzo krótka i rzadka, więc i jurt mijamy niewiele. Spotykamy jedynie pokaźne stado wielbłądów i koni. Widać wyraźnie, że lato to czas, kiedy na świat przychodzą młode. Zarówno wśród dwugarbnych wielbłądów, jak i w stadach koni między starszymi kręcą się jeszcze niezgrabne źrebaki. Małe wielbłądy są pokryte skołtunioną wełną i trzymają się zawsze blisko siebie. Czasem odnosi się wrażenie, że są sczepione ze sobą, jak rodzeństwo syjamskie, kiedy wyrzucając zabawnie nogi na boki biegają pomiędzy dorosłymi. Tutaj odbywa się również naturalna selekcja i zataczana jest odwieczna pętla czasu. Obok stada dorodnych i zdrowych okazów mocne słońce suszy szkielety padniętych osobników.
Tymczasem, na wszelki wypadek tworzymy własnego roadbooka, zapisując pozycje GPS dokładnie co 30 km, zwłaszcza że co jakiś czas od naszej wąskiej dróżki odchodzą inne szlaki. Co godzinę robimy postój, bo jazda rozgrzanym jeepem mocno nas wszystkich męczy. Dzielimy się też jedzeniem z naszym towarzyszem, z którym niestety dzieli nas bariera komunikacyjna. Jest miły i bardzo delikatny, ale jego znajomość angielskiego ogranicza się zaledwie do kilku bardzo prostych słów.
Zbliżamy się do gór i przecinamy niezbyt wysokie pasmo wąskim i pokręconym wąwozem. Kilkakrotnie droga meandruje korytami niewielkich i suchych teraz rzek. Na wiosnę, kiedy topi się śnieg i woda spływa skalnymi kanalikami, ten szlak z pewnością nie jest przejezdny. Jeep walczy z nierównym terenem i wkrótce naszym oczom ukazują się wspaniałe, piaszczyste wydmy. Pas złotych, usypanych z miałkiego, pustynnego piasku wzniesień ciągnie się na długości ponad 100 km. Najwyższe wydmy wznoszą się na wysokość 800 metrów, więc widok robi na nas ogromne wrażenie. U ich stóp płynie niewielka rzeczka, której odnogi sprawiają, że okolica jest bardzo zielona. Padający czasem deszcz tworzy dodatkowo sadzawki, w których brodzą konie, owce i kozy. Dookoła rozrzucone są białe jurty hodowców wielbłądów. Wielbłądy swobodnie przechadzają się z kolei po bardziej suchym terenie, bliżej skalistych gór.
Podjeżdżamy bliżej wydm i dalej już na piechotę podchodzimy do ich stóp. W ten sposób czujemy ich ogrom. Rozkładamy nasze turystyczne foteliki i podziwiamy to wspaniałe dzieło natury. Nie przeszkadza nam warkot samochodów ani hałaśliwi turyści. Obok nas tylko piękne konie, które potrząsając grzywami, przechadzają się nieopodal. Biegnie za nimi prześliczny, kilkutygodniowy źrebak. Boloro ucina sobie drzemkę w cieniu auta, leży wprost na trawie
Zachodzące słońce rysuje ostre kontury i cienie na grzbietach wydm. W tym momencie oddajemy się pasji fotografowania. Kiedy spektakl światła i cienia dobiega końca jedziemy do niewielkiego gospodarstwa nomadów. Boloro zabiera nas do swojego brata, gdzie w trzech jurtach mieszka dość liczna rodzina. Na powitanie wychodzi brat, postawny, czerstwy mężczyzna z wydatnym brzuchem i szramą na policzku. Z miejsca zaprasza nas do środkowej jurty, która pełni rolę pokoju dziennego i zarazem gościnnego. W środku jest bardzo czysto. Za chwilę przybiegają dzieci – trójka rodzeństwa z rumianymi policzkami oraz przychodzi żona gospodarza. Niesie ze sobą ajrag, który teraz rozlewa do porcelanowych miseczek. W jurcie są dwie wersalki, pokryte kolorowymi kapami, telewizor oraz niewielka serwantka z lustrem, na której w ozdobnych ramkach stoją rodzinne fotografie. Siadamy z Boloro i jego bratem i pociągamy łyk sfermentowanego, końskiego mleka. Jest lekko słonawy i kwaskowy. Wypijamy do dna, bo nie wypada nic zostawiać. Dzieci, na przeciwnej kanapie przyglądają się nam i co raz chichoczą. Przynosimy nasze niespodzianki i idziemy obejrzeć resztę domostwa. Kolejna jurta to kuchnia i zaplecze gospodarcze. Pośrodku stoi żeliwny piecyk, z którego metalową rurą przez otwarty szczyt odprowadzany jest dym. Na piecu stoi ogromny gar, w którym na rozgrzanym oleju skwierczy cebula. Gospodyni na drewnianej desce szatkuje kozie mięso, które wisi na ścianie, przykryte gazą. Tuż obok piecyka stoi pojemnik z opałem. Na stepie najlepiej w tej kwestii sprawdzają się wielbłądzie odchody. Często przed jurtami można zobaczyć usypane kopczyki wyschniętego łajna. Trzecia jurta to sypialnia z metalowymi łóżkami. Boloro prowadzi nas do czwartego geru (mongolska nazwa jurty), który do tej pory zamknięty był na kłódkę. To pomieszczenie dla gości. Gospodarze bowiem wynajmują ten ger dla przyjezdnych, a więc prowadzą swego rodzaju skromny pensjonat. W środku są trzy drewniane łóżka i toaletka z lustrem. Na podłodze leży kolorowe linoleum. Bierzemy nasze śpiworki i instalujemy się w mongolskim namiocie. Rodzina czerpie energię z baterii słonecznych, a my korzystamy z naszego biwakowego ekwipunku. Odpoczywamy już sami na naszych fotelikach. Mongołowie są bardzo delikatni, nie chcą zbytnio naruszać naszej prywatności. Wkrótce nawet i dzieci się do nas przyzwyczajają i wolą oglądać telewizję, którą mają tu na tym pustkowiu dzięki antenie satelitarnej.
Tradycyjny ger ma powierzchnię około 20 metrów kwadratowych, a jego okrągły stelaż obciągnięty jest grubym wojłokiem, który zarówno latem, jak i w mroźną zimę zapewnia w jego wnętrzu odpowiednią temperaturę. Latem odsłaniany jest szczyt, dzięki czemu leżąc na łóżku możemy patrzeć w gwiazdy, zimą Mongołowie dodatkowo ogrzewają się piecykami. Pięknie malowane drewniane drzwi, ze względu na wiejące tu silne wiatry zawsze wychodzą na południe.
Trasa - Dalanadzadgad - Kongoryn Els (wydmy na Pustyni Gobi)
Przejechane kilometry - 230 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – BEJING (PEKIN) – Kongoryn Els 11 959 km
Przejechane kilometry rowerem - 936 km
Dzień 44
11.07.2010 niedziela
Światło wstającego dnia wpada do nas przez otwarty szczyt geru. Nad nami błękitne niebo i przepływające leniwie obłoki. Wychylamy głowy przez drzwi. Słońce wystawia pierwsze promienie zza horyzontu. Jest 5.30 rano. Łapiemy sprzęt fotograficzny, wskakujemy do jeepa i pędzimy do wydm. Domownicy jeszcze śpią. Mamy nadzieję, że nie obudzi ich warkot silnika. Tak samo, jak o zachodzie teraz o wschodzi jesteśmy świadkami fantastycznego spektaklu, w którym główną rolę odgrywa światło. Cienie przesuwają się po grzbietach wydm. Jest cicho. Nie wieje wiatr, a z oddali dobiega nas rżenie koni.
Po sesji, jeszcze na godzinkę wskakujemy do łóżek i drzemiemy. Wkrótce, w niewielkim gospodarstwie słychać codzienną krzątaninę. Chowam się za nasz ger i biorę poranną kąpiel w misce. Kiedy się pakujemy biegają wokół nas dzieci. Gospodarz zaprasza na śniadanie. Z plastikowego termosu żona nalewa gorące, wielbłądzie mleko i przynosi każdemu po misce własnej roboty makaronu z kozim mięsem i cebulą. To tradycyjne, mongolskie danie, zwane tsuivan. Jest całkiem smaczne. Ze względu na panujący w Mongolii klimat i ciągnący się kilometrami step podstawą tutejszej diety jest przede wszystkim mięso, mleko i sery. Warzywa Mongołowie jedzą bardzo rzadko albo prawie wcale. Dziękujemy za gościnę i na pożegnanie dajemy jeszcze bratu Bolora dwie butelki piwa z naszej lodówki.
Naszym śladem wracamy do Dalanadzadgad . Korzystamy z naszego roadbooka, bacznie obserwując okolicę, bo nasz towarzysz całą drogę podsypia. Wczesnym popołudniem wracamy do tego samego pensjonatu, co ostatnio i żegnamy się pustynnym „przewodnikiem”. Znowu nad miastem zbierają się granatowe chmury. Burza omija nas jednak i odchodzi na północ, w kierunku Ułan Bator. Z naszego okna widzimy rozbłyskujące niebo błyskawice. Niepokoimy się o przejezdność naszej powrotnej drogi.
Trasa - Kongoryn Els (wydmy na Pustyni Gobi) - Dalanadzadgad
Przejechane kilometry - 202 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – BEJING (PEKIN) – Dalanadzadgad 12 161 km
Przejechane kilometry rowerem - 936 km
Dzień 45
12.07.2010 poniedziałek
Rano, miasto pozbawione jest energii elektrycznej, więc bierzemy zimny prysznic. Cieszymy się, że zatankowaliśmy do pełna wczoraj wieczorem, bo teraz musielibyśmy czekać, aż znów popłynie prąd w Dalanadzadgad. Tak, możemy ruszać już zaraz. Zjeżdżamy z miejskiego asfaltu i odnajdujemy zagubione dwa dni temu słupki. Wyjeżdżamy z miasta innym szlakiem, niż tym, którym tu dojechaliśmy. Teraz konsekwentnie trzymamy kurs na północny wschód. Po około 100 km mijamy pierwszą osadę i tuż za nią niestety gubimy bezpowrotnie słupki. Poruszamy się jednak w dobrym kierunku. Odnajdujemy naszą aktualną pozycję na mapie. Wszystko wskazuje na to, że jesteśmy na alternatywnej „drodze”, biegnącej od Mandalgov po lewej stronie słupów. Linii energetycznej jeszcze długo nie widać, ale szlak jest rozjeżdżony na dużą szerokość i mniej więcej raz na godzinę spotykamy Uaza lub ciężarówkę. To powoduje, że czujemy się bezpieczniej. Ostatnie ulewy pogorszyły jednak znacząco i tak pozostawiające wiele do życzenia podłoże. Kałuże zamieniły się w szerokie rozlewiska i sadzawki, wokół których gromadzą się konie i bydło. W niektórych miejscach woda sięga im do brzuchów. Robimy szerokie objazdy, ale czasem koleiny są tak wysokie, że trzeba przejeżdżać przez błoto. Piotr kilka razy wyskakuje i sprawdza grunt pod nogami. Tutaj wyciągarka nam nie pomoże, bo jak okiem sięgnąć nie widać żadnych drzew, głazów i słupów. Mógłby ewentualnie pomóc inny samochód, ale pod warunkiem, że sam pokonałby nieprzejezdną przeszkodę. Na razie dajemy radę, choć wyraźnie spadło nam tempo jazdy. Jesteśmy już wszyscy bardzo zmęczeni – jeep, Piotr i ja. Niestety, omijając kolejną błotną przeszkodę wybraliśmy chyba zły objazd, bo teraz konsekwentnie oddalamy się od szlaku. Nie pozostaje nami nic innego, jak zawrócić, zwłaszcza że GPS pokazuje, że za bardzo odjechaliśmy na zachód. Wreszcie pokazują się słupy i mijamy dobrze znany rozjazd przed Mandalgov. W mieście tankujemy i jedziemy dalej. Około 20.00 rozbijamy obóz. Obserwujemy niebo, ale jak na razie burza tej nocy nam nie grozi. Znów zatrzymujemy się w sąsiedztwie koni. Spacerują i pasą się niedaleko, ale nie mają odwagi podejść bliżej. Po zmroku robi się chłodno, więc szybko chowamy się do namiotu. Rozmawiamy jeszcze przy naszej biwakowej lampce i popijamy zimne piwo z turystycznej lodówki. Po raz kolejny doceniamy komfort, jaki nam w tej dziczy zapewnia.
Trasa - Dalanadzadgad - step (na odcinku Mandalgov - Ułan Bator)
Przejechane kilometry - 402 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – BEJING (PEKIN) – step (na odcinku Mandalgov - Ułan Bator)
12 563 km
Przejechane kilometry rowerem - 936 km
Dzień 46
13.07.2010 wtorek
Wita nas słoneczny poranek. Jest ciepło i nareszcie bezwietrznie, więc bez zbędnego pośpiechu składamy biwak i zjadamy puszkowe śniadanie oraz jajka, które kupiłam w Dalanadzadgad. Ugotowałam je wczoraj na naszej turystycznej kuchence. Są pyszne.
I znów bujamy się na mongolskich bezdrożach. Bezapelacyjnie mamy dość offroadu i snujemy marzenia o asfalcie. Piotr wchodzi na dach i poprawia poluzowane ekspandery, drzwi niemiłosiernie skrzypią od zalegającego w ich szczelinach i zawiasach pyłu. Jęczą sprężyny na wysokich koleinach. Wokół błotników nagromadziła się solidna warstwa błota. Cała nasza ekipa dostała już solidnie w kość. Nie możemy się nadziwić, jak może funkcjonować państwo na świecie, pozbawione kompletnie infrastruktury. To kraj pięciokrotnie większy od Polski, który ma zaledwie około 1600 km dróg asfaltowych i tylko jedną linię kolejową z północy na południe. Jak jest realizowane zaopatrzenie dla miast i miasteczek, rozrzuconych na stepie wiosną, kiedy roztopy zamieniają Mongolię w jedno wielkie rozlewisko rzek?Jak dostarczana jest pomoc medyczna i leki do odciętych od świata osad i pojedynczych jurt?
Wreszcie asfalt, ale znów granatowe chmury, które spowijają teraz stolicę kraju. Meldujemy się w tym samym prywatnym hoteliku, co ostatnio i idziemy do barku tuż obok. Na Ułan Bator spadają hektolitry deszczu.
Trasa - Dalanadzadgad - Ułan Bator
Przejechane kilometry - 387 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – BEJING (PEKIN) – Pustynia Gobi - Ułan Bator 12 950 km
Przejechane kilometry rowerem - 936 km
|
do góry |
Dzień 47 - 50 |
Uwaga!!!
Prosimy używać przeglądarki MOZILLA FIREFOX do załadowania pełnej zawartości strony wraz ze zdjęciami.
Dzień 47
14.07.2010 środa
Wstajemy rano i dalej pada. Deszcz jest zdecydowanie mniej rzęsisty niż wczoraj, ale nad miastem złowieszczo przemieszczają się ciężkie, szare chmury. Ułan Bator powolutku tonie. Rachityczna kanalizacja powoduje, że z otwartych studzienek w samym centrum miasta woda tryska, jak z otwartego hydrantu. Ludzie w niektórych miejscach brodzą po kolana w wodzie. Poruszamy się powolutku w gigantycznym korku i wreszcie wydostajemy się z tego koszmaru. 30 km za miastem niebo się wypogadza i spomiędzy chmur nieśmiało wychyla się słońce. Dziś wybieramy się do Karakorum, oddalonego o 360 km od Ułan Bator buddyjskiego zespołu klasztornego. Jedziemy asfaltem, choć minister odpowiedzialny za stan mongolskich dróg, a właściwie ich brak funduje nam przynajmniej 15 km jazdy po bezdrożach. W XIII wieku Karakorum było tętniącą życiem stolicą potężnego imperium mongolskiego. Kiedy jednak przeniesiono stolicę do Pekinu straciło na znaczeniu i podupadło. Ostatecznie w XIV wieku najazd mandżurskich żołnierzy doprowadził do zrównania miasta z ziemią. W XVI wieku na miejscu dawnej metropolii powstał kompleks klasztorny buddyjskich mnichów. Panujący tu w XX wieku przez 70 lat komunizm doprowadził skutecznie do spadku religijności wśród Mongołów i przez to do zaniedbania najważniejszej świątyni w kraju. W latach 90-tych podjęto próbę odrestaurowania klasztoru, choć wyraźnie widać w tym miejscu typowe mongolskie zaniedbanie. Placyk, na którym stoją zabytkowe świątynne budynki porośnięty jest chaszczami, a tu i ówdzie ściany błagają o pędzel i farbę. Nam najbardziej podobają się białe stupy, zdobiące mury obronne. Młodzi chłopcy w czerwonych habitach kręcą modlitewnymi młynkami, ale zamiast skupienia przejawiają raczej zainteresowanie nami. Jeden próbuje rozpalić kadzidła w niewielkiej kadzielnicy. Trzyma w ręku loda i co chwila zerka w obiektyw mojej kamery. Pozostali chłopcy zza moich pleców podglądają obraz na displayu i chichoczą z kolegi. W końcu wychodzi ich przełożony i zagania do niewielkiego budynku.
Planowaliśmy dzisiejszego wieczoru rozbicie biwaku na okolicznym stepie, ale pogoda wyraźnie krzyżuje nasze plany. Widać wyraźnie, że chmury burzowe uparły się ostatnio na mongolskie niebo, bo właśnie nad niewielkim miasteczkiem przetacza się burza z piorunami i obfitą ulewą. Chowamy się w niewielkim i dość tanim hoteliku. Wczesny wieczór wykorzystujemy na pranie i obróbkę zdjęć w komputerze.
Trasa - Ułan Bator - Karakorum
Przejechane kilometry - 363 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – BEJING (PEKIN) – Karakorum 13 313 km
Przejechane kilometry rowerem - 936 km
Dzień 48
15.07.2010 czwartek
No, nareszcie świeci słońce. Przed bramą klasztoru meldujemy się tuż po ósmej rano. Jest jednak zamknięta. Rozglądamy się dookoła w poszukiwaniu strażnika, który mógłby nam powiedzieć, o której brama zostanie otwarta. Szybko sam się odnajduje, pokazując na zegarku godzinę 9.00, jako godzinę otwarcia kompleksu. Niechętni jesteśmy do przymusowego czekania, więc sprawę wejścia załatwiamy przy pomocy dwóch tysięcy tugrików (około 5,00 PLN). Na placu jesteśmy sami i w spokoju możemy szukać motywów fotograficznych. O 9.00 brama zostaje otwarta i placyk powoli się zapełnia. Najpierw przychodzi grupa mnichów, którzy lada chwila rozpoczną poranne modły i śpiewy, potem kilku wiernych i niewielka grupka turystów z Europy. Wchodzimy do środka świątynek i przyglądamy się mnisim modłom. Tu już zdjęć niestety robić nie wolno, więc pocichutku tylko się przypatrujemy.
Wkrótce ruszamy w drogę powrotną. Jest dość wcześnie, więc omijamy zatłoczone i w gruncie rzeczy nieciekawe Ułan Bator. Kiedy przystajemy na poboczu na krótki postój i jemy prowiant z naszych zapasów, zatrzymuje się terenowa Toyota. Z auta wychodzi pięcioosobowa, mongolska rodzina i wita nas po polsku „Dzień dobry”. Wysoki, chłopak, na oko nasz rówieśnik, mówi bezbłędnie po polsku. Trzeba się dobrze wsłuchać, żeby usłyszeć obcy akcent. Od 20-u lat mieszka na warszawskim Wilanowie. Aktualnie spędza urlop w ojczystej Mongolii. Dziadek też mówi ładnie po polsku, bo kilkanaście lat pracował mongolskiej ambasadzie w Warszawie. Cieszą się na nasz widok i fakt, że przyjechaliśmy właśnie do ich kraju. Zostawiają swój numer telefonu, gdybyśmy potrzebowali pomocy tu na miejscu. Wiedza na temat Polski i Polaków jest w Mongolii dosyć powszechna. Na pytanie skąd jesteśmy nikt się nie zastanawia, gdzie leży nasz kraj. Wiedzą o naszej czerwcowej powodzi i pytają o nowego prezydenta. Wiele młodych ludzi wyjeżdża do polskich miast na studia. Do tego na stołach obecne są polskie produkty.
Na noc zatrzymujemy się w drugim co do wielkości mieście Mongolii, w Darhan. Biorąc jednak pod uwagę bardzo nieliczną populację tego kraju, jest to w rzeczywistości prowincjonalne miasteczko.
Trasa - Karakorum - Darhan
Przejechane kilometry - 523 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – BEJING (PEKIN) – Darhan 13 836 km
Przejechane kilometry rowerem - 936 km
Dzień 49
16.07.2010 piątek
Powoli żegnamy się z Mongolskim stepem, jurtami, dzikimi końmi, wielbłądami i jakami. Dziś wracamy do Rosji. Około 60 km przed granicą jeep zarządza strajk. Dławi się i kaszle. Piotr dodaje gazu, ale niestety obroty spadają. Zdaje się, że historia lubi się powtarzać i buntuje się pompa paliwa. Zatrzymujemy się, żeby auto odpoczęło. Cieszymy się, że jesteśmy na drodze do Rosji. Tam się z pewnością dogadamy i usuniemy usterkę. Graniczne miasto Kachta jest spore i na pewno znajdziemy spory warsztat. Teraz tylko składamy ręce do nieba, aby jeep do niego dociągnął. Piotr dolewa benzynę z naszych kanistrowych zapasów, żeby sprawdzić, jak się będzie zachowywał, kiedy paliwa będzie powyżej połowy baku. Zabieg okazuje się słuszny, bo teraz auto jedzie normalnie nawet pod górę. Odliczamy kilometry do granicy i zastanawiamy się, czy to pompa paliwowa, której najprawdopodobniej zaszkodził mongolski pył czy może benzyna o trudnej do określenia jakości. Grunt, że jedzie. Widać już miasteczka po obu stronach granicy i budynki przejścia granicznego. Kolejka jest niewielka, ale najwyraźniej nie podobamy się mongolskiemu celnikowi, bo każe opróżnić całe wnętrze jeepa i przeskanować bagaż po bagażu, skrzynkę po skrzynce, i torebkę po torebce. Trwa to prawie 1,5 godziny, a jeszcze musimy pozbierać inne pieczątki załadować auto z powrotem. Jestem wściekła, bo po minie celnika widać wyraźnie, że kieruje nim typowa ludzka złośliwość. Każe nawet otwierać skrzynie na dachu, po czym nie bardzo interesuje go ich zawartość. Kolega przy skanerze ziewa i nie pyta nawet, co jest w bagażach. Ma nieprzytomny wzrok i czuć od niego alkohol. W międzyczasie podjeżdża spora grupa mongolskich samochodów osobowych i teraz, kiedy już mamy wszystkie stempelki i niezbędne karteczki stoimy w długim ogonku po stronie rosyjskiej. Tam z kolei, bardzo drobiazgowo rosyjscy celnicy przeszukują Mongołów, zapraszając ich nawet na rewizję osobistą. Wreszcie dojeżdżamy do okienek. Jak miło słyszeć podobny język do naszego. Wreszcie możemy się dogadać. No i twarze, takie same jak u nas. Jesteśmy jeszcze bardzo daleko od Polski, ale czujemy, jak byśmy już prawie byli u siebie. Z uśmiechem pobieżnie rzucają okiem na wnętrze samochodu, wbijają co trzeba do paszportów i życzą szczęśliwej drogi.
Ponieważ jeep na zatankowanym powyżej połowy baku jedzie bez najmniejszego dławienia, postanawiamy, że spróbujemy dojechać do dużego miasta Ułan Udz, oddalonego od granicy o niecałe 260 km i po drodze obserwować, co się dzieje.
Bez problemu dojeżdżamy do celu. Po drodze po raz ostatni na tym wyjeździe przyspieszamy nasze zegarki o godzinę. Znacznie jednak wydłużył nam się dzień, bo według lokalnego czasu jest już 22.00, a jest jeszcze bardzo widno i panuje spory ruch na ulicach. Po wjeździe do miasta paliwo schodzi poniżej połowy i powtórnie zaczyna się dusić. Wcześniej postawiona diagnoza potwierdza się zatem, więc jutro jesteśmy zmuszeni do odwiedzenia tutejszych mechaników. Przezornie, Piotr zabrał z Warszawy tę część, zatem musimy tylko poszukać przyzwoitego serwisu. Oczywiście autoryzowanej stacji jeepa możemy szukać na próżno, bo jej tu nie ma, ale na wylocie z miasta odnajdujemy zagłębie warsztatów, sklepów z częściami zamiennymi i profesjonalnych serwisów samochodowych. W pobliżu znajdujemy przyjemną gostinicę z barem otwartym 24 godziny na dobę i idziemy na piwo. Najważniejsze, że jesteśmy już w cywilizacji, z którą możemy się po ludzku dogadać.
Trasa - Darhan (Mongolia) - Uład Udz (Rosja)
Przejechane kilometry - 405 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – BEJING (PEKIN) –Uład Udz (Rosja) 14 241 km
Przejechane kilometry rowerem - 936 km
Dzień 50
17.07.2010 sobota
Obawiamy się, czy Rosjanie pracują normalnie w sobotę, ale okazuje się, że na szczęście serwisy są otwarte. Wybieramy ten, który wygląda najporządniej i prawie cały dzień spędzamy w warsztacie. Żeby wymienić pompę paliwa mechanicy muszą zdjąć cały bak paliwa i zdemontować nasz metalowy, tylny zderzak. Sprawia im to trochę kłopotu, ale kiedy dostają się do uszkodzonej części okazuje się, że w Mongolii zostało nam do baku nalane paliwo do lamp naftowych, tzw. kerazyna. To ostatecznie uśmierciło naszą pompę, choć najważniejsze że nie ucierpiał silnik jeepa. Dodatkowo do jej uszkodzenia przyczynił się również pył, który pomimo szczelnego korka i przemywania wlewu paliwa przez Piotra wdarł się jednak do środka. Usterka jest jednak usunięta. Ponieważ jest późno zostajemy tu na jeszcze jedną noc, a popołudnie wykorzystujemy na sprzątanie jeepa i pozbywanie się zabójczego pyłu. Jeep odwiedza też "awtomojkę", bo już ledwo widzimy cokolwiek przez szyby. Logo wyprawy i nasze naklejki stały się ledwo widoczne.
|
do góry |
Dzień 51 - 54 |
Uwaga!!!
Prosimy używać przeglądarki MOZILLA FIREFOX do załadowania pełnej zawartości strony wraz ze zdjęciami.
Dzień 51
18.07.2010 niedziela
Jeep zaczyna nowe, czyste życie na rosyjskim asfalcie. Piotr robi poranny przegląd auta, ja pakuje co trzeba i jedziemy naszym śladem w kierunku Irkucka. W mieście robimy zakupy w supermarkecie. Dzisiejszej nocy zamierzamy rozbić biwak nad Bajkałem. Jeep wyraźnie skorzystał na sprzedaży rowerów w Pekinie, bo teraz o wiele lżej mu się jedzie. Dodatkowy balast na dachu powodował duży opór powietrza oraz, co się z tym wiąże znaczny spadek prędkości i grzanie się silnika na dłuższych podjazdach. Teraz, na prostej drodze jedziemy swobodnie 100 km/h.
W Irkucku temperatura wynosi 36 stopni Celsjusza, co wyraźnie odczuwamy stojąc w miejskim korku. Za miastem już jest mniejszy ruch, więc włączamy tempomat i obieramy kierunek na największą na Bajkale wyspę Olchon. Znajduje się mniej więcej w połowie jeziora, po jego zachodniej stronie i od lądu dzieli ją zaledwie 3-4 km. Kursuje tam prom, którym zamierzamy się do niej przedostać.
Ostatnie 50 km przed miasteczkiem, z którego odpływa prom znika asfalt i znów ciężko pracują zmęczone Mongolią amortyzatory. Na drodze panuje spory ruch, bo jest i niedziela i sezon wakacyjny. Kurzy się niemiłosiernie, więc jeep ponownie pokrywa się cienką warstewką kurzu. Nie jest to jednak dystans, który w jakikolwiek sposób może jemu zaszkodzić. Do celu docieramy tuż przed 22.00, kiedy akurat zachodzi słońce. Skaliste i strome klify schodzą do spokojnej wody. Na samej przystani wieje silny i bardzo rześki wiatr. Ciepłe światło pozwala jeszcze na krótką sesję. Widok jest przepiękny. Widać brzeg wyspy i ginące za zakrętem malownicze skały. Na wodzie kołysze się zacumowany jacht, a nad naszymi głowami krzyczą albatrosy. Słońce chowa się za górą, co ostatecznie każe nam poszukać dogodnego miejsca na obóz. Postanawiamy zostać na noc na lądzie, a dopiero rano przeprawić się na drugą stronę. Jest zimno, więc decydujemy rozpalić ognisko, ale zbieranie chrustu jest o tyle trudno, że w okolicy nie ma żadnych drzew. Dookoła tylko zielone, stepowe wzgórza. Szukamy więc opału w niewielkim miasteczku. W trakcie budowy jest kilka drewnianych domów, więc liczymy na odpady i nie zawodzimy się. Zbieramy nikomu niepotrzebne klocki i kawałki popsutych desek i ładujemy towar na dach. Cofamy się przed miasteczko i szukamy zacisznego miejsca, z dala od ludzi. Nad samym jeziorem jest zbyt wietrznie, więc chowamy się za wzgórza. Wkrótce robi się zupełnie ciemno i jeszcze bardziej zimno, więc ogień daje nam potrzebne ciepło. Patrzymy na czerwone języki i pałaszujemy grillowane skrzydełka kurczaka. Nad nami rozgwieżdżone niebo, zwiastujące pogodny poranek.
Trasa - Uład Udz (Rosja) - Bajkał
Przejechane kilometry - 728 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – BEJING (PEKIN) – Bajkał (Rosja) 14 969 km
Przejechane kilometry rowerem - 936 km
Dzień 52
19.07.2010 poniedziałek
Rano meldujemy się na przystani i ustawiamy w ogonku oczekujących. Pomiędzy dwoma brzegami kursują dwa promy na przemian, choć niestety trafiamy na godzinną przerwę, więc nasze oczekiwanie nieco się przedłuża. Po trzech godzinach jesteśmy jednak na wyspie i szutrową drogą przez step jedziemy do jej serca. Cała wyspa ma długość około 70 km i szerokość niespełna 20 km i zamieszkana jest głównie przez mniejszość buriacką, a więc pochodzenia mongolskiego. W połowie drogi znajduje się nieciekawe miasteczko Chużyr, a tuż za nim najpiękniejsze klify. Skalne urwiska z porastającymi je sosnami tworzą malownicze widoki. Dwie bliźniacze skały, zwane Szamanką wyrastają z jeziora, które osiąga w tych okolicach największą głębokość. Tafla wody jest spokojna, choć wieje zimny wiatr. Niektórym kompletnie nie przeszkadza rześkie powietrze. Rozebrani ludzie wylegują się na piaszczystym brzegu, a co odważniejsi nawet kąpią się w krystalicznie czystej, ale niemiłosiernie lodowatej wodzie. Syberyjskie, mocne okazy. Chłoniemy przepiękny krajobraz i powoli kierujemy się z powrotem na przystań, przewidując ponowne oczekiwanie na prom. Kiedy dojeżdżamy na miejsce okazuje się, że przed nami stoją w kolejce aż 82 auta. Decydujemy się jednak poczekać w obawie o stratę kolejnego dnia nazajutrz. Zapuszczamy korzenie, uzbrajamy się w cierpliwość i nie mogąc na nic poradzić czekamy. I czekamy. I czekamy. Mija piąta godzina. Za nami trzy partie w Scrabble i dwie gry w tysiąca, a przed nami samochodów ubywa w ślimaczym tempie. Najpierw była przerwa, teraz przestał kursować drugi prom, choć na ogromnym rozkładzie wyraźnie jest napisane, że powinny obsługiwać dwa. Nikt się jednak nie awanturuje ani nie denerwuje. Wzdłuż sznura samochodów kursują pielgrzymki do czterech barów i drewnianego wychodka. Wkrótce zachodzi słońce i zapada zmierzch. Wreszcie zbliżamy się do promu. Jesteśmy już tylko czwartym samochodem. Oczy się kleją, ale zaraz będziemy po drugiej stronie i wskoczymy do namiotu. Jest 1.00 w nocy. Światełko promu są coraz bliżej. Przybija do przystani. Co się dzieje? Dlaczego światła gasną? Teraz nasza kolej!!! Halo! O co chodzi?
Obsługa zarządza przerwę na sen. Następny prom wyruszy o 7.00 rano. Nie wiem już, czy bardziej jesteśmy zrezygnowani czy wkurzeni. Teraz my idziemy do baru. Chwilę przysłuchuje nam się około 40-letni dobrze wyglądający blondyn. Zaczynamy z nim żartować na temat tej sytuacji, po czym Sergiej przysiada się do nas i częstuje wędzoną rybą z Bajkału. I rzeczywiście, śmiech lepiej nam wychodzi na zdrowie niż nerwy, bo przecież i tak inaczej przeszkody nie pokonamy. Mężczyzna mieszka w Krasnojarsku i właśnie spędza nad Bajkałem wakacje ze swoją rodziną.
Po godzinie myjemy zęby i mościmy się w jeepie. W żadnym razie nie możemy opuścić kolejki, bo za nami ogonek wciąż się wydłuża. Najwyraźniej wygląda na to, że tylko my jesteśmy zaskoczeni koczowaniem. Inni mieli to wkalkulowane w swój program wycieczki.
Trasa - wyspa Olchon na Bajakle
Przejechane kilometry - 80 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – BEJING (PEKIN) – Bajkał (Rosja) 15 049 km
Przejechane kilometry rowerem - 936 km
Dzień 53
20.07.2010 wtorek
Rano stuka do nas roześmiany Sergiej. Jest świeży i dobrze wygląda. Nie przeszkadza mu, że na zewnątrz jest 10 stopni. Przechadza się w koszuli z krótkimi rękawami i szortach i z zadowoleniem obserwuje poruszenie wśród załogi. My jesteśmy nieprzytomni i jakoś nie chce nam się już śmiać.
Po ponad 14-tu godzinach oczekiwania jesteśmy z powrotem na stałym lądzie. W ciągu tych kilkunastu godzin przemieściliśmy się zaledwie o ok. 6 km. Odnajdujemy nasze ostatnie biwakowe miejsce, okrywamy się śpiworami i dosypiamy w jeepie jeszcze dwie i pół godziny.
Kiedy wstajemy, czujemy się nieco lepiej, ale nie można tego porównać z przespaną normalnie nocą. Na szczęście piękny Bajkał wart był tej ceny.
Jedziemy do Irkucka. Po drodze zatrzymujemy się w przydrożnym barze i jemy śniadanie. Popularne w tej okolicy „pozy” - mięsne, okrągłe pierogi. W Irkucku znajdujemy „gostinicę”, w której bierzemy prysznic i zmieniamy ubranie. Kompletnie nie przeszkadza nam, że z kranu leci zimna woda. Dopiero teraz wyraźnie poprawia się nasze samopoczucie. Jest wcześnie, więc postanawiamy, że jedziemy dalej, zwłaszcza że Irkuck nie ma za wiele ciekawego do zaoferowania. Wymieniamy pieniądze w banku, doładowujemy nasz mobilny internet i ustawiamy się na drodze do Krasnojarska. Minął ponad miesiąc, kiedy jechaliśmy tędy w przeciwną stronę. Syberia się jednak zmieniła. Przepięknie zakwitła. Łąki ścielą się wielobarwnymi kobiercami, znikając co chwila za brzozami i cedrami. Mijamy ogromne pola lawendowe. Wokół syberyjskich osad dojrzewa w letnim słońcu zboże, a z pól zwożone jest furmankami siano. Wokół drewnianych chatek rosną zapasy drewna na opał. Często widzimy, jak mężczyźni bez koszul rąbią pnie na zgrabne kawałki i układają je starannie po ścianami swoich domów. Czy to jednak wystarczy, aby przetrwać tegoroczną zimę? Teraz jednak jest ciepło i zielono.
Połowa lipca to sezon na truskawki i jagody. W okolicznej tajdze trwa również grzybobranie. Wzdłuż drogi siedzą ludzie z pełnymi wiaderkami, czekając na chętnych do kupowania. O szyny stukają wagony pociągu towarowego i znów słyszymy kukułkę. Jak wspaniały jest ten krajobraz po niekończącym się, mongolskim stepie.
Ponad nami gromadzą się chmury. Małe obłoczki zbijają się w coraz większe grupy i wkrótce słońce ginie w ich szczelnej zasłonie. Niebo przecina błyskawica i na drogę spada potężna ulewa. Jeszcze przed zmrokiem docieramy do miasteczka Tulun. W strugach deszczu znajdujemy ostatni wolny pokój w skromnej „gostinicy” na rogatkach. Zaraz po nas, pod hotelik podjeżdża Uaz. Tym razem on zostaje odprawiony z kwitkiem. My śpimy dziś pod dachem.
Trasa - wyspa Olchon na Bajakle- Tulun
Przejechane kilometry - 695km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – BEJING (PEKIN) – Tulun (Rosja) 15 744 km
Przejechane kilometry rowerem - 936 km
Dzień 54
21.07.2010 środa
Deszcz już nie pada, ale szare chmury wiszą nad Syberią. Uwiązany na łańcuchu pies ujada niemiłosiernie, kiedy pakujemy torby do jeepa. Przed nami kilkuset kilometrowy odcinek nieutwardzonej drogi. Ostatni już raz w tej podróży tłuczemy się na wybojach. Jeep pojękuje. Na jakiś czas ma dosyć offroadu. Zatrzymujemy się na chwilę przy sprzedawcach czaju z dymiących samowarów i Piotr robi krótki przegląd auta. Usłyszał bowiem niepokojące stukanie. Obawa okazuje się słuszna, bo poluzował się przedni amortyzator, wytrzęsiony na bezdrożach. Piotr dokręca, co trzeba i jedziemy dalej. Niespostrzeżenie tego na pozór małego defektu mogłoby doprowadzić do poważnych konsekwencji. Piotr jest jednak jedynym kierowcą i jedynym mężczyzną na naszym pokładzie, więc ta nałożona na jego barki odpowiedzialność sprawia, że jest dwa razy bardziej czujny, niż w normalnych warunkach. Zagląda pod maskę i pod podwozie średnio co 100 km, zwłaszcza że przy okazji kłopotów z pompą paliwową zauważył również niewielki wyciek z uszczelniacza w przednim moście. Pierwszy serwis jeepa jest dopiero w Krasnojarsku, ale sądząc po zanikającej liczbie jeepów, jakie w tych stronach zobaczyliśmy wielkiego doświadczenia mechanicy od tej marki mieć nie mogą. Tak w Rosji, jak i w całej Afryce na drodze niezaprzeczalnie króluje Toyota i nic nie wskazuje, żeby jej panowanie było prze kogo innego zagrożone. Poruszanie się więc jeepem po dalekich, a czasem naprawdę dzikich rejonach świata jest dodatkowym wyzwaniem i niestety również codziennym stresem. Jest on jednak naszym wiernym kompanem, który dowiózł nas na kraniec Czarnego Lądu. Tym razem także liczymy, że nas nie zawiedzie. Cel, jakim był Pekin został co prawda zdobyty, ale misja cały czas trwa. Do domu jeszcze około 8 000 km.
Trasa - Tulun - Krasnojarsk
Przejechane kilometry - 661km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – BEJING (PEKIN) – Krasnojarsk (Rosja) 16 405 km
Przejechane kilometry rowerem - 936 km
|
do góry |
Dzień 55 - 59 |
Dzień 55
22.07.2010 czwartek
Krasnojarsk, gdzie zatrzymaliśmy się na noc spowity jest w grubą warstwę szarych chmur, nie wróżących niestety słonecznej aury. Postanawiamy wykorzystać zatem pochmurną pogodę na wymianę oleju w silniku oraz ewentualne usunięcie wycieku w uszczelniaczu przedniego mostu. W dużym mieście odnajdujemy serwis jeepa. Przestronny, oszklony salon jest pusty. Za nowoczesną ladą ziewa nienagannie ubrany, młody sprzedawca. Ożywia się nieco na nasz widok. Nie często widać ma okazję obsługiwać klientów. Przechodzimy na tył, do części serwisowej. Na niewielkiej kanapce podsypia mechanik. Stanowisko warsztatowe jest jedno i nie jest zbyt często używane. Nie budzi to naszego zaufania. Odnosimy wrażenie, jakbyśmy trafili do tego miejsca tuż przed jego ostatecznym upadkiem. Kupujemy jedynie filtr oleju, niezbędne uszczelki i decydujemy się wymienić olej gdzie indziej. Czego, jak czego, ale sklepów z częściami zamiennymi do aut japońskich i punktów wymiany oleju jest w Rosji więcej niż sklepów spożywczych. Dwie ulice dalej wymieniamy zabrany z Polski olej w punkcie firmowanym przez Mobil1. Krępy mechanik ma bystre spojrzenie i z miejsca fachowo zabiera się do prostej, rutynowej operacji. Wyciek z uszczelniacza nie powiększa się, a oddawanie jeepa w ręce nieprzytomnego i zaspanego mechanika byłoby o wiele większym ryzykiem niż jazda dalej.
Ruszamy zatem w trasę i podążając naszym śladem powoli szykujemy się do zdobycia Kremla. A tymczasem do celu jeszcze ponad 4300 km. Na tej wyprawie doświadczamy trzech nieznanych nam dotąd uczuć – wysiłku fizycznego i zmagania się z własnym organizmem w Chinach, poczucia wolności i otwartej przestrzeni w Mongolii oraz próby ogarnięcia umysłem ogromu jednego kraju, jakim jest Rosja. Przemierzamy tysiące kilometrów przez Syberię, a mamy świadomość, że poruszamy się jedynie po jej wyciętym fragmencie. Mijamy kolejne słupki, strefy czasowe i miasta, a końca nie widać. Tysiąckilometrowa trasa przez Rosję jest zaledwie nic nie znaczącym podjazdem, którego nie widać na mapie. Przejazd przez Europę dla rosyjskiego kierowcy TIR-a, wożącego towary na trasie Moskwa-Władywostok to dziecinna igraszka, przypominająca poruszanie się modelami po makiecie z miniaturowymi chorągiewkami poszczególnych państw. Jak zarządzać takim molochem? Tworzyć jednolite struktury, obronność i kontrolować niedostępne rejony? Ta myśl cały czas kołacze nam się po głowie.
Tysiące kilometrów i wciąż ten sam, syberyjski krajobraz. Mijamy zielone łąki, trzęsawiska, brzozowe zagajniki i tajgę. Pola lawendy zamieniają się w żółte, ciągnące się po horyzont pola rzepakowe. Małe, drewniane osady, w których bieda ściska nasze serca ustępują miejsca dużym, nowoczesnym miastom, gdzie po ulicach chodzą eleganckie i zadbane Rosjanki. Uderzają nas te kontrasty. Z jednej strony pomarszczona, zmęczona życiem babuszka przed zapadającą się pod naporem upływającego czasu chatką, pozbawioną kanalizacji i bieżącej wody, z drugiej – porządnie ubrana rodzina spędzająca niedzielne popołudnie w nowoczesnym multipleksie. Mała blondyneczka z fioletowymi ustami sprzedająca przy drodze jagody i grupa nastolatków z Ipodami, idąca do baru typu fast food. Para w średnim wieku w uczepionym pobocza pełnoletnim Moskwiczu i opalony blondyn ze złotą bransoletą, wyprzedzający wszystkich najnowszym modelem Lexusa. Taka jest Rosja, taki jest świat. A o losie nas wszystkich decyduje jedynie miejsce, w którym się rodzimy. Budowany tu przez lata socjalizm nie dał ludziom równego startu, tylko pogłębił przepaść, udowadniając, że jest utopią.Snując refleksyjne rozważania na temat największego na świecie kraju docieramy przed zmrokiem do Kemerowa, gdzie zatrzymujemy się w przytulnym zajeździe.
Trasa - Krasnojarsk - Kemerowo
Przejechane kilometry - 550 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – BEJING (PEKIN) – Kemerowo (Rosja) 16 995 km
Przejechane kilometry rowerem - 936 km
Dzień 56
23.07.2010 piątek
Jemy jajecznicę i przeglądamy przewodnik i nasz atlas drogowy. Postanawiamy zboczyć nieco z głównej trasy i odwiedzić Tomsk. Dokładamy w jedną stronę 120 km, ale na miejscu okazuje się, że było warto. Niestety, pogoda nie chce być dla nas łaskawa. Od rana lał deszcz, teraz zostały jeszcze nad nami pierzaste, grube chmury. Ze zdjęć dziś nici, a miasto urocze. Trzeba będzie poczekać do jutra. Parkujemy jeepa na niewielkim, bezpiecznym parkingu i idziemy na spacer. Kiedy zamykamy drzwi podchodzi do nas szeroko uśmiechnięty szpakowaty mężczyzna w lnianym, przewiewnym garniturze. Wita nas polskim „Dzień dobry”. Nie kryje zadowolenia z naszego widoku i wypytuje o szczegóły wyprawy. Jest spod warszawskiego Józefowa, a w Rosji od roku robi interesy. Po krótkiej rozmowie pomaga nam znaleźć niedrogi hotel w samym centrum miasta. Jest tak sprytnie ukryty pomiędzy dwoma wąskimi ulicami, że bez jego pomocy nigdy byśmy go nie znaleźli. Marek musi wracać do pracy, więc wymieniamy się kontaktami i odkładamy dalszą pogawędkę na kiedy indziej w naszej stolicy. Meldujemy się w hotelu i z przewodnikiem w ręku odnajdujemy kolejne przepięknie zdobione, drewniane posesje. Pistacjowe, kremowe, błękitne i ciemnobrązowe z charakterystycznymi misternie rzeźbionymi, białymi koronkami są wspaniałym przykładem typowej syberyjskiej architektury. Trudno powiedzieć, który dom jest piękniejszy. Są dwupiętrowe, niektóre zbudowane z grubych bali. Każde okno zdobi kunsztownie wykonana okiennica. To nieodzowny element syberyjskiej, drewnianej zabudowy, bez względu na to, czy jest to niewielka chatka z ogromnymi prześwitami czy też imponująca, jak te tomskie, posesja.
W zwartym centrum miasta, przy głównej alei stoją murowane, klasyczne kamienice z XIX wieku, a w nich mniej lub bardziej eleganckie galerie handlowe. Na głównym placu, z wysokiego cokołu porządku pilnuje dumnie wyprostowany Lenin. Panuje tu leniwa atmosfera, bez wyraźnego pośpiechu i zniecierpliwienia. Wędrujemy bocznymi ulicami – Gagarina, Tatarską, Krasnomiejską, Karola Marksa i odkrywamy śliczne cerkiewki. Zwłaszcza ta malutka, drewniana z niebieskimi kopułami jest najbardziej urokliwa. Przysiadamy w piwnym ogródku, z dala od centrum i robimy w zeszycie notatki. Zaznaczamy tomskie atrakcje, do których wrócimy jutro z aparatem. Jeśli aktualna prognoza się potwierdzi jutrzejszy dzień będzie bezchmurny i upalny. Popijamy piwo i przypatrujemy się ludziom. Po chwili, przy stoliku obok nas siada mocno zbudowany mężczyzna o kamiennej twarzy. Jest ubrany w czarny garnitur, czarną koszulę i czarny krawat. Rozpiera się wygodnie na krześle. Obok stawia czarny neseser. Jego twarz przecinają głębokie bruzdy, w skroniach pulsuje krew. Wyglądem przypomina nieprzejednanego komornika sądowego, który odreagowuje kolejną trudną egzekucję długów. Drobna kelnerka stawia przed nim talerzyk z pokaźną kromką chleba z mortadelą i pół szklanki czystej. Komornik, bez słowa chwyta grubą pajdę i pakuje ją sobie do ust. Jednym kęsem urywa pół kanapki i popija solidnym haustem wódki. Teraz wpycha resztę zagryzki, wychyla do końca zawartość szklanki i z pełnymi ustami, podnosi się, chwyta neseser i wychodzi.
Widać, musiał odreagować ciężki dzień.
Trasa - Kemerowo - Tomsk
Przejechane kilometry - 256 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – BEJING (PEKIN) – Tomsk (Rosja) 17 211 km
Przejechane kilometry rowerem - 936 km
Dzień 57
24.07.2010 sobota
Synoptycy nie pomylili się, bo od rana świeci słońce, a na błękitnym niebie nie ma już śladu po obrzydliwych chmurach. Wkrótce robi się skwar, a miejski termometr wskazuje, że jest 36 stopni Celsjusza. Syberia to kraina nie tylko wielkich kontrastów w poziomie życia, ale również ogromnych amplitud temperatury. Ludzie tu mieszkający doświadczają mroźnych i śnieżnych zim, kiedy robi się minus 50, ale też i słonecznych, upalnych lat, kiedy temperatura nie spada poniżej plus 40 stopni. Powietrze jest jednak suche, a letnie wieczory raczej rześkie. Prawdziwy kontynentalny klimat. Teraz widać wyraźnie, że mieszkańcy Syberii cieszą się każdą chwilą ze słońcem i jeśli tylko mogą uciekają nad wodę. Wystarczy nieduży staw za miastem lub rzeka. Teraz też tłumnie oblegają wąskie plaże nad przepływającą przez Tomsk rzeką Tom. Częstym widokiem są też nagie, męskie torsy i brzuchy. I nie ma to znaczenia, czy ciało pokazuje trenujący przez całą zimę na siłowni osiłek czy opasły pan w starszym wieku. Wystarczy, że termometr wskazuje powyżej 20 stopni, aby zrzucić z siebie niepotrzebne ubranie.
Odwiedzamy ze sprzętem fotograficznym wszystkie spisane wczoraj miejsca. Pięknie oświetlone przez poranne słońce drewniane, zdobne budynki prezentują się jeszcze bardziej okazale. Cieszymy się z tego skoku w bok, bo nagroda jest wyśmienita.
W niedużym markecie robimy zakupy, planując dzisiejszy nocleg pod chmurką, na biwaku i kierujemy się w stronę Nowosybirska i dalej już Uralu.
Na drodze panuje spory ruch. Jadą głównie TIR-y i mniejsze ciężarówki transportujące towary na gigantycznych trasach. Rosyjska, główna i najważniejsza droga na Syberii jednak nie jest szeroka i niedostosowana do natężenia panującego tu ruchu. Pobocze jest wąskie lub wcale go nie ma, a kierowcy pędzą przed siebie na załamanie karku. Ostatni raz jechaliśmy tędy 1,5 miesiąca temu i muszę przyznać, że naprawa stanu nawierzchni wre tu całą parą. Minister infrastruktury wykorzystuje krótkie i ciepłe lato, bo co kilkanaście kilometrów mijamy koparki i walce albo jedziemy właśnie po świeżo wylanym asfalcie. Niektóre odcinki dalej jednak są w złym stanie i cała kolumna samochodów kołysze się na koleinach i gigantycznych dziurach. Nie brakuje też dzielnej milicji, dbającej o porządek na drodze i przestrzegania przepisów. Ich ulubionym miejscem są wyremontowane fragmenty szosy, skąd jeszcze robotnicy nie zdążyli usunąć absurdalnych teraz znaków. I tak, mamy piękny, równy asfalt, znakomicie widoczny przeciwległy pas ruch i zakaz wyprzedzania oraz ograniczenie prędkości do 40, a nawet 30 km/h. Niecierpliwi kierowcy nie wytrzymują i wyskakują co raz zza ciągnącej się ciężarówki i wpadają wprost w ręce funkcjonariuszy. Ci tylko zacierają ręce i zbierają żniwo na weekend.
Kiedy natomiast nawierzchnia jest w stanie pozostawiającym wiele do życzenia, nie ma ani znaków ograniczenia prędkości ani milicji. A ciekawe, gdzie powinni dbać o większe bezpieczeństwo? Tylko, czy to im się opłaca?
Mając jednak w pamięci kilka kosztownych wizyt w milicyjnych ładach, wleczemy się często, jak ostatnie fajtłapy. Niemniej jednak, tempo mamy dobre i czas wreszcie działa na naszą korzyść. Powoli, ale bez łaski odzyskujemy utracone wcześniej godziny. Na tę chwilę oddane są już trzy z siedmiu. Wracając jedziemy cały czas na zachód i teraz z kolei naszą widoczność wieczorem ogranicza zachodzące słońce. Właśnie zaczyna nas już mocno oślepiać, co skutecznie utrudnia jazdę, a więc czas na poszukanie odpowiedniego miejsca na obóz. Nie jest to dziś takie proste, bo przez ostatnich kilka dni mocno na Syberii padało i gruntowe drogi zamieniły się w błotne przeszkody. Robimy kilka prób, ale ryzyko zakopania się za każdym razem jest zbyt duże. Po godzinie znajdujemy w miarę suchy zjazd i gęsty zagajnik tuż obok szosy. Chowamy się za nim i rozkładamy biwak. Piotr zajmuje się rozpaleniem ogniska, ja przygotowaniem posłania i grilla. Jeszcze w Tomsku zamarynowałam kiełbasę i skrzydełka kurczaka, więc po wyjęciu miski z gotowym do pieczenia mięsem rozchodzi się po okolicy niebiański zapach przypraw. Niestety, mamy nieproszone towarzystwo. Ostatnie ulewy spowodowały jeszcze większy przyrost populacji dokuczliwych komarów. Dopada nas cała horda. Nasza broń w postaci Off-a na niewiele się zdaje. W ciągu 45 minut zużywamy dwie pełne butelki, ale spokój po każdym spryskaniu trwa zaledwie kilka sekund. Niepokonane i wygłodniałe moskity tną nas przez dżinsy, bluzy i skarpetki. Liczymy na ogień i dym, ale i to niewiele pomaga. Piotr przynosi z jeepa żelazny zapas Raida Max i próbuje się rozprawić z potężną armią wroga, ale jest to jedynie walka z wiatrakami. Liczymy na zmrok, który wreszcie po niekończącym się zmierzchaniu następuje. Przy stole zostają jednak najwytrwalsi żołnierze i nie dają za wygraną. To zdecydowanie nie jest najprzyjemniejszy wieczór tej podróży. Nie przestając się drapać zasypiamy.
Trasa - Tomsk - Barbińsk
Przejechane kilometry - 578 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – BEJING (PEKIN) – Barbińsk (Rosja) 17 789 km
Przejechane kilometry rowerem - 936 km
Dzień 58
25.07.2010 niedziela
Wstające słońce wypędza nas z namiotu. Wychylam głowę i od razu dopada mnie czający się z tyłu oddział moskitów. Rano? Kiedy słońce zaczyna mocniej grzać wycofują się i oddają pole brzęczącym gzom. A nasze babki mówiły, że jak jest lekka zima, to latem jest większe robactwo. Czyżby na Syberii jakaś zima była lekka? Widać, tego robactwa nie przemrozi żaden mróz, nawet ten syberyjski.
Szybko chowamy się w jeepie i wracamy na drogę. Dziś cały dzień w trasie. Unikamy, jak ognia sideł, zastawionych przez pazernych milicjantów rosyjskiej drogówki i nie dajemy się pokusie złamania bzdurnych przepisów. Wielu cierpliwych stoi na poboczu i ze smutkiem w oczach żałuje popełnionych na drodze grzechów.
Dziś przejeżdżamy rekordową trasę tej wyprawy i po pokonaniu 1010 km meldujemy się w mieście Kurgan. Już po drugiej w nocy meldujemy się w obrzydliwym hotelu typu „sowiet standard”, ale po ostatnich bitwach z moskitami nie mamy już siły rozbijać namiotu. Przysadzista kobieta w siermiężnej recepcji obsługuje nas w sposób godny minionej, komunistycznej epoki. Tabliczka na drzwiach z napisem „administrator hotelu” daje jej najwyraźniej poczucie nieograniczonej władzy i wyższości, zwłaszcza nad jakimś „inostrańcem” z Polszy. Inkasuje odliczone ruble i rekwiruje do rana nasze paszporty. Ostrym tonem nakazuje, żeby nie hałasować, tylko kłaść się spać. Jesteśmy bardzo zmęczeni, więc potulnie wypełniamy rozkaz ogromnej ruskiej baby i chowamy się pokoju.
Trasa - Barbińsk- Kurgan
Przejechane kilometry - 1010 km!!!!!!!!!!
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – BEJING (PEKIN) – Kurgan (Rosja) 18 799 km
Przejechane kilometry rowerem - 936 km
Dzień 59
26.07.2010 poniedziałek
Budzi nas walenie do drzwi. Jest siódma rano. Piotr demontuje moje menażkowe zabezpieczenie przed złodziejami i pociąga za klamkę. Stoi przed nim w całej okazałości Tatiana Aleksandrowna, administrator hotelu i huczy, że czas już wstawać i jechać. Zaspany i oniemiały Piotr w samych bokserkach, najpierw milczy, po czym wybucha śmiechem i wraca do łóżka. Kolubryna zostawia otwarte na oścież drzwi do naszego pokoju, zabiera klucz, po czym bez słowa wraca do swego administratorskiego „gabinetu”. Zrywam się na równe nogi i pędzę korytarzem za obrzydliwym babsztylem. Niech to będzie prawdziwy babski ring. Krzyczę, pokazuję ręką na ścienny zegar i pukam się ostentacyjnie w czoło, kiedy wchodzi zadbana kobieta o łagodnej twarzy. Gładzi mnie po ramieniu i uspokaja. Obrzuca moją przeciwniczkę lodowatym wzrokiem, rzuca z łoskotem pękiem kluczy na ladę i przepraszając każe mi wracać do pokoju i spać tyle, ile tylko będę miała ochotę. Tym razem punkt dla mnie.
Dosypiamy jeszcze dwie godziny i opuszczamy „uroczy” rosyjski hotelik. Tatiana Aleksandrowna na wszelki wypadek nie wchodzi nam w drogę.
Dziś powoli żegnamy się z Syberią. Zostawiamy za sobą drewniane osady, ukwiecone łąki i sadzawki. Teraz przecinamy Ural i wjeżdżamy do Europy. Jest piękna pogoda, więc nie ryzykując potyczek z kolejnymi administratorami szukamy miejsca na biwak. Jest już po 21.00, a słońce stoi wysoko. Już za Uralem, w okolicy miasteczka Sim odnajdujemy wymarzoną polanę, otoczoną leśnym zagajnikiem. Otwieramy drzwi spodziewając się natarcia komarów, a tu spokój. Nie ma ani jednego. Wystarczyło przejechać na drugą stronę pasma górskiego, żeby się z nimi pożegnać. Jest idealnie – dobrze wysuszone drewno trzaska przyjemnie na ognisku, grillują się kurze skrzydełka i jest ciepło. Do tego przepięknie zachodzi słońce, dając nam lepszy spektakl do kolacji niż najlepszy film kinowy w telewizji. Podkład muzyczny zapewniają cykady. Czuję, że będę w Warszawie tęsknić za tą przepiękną polaną.
Trasa - Kurgan- Ustkanów
Przejechane kilometry - 520 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – BEJING (PEKIN) – Ustkanów (Rosja) 19 319 km
Przejechane kilometry rowerem - 936 km
|
do góry |
Dzień 60 -63 |
Uwaga!!!
Prosimy używać przeglądarki MOZILLA FIREFOX do załadowania pełnej zawartości strony wraz ze zdjęciami.
Dzień 60
27.07.2010 wtorek
Wstaję przed Piotrem, siadam na foteliku i upajam się pięknym porankiem na wymarzonej polanie. Jest przyjemnie ciepło, choć powietrze pachnie jeszcze rosą. Na palniku gazowym gotuje się woda do mycia, nieopodal, w zagajniku odzywają się ptaki, nad zaoranym polem krążą jaskółki. Wkrótce dołącza do mnie zaspany Piotr i jemy razem śniadanie, przedłużając chwilę odjazdu. Pakujemy sprzęt, zabieramy śmieci i ruszamy w drogę. Dzisiaj naszym celem jest wielokulturowy Kazań, miasto, będące stolicą autonomicznego Tatarstanu. Na drodze, jak zwykle spory ruch i czatujący milicjanci. Ogromny kraj,w którym odbywa się potężny transport ma zdecydowanie za wąskie drogi, dlatego ciężko utrzymać stałe tempo jazdy. Często nie ma pobocza, co powoduje że kilometrami ciągniemy się za sznurem TIR-ów. Rosyjscy kierowcy nie wytrzymują i co jakiś czas pędzą prawą stroną po żwirze, zostawiając za sobą tumany kurzu albo próbują na ciągłej wyprzedzić całą kolumnę, uciekając w ostatniej sekundzie przed nadjeżdżającą z przeciwka ciężarówką. Ich brawura, bezmyślność i brak wyobraźni mrozi krew w moich żyłach. Jazdę spowalniają też mijane miasteczka, przez które widzie nas szosa. Europejska część Rosji jest zdecydowanie bardziej zurbanizowana i zaludniona. Po tej stronie Uralu jest wyraźnie bardziej sucho i inaczej przebiegają letnie zbiory. Podczas gdy na Syberii zboże dopiero dojrzewa tutaj jest pora żniw. Na polach rozrzucone złote snopki żyta i pszenicy, nad którymi krążą bociany. Ich widok jest wskazówką, że jesteśmy już blisko domu.
Tymczasem, zachodzi słońce, kiedy docieramy do Kazania. Nie możemy znaleźć dogodnego miejsca na biwak, bo od dłuższego czasu ciągną się zabudowania, więc zatrzymujemy się w niedrogiej gostinicy na rogatkach. Na powitanie dostajemy kolejne dwie brakujące godziny, więc wykorzystujemy ten czas na pranie i obróbkę zdjęć. Oczywiście według schematycznego podziału ról.
Trasa - Ustkanów - Kazań
Przejechane kilometry - 723 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – BEJING (PEKIN) – Kazań (Rosja) 20042 km
Przejechane kilometry rowerem - 936 km
Dzień 61
28.07.2010 środa
Przestawienie zegarków sprawia, że o 7.00 jesteśmy gotowi na zwiedzanie miasta. Wpadamy jednak w korek, co sprawia że godzinę przedostajemy się do centrum, gdzie znajduje się wpisany na listę UNESCO kreml. W jego zabytkowych murach mieści się imponujący meczet oraz przepiękny prawosławny sobór. To ciekawe miejsce, gdzie łączą się dwie kultury – muzułmańska i chrześcijańska. Większość mieszkańców tego obszaru to Tatarzy, mówiący swoim językiem. Wszystkie napisy i drogowskazy są w dwóch językach. Tatarstan walczy, podobnie jak Czeczenia o uzyskanie pełnej autonomii. Z daleka majaczą białe minarety i błękitna kopuła meczetu Kuł Szarif, wzniesionego za pieniądze narodu. Tuż obok wyłaniają się niebieskie i złote kopuły wieńczone krzyżami prawosławnymi. To sobór Zwiastowania z XVI wieku. Architektura tego miejsca jest wyraźnym świadectwem toczącej się na tych ziemiach historii – okresu bułgarskiego, ruskiego i współczesnego. Rzadkim widokiem są jednak kobiety z zasłoniętymi ramionami i chustami na głowie. Widać, że lokalny islam przyjął tu mniej restrykcyjną formę. Nie budzi tu u nikogo zdziwienia widok zawieszonego na złotym łańcuszki półksiężyca, zdobiącego opalony dekolt ślicznej brunetki.
Przejeżdżamy przez ogromną, żeglowną Wołgę i obieramy kurs na Moskwę. Jutro powinniśmy zdobyć jeepem Kreml. Niejeden Polak był własnym samochodem w rosyjskiej stolicy, ale rzadko się zdarza, że Europejczyk wjeżdża do metropolii od wschodu, tak jak my. Im bliżej Moskwy, tym goręcej. Przez Rosję przechodzi właśnie fala niespotykanych tu upałów. Temperatura zbliża się do 40-tej kreski, a słońce rozpala jeepa do czerwoności.
Niestety, plan grillowo-biwakowy pali znów na panewce. Wraz ze zbliżającym się wieczorem na niebie gromadzą się niepokojące burzowe chmury. Nie ryzykujemy rozbijania namiotu i zatrzymujemy się w przydrożnym zajeździe. Jest parno, z daleka straszą błyskawice. Nie rezygnujemy jednak z pieczonej na ogniu kolacji. Parkingowy stróż w spodniach przytrzymywanych szelkami zawija sumiaste wąsy i kategorycznie zabrania pikniku obok samochodu. Na pytanie komu to przeszkadza wzrusza ramionami i pokazuje, że jak chcemy sobie posiedzieć, to na ulicy. Po raz kolejny doświadczamy typowej rosyjskiej obsługi klienta, odbiegającej o lata świetlne od europejskich standardów. Tu nikt się do siebie nie uśmiecha, nie mówi dzień dobry ani nie cieszy, że do sklepu wchodzi klient i zostawi trochę rubli. Osoba za ladą, zwłaszcza w uniformie ma władzę. Wszędzie jesteśmy obsługiwani w PRL-owskim wydaniu, bez względu na to czy jest stacja benzynowa, sklep spożywczy, bar czy hotel. Jak ci się nie podoba, to możesz pójść gdzie indziej.
Spiesząc się przed nadciągającą letnią ulewą rozsiadamy się na niewielkim klepisku przy głównej drodze i z widokiem na TIR-y czekamy, aż nasze pikantne szaszłyki i skrzydełka się zarumienią. Znów, zamiast się wkurzać mamy z tej sytuacji niezły ubaw, zwłaszcza że burza mija nas bokiem i nie przeszkadza w grillowaniu. Tak to jest właśnie w podróży – raz na fantastycznej polanie, raz na zakurzonej drodze.
Trasa - Kazań - Wiazanki
Przejechane kilometry - 520 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – BEJING (PEKIN) – Wiazanki (Rosja) 20562 km
Przejechane kilometry rowerem - 936 km
Dzień 62
29.07.2010 czwartek
Rano okazuje się, że nie ma wody w kranie. Wyruszam więc do recepcji w celu zorganizowania przyzwoitej toalety, licząc że jakiś zapas z myślą o gościach został zrobiony. Pani a falujących biodrach wzrusza ramionami, oświadczając że to nie jej wina i że jak chcę się umyć to obok jest sklep i tam wodę przecież mogę sobie kupić. Oczywiście nie korzystam z jej rady tylko posiłkuję się naszymi zasobami, które wystarczą na kilka dni i tacham baniaki na górę. Po chmurach burzowych nie ma już śladu, tak więc nic nie jest w stanie zepsuć nam dobrego humoru. Nawet drobna awaria hydrauliczna. Jesteśmy przygotowani na każdą sytuację i nawet jeśli nie planujemy biwaku zawsze uzupełniamy wszelkie zapasy wody i żywności.
Ustawiamy się na drodze i całą mocą nacieramy na Moskwę, do której zostało nam już tylko około 320 km. Im bliżej stolicy tym gęściej na szosie, ale wkrótce dostajemy dodatkowy pas ruchu i w dobrym tempie zmierzamy do celu. Ok 60 km przed Moskwą dostrzegamy machającego rozpaczliwie linką holowniczą kierowcę Mercedesa Transportera. Od razu się zatrzymujemy gotowi do pomocy. Okazuje się, że Iwan, jadący z Permu do Moskwy (ok 1650 km) zgubił cały olej z silnika, co spowodowało w rezultacie jego zatarcie. Dobrze pamiętamy naszą katastrofę ze skrzynią biegów na początku naszej drogi do orientu, więc mocujemy linę do haka i teraz jedziemy w tandemie. Miał mniej szczęścia od nas, bo awaria uziemiła go tuż przed celem. Pomimo ogromnego ruchu na drodze czekał na pomoc już drugą godzinę. Tym bardziej jesteśmy radzi, że możemy mu się na coś przydać, choć niestety czeka go najprawdopodobniej wymiana silnika.
Ta sytuacja tylko kolejny raz uzmysłowiła nam, jak wielkim ryzykiem jest podróżowanie samochodem, zwłaszcza kiedy jedziemy tak daleko i to to samotnie. Tutaj, parę kroków przed Moskwą oczekiwanie na pomoc może trwać 5 minut lub 5 godzin, ale wcześniej czy później ktoś się zlituje i wyciągnie pomocną dłoń, ale co zrobić na mongolskim stepie albo w afrykańskiej dziczy? A przecież samochód to skomplikowana maszyna i jak pokazuje nasze doświadczenie może stać pod czujnym okiem fachowców długie tygodnie przed startem, a potem i tak może strzelić coś, czego najmniej byśmy się spodziewali. To właśnie czyni, że nasz jedyny kierowca i zarazem mechanik często kontroluje sytuację pod maską i podwoziem. Podczas tej wyprawy mamy okazję porównać dwa sposoby poznawania dalekiego świata i z całą odpowiedzialnością musimy stwierdzić, że jazda rowerem jest o wiele bardziej męcząca fizycznie oraz mniej komfortowa, ale z pewnością mniej ryzykowna. Jeśli przytrafi nam się poważna awaria w jednośladzie to w ostateczności wrzucamy grata na pakę samochodu i w najbliższym mieście go reperujemy lub kupujemy sobie nowy. Z autem to już nie jest takie proste.
Tymczasem, podciągamy poszkodowanego Iwana do miasta, do najbliższej, stołecznej stacji obsługi i zostawiając go w rękach mechaników, życzymy więcej szczęścia na przyszłość. Wpadamy w korek i cierpliwie posuwając się do przodu naszym oczom ukazują się czerwone wieżyczki Kremla. Wkrótce wyłania się sylwetka znanej na całym świecie moskiewskiej wizytówki, bajkowej bryły soboru Świętego Wasyla. Jesteśmy tak oczarowani tym widokiem, że nie zauważamy znaku nakazu jazdy w prawo i przemy w wąską uliczkę pod prąd. Zanim się orientujemy, na plecach czujemy oddech czekającego na łapówkę milicjanta. Nie ma litości. Trzeba płacić. Portfel ubożeje o całe 100 PLN!!! Teraz możemy poszukać parkingu i upajać się widokami. Moskwa gotuje się od skwaru. Panowie pokazują wyćwiczone na siłowni umięśnione torsy i bicepsy, a śliczne rosyjskie dziewczyny eksponują opalone nogi i dekolty. Dookoła nas trwa prawdziwa rewia mody, nie rzadko firmowana przez światowe marki. W słońcu lśnią odpastowane mokasyny, a w powietrzu unosi się zapach firmowych perfum. W gigantycznym korku popołudnie spędzają biznesmeni w swoich czarnych, luksusowych limuzynach. Rzadko można tu zobaczyć poczciwą ładę czy moskwicza. Tyle drogich aut w jednym szeregu widzimy chyba pierwszy raz w życiu. Zdecydowanie, Moskwa upaja się luksusem i kapiącym złotem przepychem. Bogactwo widać tu gołym okiem na każdym kroku.
Plac Czerwony z kremlowskimi murami i kolorową cerkwią Wasyla z kopułami, przypominającymi lody owocowe rzuca nas na kolana. Jesteśmy zachwyceni. Nie możemy oderwać oczu. Siedzimy na schodkach i bez słowa się wpatrujemy w fantastyczną budowlę, aż wkrótce zachodzi słońce i trzeba czym prędzej szukać noclegu, a to nie lada wyzwanie. Jesteśmy chyba w najdroższej stolicy świata!!! Ceny napojów w sklepach są kosmiczne, więc na wszelki wypadek nie zaglądamy do żadnej knajpy. Pokonując kolejny raz gigantyczny korek wydostajemy się na czteropasmową obwodnicę i czym prędzej oddalamy się od stolicy. Odjeżdżamy ponad 50 km i znajdujemy przydrożny motel przy serwisie samochodowych. Niestety i tak przekraczamy nasz budżet. Piwo w motelowej, nijakiej knajpce kosztuje 26 PLN!!!!!!!!!!!! Tutaj padają największe rekordy cenowe w naszym życiu. Na szczęście mamy swoje zapasy i bierzemy najbardziej ekonomiczny pokój, jaki tylko się da. Trzeba jutro, jak najprędzej zwiedzić miasto i uciekać, gdzie pieprz rośnie.
Trasa - Wiazanki - Moskwa
Przejechane kilometry - 392 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – BEJING (PEKIN) – Moskwa (Rosja) 20954 km
Przejechane kilometry rowerem - 936 km
Dzień 63
30.07.2010 piątek
Moskwa jest sparaliżowana. Wszyscy tu stoją w niekończących się korkach, a trolejbusy i tramwaje jeżdżą puste. Nie było, jak skorzystać z komunikacji miejskiej z oddalonego o ponad 50 km od miasta motelu, więc dołączamy do szeregu i w żółwim tempie posuwamy się w kierunku centrum. Widać, komunikacją nie wypada tu jeździć. Lepiej się gotować w 40-stopniowym upale, słuchać radia i palić benzynę. Koncerny naftowe mogą tylko zacierać ręce. W końcu parkujemy się na naszym parkingu, jedynym, jaki do tej pory znaleźliśmy i ze sprzętem ruszamy na moskiewskie zabytki. Najwięcej czasu spędzamy znów na Placu Czerwonym, zwiedzając również cały Kreml. Najlepiej jednak prezentuje się w całości z mostu nad rzeką Moskwą. Jest niemożliwie gorąco. Ludzie wylegują się na trawie, chłodzą w fontannach i wypijają hektolitry zimnego piwa oraz pochłaniają nieskończoną ilość lodów. Ze sprzętem na plecach dzielnie radzimy sobie ze skwarem i uwieczniamy cuda architektury na kartach pamięci, a przede wszystkim w naszych głowach.
Przed wieczorem uciekamy jednak z miasta i ustawiamy się na drodze, wiodącej nas do kolejnej perły w koronie rosyjskich zabytków, a więc do Sankt Petersburga. Dziś wreszcie rozbijamy się na polu, oszczędzając cenne ruble, które idą tu jak woda.
Coraz bardziej tęskno nam za Polską i jej ludzkimi cenami.
Trasa - Moskwa- Stare Melkowo
Przejechane kilometry - 169 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – BEJING (PEKIN) – Stare Melkowo (Rosja) 21123 km
Przejechane kilometry rowerem - 936 km
|
do góry |
Dzień 64-70 |
Uwaga!!!
Prosimy używać przeglądarki MOZILLA FIREFOX do załadowania pełnej zawartości strony wraz ze zdjęciami.
Dzień 64
31.07.2010 sobota
Postanawiamy przed wizytą w St Petersburgu zboczyć nieco z naszej trasy i odbić na północ w okolice Pietrozawodska, gdzie na wyspie na, jeziorze Onega jest przepiękna drewniana cerkiew, wpisana na listę UNESCO. W Czudowie zjeżdżamy zatem z głównej drogi. Po około 150 km Piotra zaczynają niepokoić lekkie drgania w kierownicy. Nie podoba mu się też srebrny kolor oleju w przednim moście, z którego od dłuższego już czasu mamy kontrolowany wyciek. Podejrzewa zużycie łożysk, co w konsekwencji może ostatecznie doprowadzić do unieruchomienia mostu i zablokowania przednich kół. Dojechaliśmy już tak daleko, więc nie mamy ochoty zakończyć naszej azjatyckiej misji na lawecie. Jednogłośnie zarządzamy odwrót i kurs prosto na St Petersburg, który jest na naszej trasie do Polski. Na liczniku mamy już prawie 22000km!!! więc Jeep ma prawo być zmęczony. Rozsądną decyzją jest niedokładanie mu kolejnych dodatkowych kilometrów.
Przed Petersburgiem zaczynamy się rozglądać za odpowiednim miejscem na biwak, ale znów złośliwa aura znów psuje nasze plany. Nad miasto nadciągają granatowe chmury. Błyskawice rozbłyskują niespokojne niebo. Słychać grzmoty, po czym na okolicę spada potężna ulewa. Dwie godziny szukamy „gostinicy” w rozsądnej cenie na kolejnych drogach wylotowych. Już trzeci raz tego wieczoru krążymy po szerokiej, czteropasmowej obwodnicy. Wreszcie, 30 km w kierunku Moskwy udaje nam się zameldować. Jest 23.00 i dalej jest widno.
Trasa - Stare Melkowo-St. Petersburg
Przejechane kilometry - 790 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – BEJING (PEKIN) – St. Petersburg (Rosja) 21913 km
Przejechane kilometry rowerem - 936 km
Dzień 65
01.08.2010 niedziela
Powietrze po wczorajszej burzy jest czyste i przejrzyste, a niebo wspaniale błękitne. Ruszamy w miasto. Wcześniej zatrzymujemy się przed niewielkim marketem na ekspresowe śniadanie. Wcinamy parówki wprost z metalowego zderzaka, który na tej wyprawie pełni wielorakie funkcje. Świetnie zdaje egzamin jako nasza łazienka, idealnie mieści się na nim miska i przybory toaletowe. Teraz przydaje się, jako śniadaniowy stolik.
Wsiadamy do jeepa, a ten ani jęknie. Piotr przekręca kluczyk w stacyjce i cisza. Nawet nie drgnie. Wszystko wskazuje, że padł akumulator. Na szczęście mamy ze sobą drugi. Znowu punkt dla Piotra. Wynik na dziś to 2:0 dla nas. W dużym hipermarkecie kupujemy nowy, a ten znowu zostawiamy na rezerwę.
Teraz możemy zachwycać się urokami miasta, które zasłużenie nazywane jest Wenecją Wschodu. Rozliczne kanały i główna rzeka Newa, przy których skupione są wspaniałe zabytkowe kamienice, pałace, kościoły i cerkwie nadają miastu swoisty urok. Cały dzień maszerujemy obładowani sprzętem fotograficznym i zachwycamy się. Razem z nami wędruje słońce, oświetlając z każdą godziną inne zabytkowe budynki. Kanałami nieustannie kursują wodne tramwaje z turystami. Przyjemne, niedzielne popołudnie zagęszcza ruch w licznych barach i restauracjach, które serwują lokalne przysmaki w letnich, ukwieconych ogródkach. Pod fantastycznym, błękitnym Pałacem Zimowym krążą zaprzężone w konie pozłacane czarne karety. Nieopodal, wprost na równo przyciętym trawniku odpoczywają młodzi ludzie. Piją zimne piwo, jedzą lody i śmieją się. Uliczni portreciści czekają na kolejne zamówienia. Nad głowami krążą mewy. Bezapelacyjnie jesteśmy pod wielkim urokiem Sankt Petersburga, choć strasznie bolą nas nogi od długiego chodzenia po mieście.
Na noc wracamy do naszej „gostinicy”.
Trasa - St. Petersburg
Przejechane kilometry - 105 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – BEJING (PEKIN) – St. Petersburg (Rosja) 22018 km
Przejechane kilometry rowerem - 936 km
Dzień 66 - 70
02.08.2010 poniedziałek – 06.08.2010 piątek
St Petersburg tak nas zachwycił, że jeszcze raz wybieramy się na krótki spacer kanałami. Jemy kupione w sklepie śniadanie na trawniku na Polach Marsowych i powoli żegnamy się z ogromną Rosją. Teraz ustawiamy się już na drodze do Republik Nadbałtyckich. Do zakończenia misji już coraz bliżej. Tuż przed granicą z Estonią i tym samym z Unią Europejską rozbijamy ostatni dziki biwak. Fantastyczne miejsce na pożegnanie z Rosją i przygodą. Rozpalamy ognisko, pijemy zimne piwo i ponad złotymi łanami zbóż patrzymy na ginący za zalesionym horyzontem czerwony krążek słońca. Targają nami sprzeczne uczucia. Z jednej strony pojawia się żal, że wyprawa dobiega końca, z drugiej radość z powrotu do domu. Wspominamy jazdę rowerem przez Chiny, śmiejemy się z moich komiksów, ułatwiających komunikację, z dreszczem na plecach przypominamy sobie nasze gubienie się na mongolskim stepie, z rozrzewnieniem – wszystkie syberyjskie biwaki w brzozowych zagajnikach.
Rano nad polem unosi się mgła, a namiot pokrywa gęsta sieć kropelek rosy. Leniwie pakujemy rzeczy i ruszamy do Estonii. Wcześniej tankujemy wszystkie kanistry i dwa baki do pełna. Na taniej, rosyjskiej benzynie mamy zamiar dojechać do Warszawy. Ku naszemu zdumieniu po obu stronach granicy formalności przebiegają ekspresowo. Estońskiego celnika kusi zajrzeć do schowka na koło zapasowe, ale jeden rzut oka na nasze bagaże wystarcza, żeby ten pomysł porzucić. Macha ręką, uśmiecha się i każe jechać dalej. To jest ostatnia granica na naszej trasie, choć przed nami jeszcze oprócz Estonii dwa nowe kraje.
Równy asfalt, idealnie oznaczone tablice drogowe, pobocze, drogowskazy, informujące o ciekawych miejscach, ścieżki rowerowe, przycięte trawniczki, odnowione domy i liczne campingi z wyznaczonymi miejscami na ogniska. Witamy w sztywnej, ułożonej pod linijkę Europie. Spoglądamy na siebie bez słowa i jednogłośnie oświadczamy: NASZA JEEPOWA EKIPA NAJLEPIEJ JEDNAK CZUJE SIĘ W DZICZY.
Najbliższe cztery dni poświęcamy na bliższe poznanie Tallina, Rygi i Wilna. Tallińska starówka z wąskimi, krętymi uliczkami i kameralnym głównym rynkiem bardziej przypada nam do gusta niż znacznie większe Stare Miasto w Rydze. Oba miasta mają jednak podobny, nieco prowincjonalny charakter.
Ciekawostkę stanowi dla nas język rosyjski, używany powszechnie w Estonii. W barach i w witrynach sklepowych napisy są w dwóch językach. Na ulicach Tallina bardziej słyszy się rosyjski niż estoński. Najwyraźniej rusyfikacja z okresu ZSRR okazała się bardzo skuteczna. Do tego należy dodać jeszcze fakt, że Rosjanie stanowią potężną mniejszość narodową, wynoszącą w tym niewielkim kraju o korzeniach ugrofińskich aż 25%. W drodze do Łotwy wstępujemy jeszcze na krótki spacer po deptaku w miasteczku Parnu. Jest to pełen uroku nadmorski kurort, uznawany za letnią stolicę Estonii. W Wilnie poszukujemy polskich śladów. Odwiedzamy Ostrą Bramę, zaglądamy do okazałych kościołów katolickich i wyglądamy polskich studzienek. Na ulicach słyszy się powszechnie ojczysty język. W tym miejscu czujemy, że do domu już tylko parę kroków.
Kraje bałtyckie oferują szeroki wybór miejsc noclegowych za rozsądną cenę, choć estońskie i łotewskie produkty spożywcze i dania w barach i restauracjach są nadal wyższe niż w Polsce. Pozytywnie zaskoczyła nas Litwa, bo tu wreszcie na więcej możemy sobie pozwolić. Duże piwo w knajpkach na Starówce kosztuje zaledwie 4-5 PLN, a przyzwoity obiad 10-15 PLN. Śpimy głównie na dobrze przygotowanych campingach lub w hostelach. Jak wszystko dobrze się ułoży, jutro powinniśmy z wielką fetą wjechać do Warszawy. Przed nami i jeepem ostatnia prosta.
Trasa - St. Petersburg - Talin (Estonia) - Ryga ( Łotwa) - Wilno (Litwa)
Przejechane kilometry - 1251 km
Przejechane kilometry na trasie Warszawa – BEJING (PEKIN) – Wilno( Litwa) 23269 km
Przejechane kilometry rowerem - 936 km
zpraszamy na kursy języka angielskiego do www.englishforyou.pl
|
do góry |
|
|